Reklama

Czasem mam wrażenie, że świat biegnie beze mnie. Jakby już dawno ruszył po szynach, a ja stoję na pustym peronie z biletem w ręku i zdziwioną miną. Jestem emerytką, noszę okulary w grubych oprawkach i od zawsze kocham lilie. Codzienność wypełnia mi opieka nad kwiatami, gotowanie pożywnej zupy lub kompotu z jabłek i rozmowy z sąsiadką Wandzią przez balkon. Ale coraz częściej czuję, że czegoś mi w tym życiu brak. Czegoś ważnego.

Reklama

Z moją córką Anią widuję się regularnie – wpadnie, ucałuje w policzek i zostawi bałagan na stole. Przyprowadza wnuczkę, żebym „posiedziała chwilę”, bo ona musi „coś załatwić”. Ja się cieszę z tych chwil z Oleńką, choć coraz częściej łapię się na tym, że Ania traktuje mnie trochę… jakby z góry. Jakby nie do końca wierzyła, że jeszcze potrafię zrobić coś więcej niż ugotować rosół i powiedzieć, że boli mnie kolano. Gdy tylko próbuję się wtrącić w rozmowę o czymś, co dzieje się na przykład „w tym całym Internecie”, macha ręką, wzdycha i zmienia temat.

A przecież ja też kiedyś byłam kimś. Pracowałam, wychowywałam dzieci, gotowałam na sto osób i uczyłam się niemieckiego z kaset magnetofonowych. Teraz kiedy świat wszedł do ekranów, ja się wycofałam. Czasem nie wiem nawet, jak otworzyć załącznik w wiadomości. Gdy musiałam się zalogować do ZUS-u, sąsiad wezwał swojego wnuka, który w pięć sekund kliknął to, co dla mnie było nie do pojęcia.

Ale nie chcę być taka. Nie chcę stać z boku. Pewnego dnia, przechodząc obok domu kultury, zobaczyłam ogłoszenie: "Kurs komputerowy dla seniorów. Naucz się, jak poruszać się po Internecie!" Przystanęłam. Przeczytałam raz, potem drugi. A potem weszłam do środka.

I tak to wszystko się zaczęło.

Córka bezlitośnie wyśmiała mój pomysł

Wróciłam do domu z tą kartką z ogłoszenia złożoną na cztery. Serce dudniło jak u nastolatki. Usiadłam przy stole w kuchni i wpatrywałam się w napis „kurs komputerowy”. Miałam dylemat, czy w ogóle mówić o tym Ani. Ale jakoś tak się złożyło, że wpadła z Olą krótko po moim powrocie.

– Mamo, mogę tylko na pięć minut, bo zapomniałam kalendarza, a mam spotkanie – rzuciła przez ramię, szukając torby, której nie zostawiła. Jak zwykle. – Ola, tylko pięć minut, zaraz się zbieramy!

Ja stałam przy szafce i zaciskałam palce na tej karteczce.

– Aniu – odezwałam się wreszcie, starając się, żeby głos mi nie drżał – zapisałam się na kurs komputerowy.

Córka stanęła w pół kroku. Obróciła się do mnie z uniesionymi brwiami. A potem… parsknęła śmiechem. Takim, który nie był ani trochę życzliwy.

– Mamo, ty? Na komputerowy? – zarechotała. – Przecież ty nie wiesz, jak się klika w myszkę. Jeszcze ci ktoś z tej grupy odpali TikToka i padniesz trupem z przerażenia.

To nie jest śmieszne – powiedziałam cicho, czując, jak coś mnie ściska w gardle.

– Ale mamo... – uniosła ręce, jakby chciała się bronić przed własnym śmiechem – co ci to da? No serio, będziesz pisać maile do Urzędu Skarbowego? Zakładać konto na Facebooku? Zresztą i tak pewnie się zrazisz po pierwszym spotkaniu, jak tylko nie będziesz mogła znaleźć „entera”.

Wzięłam głęboki wdech. Nie odpowiedziałam na to nic więcej. Nie miało sensu się tłumaczyć, bo przecież w jej oczach byłam tylko starszą panią, która miała siedzieć cicho i nie zawracać nikomu głowy. Ale coś we mnie pękło. Czułam, jak ten śmiech wbija się we mnie jak nóż. Bolało. Czułam się upokorzona.

Jeszcze tego samego wieczoru, siedząc z herbatą w dłoniach, obiecałam sobie, że nie dam się zniechęcić. Choćby miała mi ręka drżeć nad myszką i choćbym sto razy kliknęła nie tam, gdzie trzeba – ja tam pójdę. I nauczę się. Choćby po to, żeby któregoś dnia spojrzeć jej w oczy i bez słowa otworzyć swojego własnego laptopa. Żeby zobaczyła, że jej matka potrafi. Że wciąż coś znaczy.

Czułam się jakbym znów była młoda

Na pierwsze zajęcia przyszłam piętnaście minut przed czasem, jak uczennica, która bardzo chce się dobrze pokazać. Sala była jasna, z długimi stołami i rzędem komputerów. Czułam się trochę, jakbym znów miała naście lat, tylko że tym razem nie miałam ani zeszytu, ani długopisu – tylko dziwną myszkę, która nie chciała mnie słuchać.

Pan Jarek, prowadzący, był może niewiele młodszy ode mnie, ale poruszał się w tym Internecie i komputerze jak ryba w wodzie. Mówił spokojnie, tłumaczył wszystko od początku. Jak kliknąć, jak się zalogować, co to jest „okno” – śmiałam się w duchu, że niektóre rzeczy brzmią jak z powieści science fiction. Ale kiedy po raz pierwszy wysłałam maila do mojej córki Ani, aż klasnęłam w dłonie. Nawet dodałam buźkę. To był mój mały triumf. Tylko nie wiem, czy odebrała?

Któregoś dnia po zajęciach pan Jarek podszedł do mnie i powiedział:

– Pani Mario, skoro już wysyła pani maile jak zawodowiec, to może spróbuje pani czegoś więcej? Może chciałaby pani nauczyć się prowadzić bloga?

– Bloga? – powtórzyłam, jakbym usłyszała słowo w obcym języku.

– To taka strona, gdzie można pisać swoje przemyślenia, wspomnienia, wrzucać zdjęcia. Co pani tylko chce. Taki trochę pamiętnik, tylko w sieci.

Zaciekawił mnie. Pokazał, gdzie kliknąć, jak założyć konto. A ja... po prostu spróbowałam.

Poczułam dumę i miły spokój

Mój blog nazwałam „Z kuchni Marii”, choć tak naprawdę nie o gotowanie mi chodziło. To była moja kuchnia wspomnień – ze starymi zdjęciami, opowieściami o pierwszym wozie drabiniastym mojego taty, o tym, jak Ania pierwszy raz się zgubiła w sklepie i o tym, jak na działce z mężem piekliśmy chleb w piecu z cegły. Nie miało to żadnych lajków, żadnych komentarzy. Ale mnie wystarczało, że mogę coś napisać. Przelać to, co we mnie siedziało od lat.

Wrzucałam zdjęcia z pudełek, które kurzyły się na pawlaczu. Robiłam zdjęcie fotografii telefonem i już. Pan Jarek pokazał mi jak to przenosić i jak publikować. Przy każdym zdjęciu pisałam kilka zdań. Ostatnio wrzuciłam zdjęcie Ani z komunii – w wianuszku z białych kwiatków, z miną obrażonego aniołka. Opisałam, jak się uparła, że nie włoży rajstop, bo ją „gryzą w kolana”.

Kilka dni później usłyszałam dźwięk telefonu. Ola, moja wnuczka, zadzwoniła.

– Babciu, to ty to zrobiłaś? Sama? Ten blog… On jest super! – wykrzyknęła z zachwytem.

– Sama – przyznałam i usiadłam na łóżku, jakby nagle zrobiło mi się słabo.

– Wszystko przeczytałam. Mamo, patrz! – usłyszałam w tle głos dziecka i... ciszę po drugiej stronie.

Nie wiem, czy Ania przeczytała choćby jedno zdanie. Ale wiem, że nie powiedziała nic. Żadnego komentarza, żadnej kpiny. A ja poczułam coś dziwnego. Dumę. I... spokój.

Wewnątrz czułam zwycięstwo

Było chłodne popołudnie, gdy zajrzałam na Facebooka – tak, już umiałam. Weszłam z ciekawości, głównie po to, by sprawdzić, co nowego u sąsiadki, która ostatnio wstawiała zdjęcia kota w sweterku. I wtedy to zobaczyłam. Ania udostępniła link do mojego bloga. „Moja mama rządzi” – napisała krótko, bez emotek, bez dodatków. Po prostu. Zamarłam. Czytałam ten wpis z dziesięć razy. Nie dowierzałam. To nie był żart, nie kpina. To była duma. Tylko że tak cicho wyrażona, jakby się jeszcze wstydziła, że musi się przyznać do tego, że jej matka coś potrafi.

Kilka dni później spotkałyśmy się na kawie. Ania przyszła z Olą, usiadła przy stole, przewijała coś w telefonie. Przez chwilę milczałyśmy.

– Widziałam – powiedziałam.

– Co? – rzuciła obojętnie, nie podnosząc wzroku.

– To, co napisałaś o mnie. Na Facebooku.

Zamknęła telefon i spojrzała na mnie.

– No i co z tego? – odparła niby twardo, ale po raz pierwszy od dawna nie było w niej tej wyższości. – Ludziom się podobało. Dobrze sobie to wszystko wykombinowałaś.

Nie odpowiedziałam. Wzięłam łyk kawy i popatrzyłam przez okno. Wewnątrz czułam zwycięstwo. Ale nie takie radosne. Bardziej takie... ciche, trochę smutne. Obie siedziałyśmy chwilę w ciszy. I chyba właśnie w tej ciszy coś się zmieniło.

Maria, 66 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama