Reklama

Nie lubię tego zegara. Tyka złośliwie, jakby z każdą sekundą przypominał mi, że czas mija, a ja dalej tu siedzę. Podobno „na chwilę”. Tak mówiła Anka. „Tato, tylko na chwilę. Tydzień, góra dwa. Remont łazienki, wiesz, kafelki, hydraulik. Przecież nie możesz teraz sam zostać.”

Uwierzyłem. No bo czemu nie? Anka mówiła łagodnie, uśmiechała się. Nawet Piotr coś tam mruknął z tylnego siedzenia, kiedy mnie wieźli. Chyba „będziesz miał spokój”. I rzeczywiście, miałem. Za dużo spokoju.

Codziennie siadam w tym samym fotelu przy oknie. Obserwuję, jak liście zmieniają kolor. Przyszła jesień, przyszła zima, przyszła wiosna... Czas się rozciąga. Dni zlewają się w jeden. Rano są leki, potem śniadanie, rozmowa z Haliną – czasem zamienimy parę słów. Po obiedzie drzemka, telewizor. Wieczorem telefon. Albo nie.

Czekam. Na Ankę. Na wieści o łazience. Na samochód na podjeździe. Czasem zamykam oczy i wyobrażam sobie, że otwieram drzwi domu. Czuję zapach kawy, w tle radio gra Chopina. Moja Basia nuci coś w kuchni. Tylko że Basia nie żyje od pięciu lat. A ja nie jestem już u siebie.

Halina zapytała ostatnio, czy czegoś mi potrzeba. Uśmiechnąłem się i odpowiedziałem:

– Wystarczyłby dom.

Następnego dnia zadzwoniła Ania. Głos miała zdyszany, jak zwykle:

– Tato, jeszcze chwilka, łazienka prawie gotowa...

I znowu spojrzałem na zegar. Tykał. Uparcie. Bezlitośnie.

Przestałem pytać, kiedy wrócę

Minęły trzy miesiące. Nikt już nie wspominał o łazience. Anka dzwoniła rzadziej, zawsze zmęczona, jakby każda rozmowa ze mną była dla niej kolejnym punktem na liście rzeczy do załatwienia. Przestałem pytać, kiedy wrócę. Na początku jeszcze próbowałem, delikatnie, mimo że już czułem, co się święci. Teraz już nie czułem potrzeby.

Dni płynęły według ustalonego porządku. Budziłem się przed śniadaniem, często zanim jeszcze pielęgniarka zapukała do drzwi. Słyszałem, jak wołają się nawzajem na korytarzach, jak ktoś się śmieje, ktoś przeklina, ktoś woła do Boga. Wszystko brzmiało obco, jakby dotyczyło innego świata. Śniadanie, leki, spacer po korytarzu, trochę książki, chociaż trudno mi było się skupić.

Potem obiad, rozmowa z Haliną, jeśli akurat miała chwilę. Była jedyną osobą, która patrzyła na mnie jak na człowieka, nie jak na nazwisko z opaski na nadgarstku. Ale i ona nie mogła być przy mnie cały czas. Mieszkałem tu przecież z ponad trzydziestką innych staruszków, z których większość albo nie pamiętała, jak się nazywa, albo nie miała już do kogo zadzwonić.

Pewnego ranka zorientowałem się, że mój współlokator nie chrapie. To był dziwny spokój, taki, który zapada tylko wtedy, gdy ktoś przestaje oddychać. Wcisnąłem przycisk, który pielęgniarki kazały trzymać pod ręką. Przyszły szybko, ale już nic nie dało się zrobić. Położyli mu ręce na brzuchu i przykryli twarz. Potem przyszedł sanitariusz i zabrał go cicho, jakby nie chciał nikogo obudzić.

Halina przyszła później, stanęła przy drzwiach i powiedziała tylko:

– Pan Władek zasnął na dobre.

– Czy ktoś był z nim? – zapytałem.

Pokręciła głową.

– Nie, wszyscy czekali aż wróci do siebie...

Nic nie odpowiedziałem. W myślach powtarzałem jego słowa, które powtarzał mi kilka razy wieczorami: „Ja bym chciał umrzeć u siebie w domu, w łóżku, które znam, z widokiem na moje drzewa”. Nie zdążył. Teraz to łóżko w jego mieszkaniu pewnie stoi puste, a drzewa, o których mówił, tracą liście bez niego.

Tego dnia zadzwoniła Anka.

– Tato, wszystko w porządku?

Wziąłem słuchawkę, usiadłem na łóżku i powiedziałem:

– Już nie pytam, kiedy wrócę. To i lepiej.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Słyszałem jak ktoś mówi coś do niej w tle. Potem tylko szybkie „Muszę kończyć, pa”. Odłożyłem telefon. Wiedziałem już, że nikt mnie stąd nie zabierze.

Nie chciałem z nikim rozmawiać

Z początku nie chciałem się obrażać. Próbowałem rozumieć. Mówiłem sobie, że Anka ma życie, pracę, dzieci, obowiązki. Ale z tygodnia na tydzień czułem, jak coś we mnie gaśnie. Coraz rzadziej czekałem na telefon, coraz rzadziej wyglądałem przez okno. Z czasem przestałem odbierać.

Pierwszy raz to zrobiłem przypadkiem. Siedziałem w ogrodzie, telefon dzwonił w kieszeni, ale nie miałem ochoty się ruszać. Potem znowu. A potem to już było celowe. Nie odpowiadałem też na wiadomości. Nie chciałem z nikim rozmawiać. Wystarczyło, że Halina czasem przynosiła mi herbatę i siadała na chwilę.

Zauważyła, że coś się zmieniło. Pewnego dnia zapytała wprost:

– Martwię się o pana. Tylko się pan nie zamykaj w sobie.

Spojrzałem na nią i odpowiedziałem cicho:

– Zamykam drzwi, których nikt i tak nie otwiera.

Nie nalegała. Kiwnęła głową, usiadła na chwilę, ale nie mówiła już nic więcej. Tylko położyła mi dłoń na ramieniu. Ciepło jej palców było chyba jedynym ciepłem, jakie poczułem przez cały dzień.

Kiedyś pomyślałem, że może Anka ma wyrzuty sumienia. Ale potem uznałem, że nie. Raczej ma strategię: jak nie odbieram, to znaczy, że wszystko jest w porządku. Spokój to wygoda. A przecież jestem już tylko starym człowiekiem w instytucji. Łatwo o mnie zapomnieć.

Telefon dzwonił codziennie. Potem co drugi dzień. Teraz czasem raz w tygodniu. Już go nawet nie noszę ze sobą. Leży gdzieś w szufladzie, rozładowany. W ogrodzie zakwitły róże. Kiedyś powiedziałem Basi, że jak umrę, to chcę pachnieć jak czerwona róża. Zaśmiała się, mówiąc, że wtedy będzie musiała mnie trzymać w wazonie. Ostatnio pomyślałem, że może to wcale nie był taki zły pomysł.

Usłyszałem znajomy głos

Nie wiem, co ją w końcu sprowadziło. Może wstyd, może ciekawość, może chęć sprawdzenia, czy jeszcze oddycham. Pewnego popołudnia, gdy siedziałem w ogrodzie i patrzyłem, jak liście wirują po ścieżce, usłyszałem za sobą znajomy głos.

– Tato?

Odwróciłem się powoli. Stała w płaszczu, jakby przyszła prosto z pracy. W rękach trzymała torbę z zakupami, jakby chciała coś udowodnić – że pamięta, że się stara. Ale w jej oczach nie było ciepła. Było napięcie, coś pomiędzy złością a rozczarowaniem.

– Nie odbierasz. Co się z tobą dzieje? – zapytała od razu, bez przywitania.

Nie wstałem. Nie miałem siły na tłumaczenia.

– Zajęta byłaś – odpowiedziałem spokojnie. – Nie chciałem przeszkadzać.

– Nie przeszkadzasz. Ale dlaczego nie odbierasz? Martwiłam się.

Zauważyłem, jak przy tym słowie jej usta lekko drgnęły. Martwiłam się. Brzmiało obco, niepewnie, jakby próbowała przypomnieć sobie, jak to się mówi.

– Martwiłaś się? I po tylu miesiącach jesteś? – zapytałem.

Nie zareagowała od razu. Spojrzała na mnie z wyraźnym wyrzutem, jakby to ja ją zawiódł.

– Zrobiłeś się dziwny, tata. Co się z tobą dzieje?

Wtedy pierwszy raz od dawna spojrzałem jej prosto w oczy i powiedziałem:

– Po prostu przestałem wierzyć, że chwilę można cofnąć. Chwila to był moment, kiedy jeszcze czekałem.

Nie powiedziała nic. Stała nieruchomo, a ja widziałem, jak drży jej podbródek. Nie wiedziałem, czy zaraz się rozpłacze, czy odwróci i wyjdzie. W końcu zrobiła krok do tyłu, jakby coś w niej pękło, ale zaraz się opanowała.

– Nie mów tak – powiedziała cicho. – Nie masz prawa się poddawać.

Nie odpowiedziałem. Bo nie chodziło o prawo. Chodziło o to, że już dawno nie miałem dla kogo się starać. Wróciła do samochodu i odjechała bez pożegnania. Długo słuchałem, jak silnik cichnie w oddali. Potem wstałem i wróciłem do pokoju. Na łóżku leżał mój sweter, jeszcze ciepły od słońca. Usiadłem na nim i po raz pierwszy od miesięcy poczułem, że jest mi wszystko jedno.

Była tylko pustka

Po jej wizycie długo nie mogłem zasnąć. Myśli krążyły jak ptaki, które nie mają gdzie wylądować. Wspominałem dom, nasz ogród i Basię, jak podlewała malwy w starym fartuchu, nucąc pod nosem. Mówiła kiedyś: „Chwile się nie wracają, trzeba je wykorzystać”. Wtedy tylko się śmiałem. Teraz rozumiałem.

Rano wyszedłem do ogrodu. Było chłodno, w powietrzu czuć było jesień. Szedłem powoli między drzewami, które traciły liście jedno po drugim. Patrzyłem, jak opadają, i myślałem, że człowiek też w końcu zostaje sam, bez żadnego liścia, bez cienia.

Nie czułem już złości. Nie miałem nawet żalu. Była tylko pustka, cicha, obojętna. Usiadłem na ławce i pomyślałem: „Nie jestem zły. Po prostu się skończyłem. Tak cicho, że nawet ja tego nie zauważyłem”. Halina przyszła po południu. Usiadła obok mnie w ogrodzie, przyniosła herbatę w metalowym kubku i długo milczała. W końcu powiedziała:

– Wiem, że nie jest łatwo. Ale proszę, nie zamykaj się już tak.

Spojrzałem na nią. Była zmęczona, ale w jej oczach było coś, czego dawno nie widziałem – prawdziwe współczucie, nie litość.

– Wiem, że nie jestem twoją córką – dodała po chwili. – Ale może choć trochę mogę być człowiekiem.

Uśmiechnąłem się lekko. – Lepiej człowiekiem niż rodziną bez odwagi.

Zawiesiła wzrok gdzieś w dal, jakby chciała coś powiedzieć, ale się powstrzymała. Potem opowiedziała o swoim ojcu. O tym, jak musiała zostawić go w podobnym miejscu. Mówiła, że wtedy też myślała, że to tylko na chwilę.

Słuchałem w milczeniu. Kiedy skończyła, długo siedzieliśmy bez słowa. Wiatr ruszał liście, a słońce chowało się za drzewami. W końcu powiedziałem tylko:

– Dziękuję, że mnie pani widzi.

Nie odpowiedziała. Położyła dłoń na mojej i została tak jeszcze chwilę, zanim musiała wrócić.

Wszystko już się wydarzyło

Jesień przyszła naprawdę. Liście leżały grubą warstwą na ścieżkach, a powietrze pachniało ziemią i dymem z komina. Siedziałem na tej samej ławce co zawsze. Czasem ktoś przechodził obok, czasem nie. Zegar w korytarzu tykał jak dawniej, ale ja już przestałem go słuchać. Nie czekam już. Nie złoszczę się. Po prostu jestem. I to chyba musi wystarczyć.

Patrzyłem na drzewa, na ten cichy taniec kończących się dni. Myślałem, że wszystko, co miałem, już się wydarzyło. A to, co zostało, to tylko echo tamtych chwil. Chwil, których nie da się cofnąć.

Anka nie dzwoniła od dawna. Może w końcu uznała, że tak jest najlepiej. Może wciąż mówi komuś, że to tylko „na chwilę”. A ja wiem swoje. Chwila minęła dawno temu. I zostawiła mnie tutaj, w ciszy, która nie boli – tylko trwa.

Stanisław, 78 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama