Reklama

Szykowało się nam w rodzinie weselisko. Nasza młodsza córka wybrała sobie za towarzysza życia kolegę ze studiów, górala „spod samiuśkich Tater”, jak to on sam był mawiać. Uroczystość zaplanowali na sierpień, zdaniem rodziny pana młodego, najwłaściwszy do tego miesiąc.

Reklama

Uroczysty ślub z orszakiem konnym i kapelą góralską miał się odbyć w małym, położonym wysoko w górach kościołku, a weselisko na prawie dwieście osób, starym zwyczajem, w remizie strażackiej. Przygotowania były już w toku, lecz ja, pomny doświadczeń z wesela starszej córki, kiedy to nad ranem zabrakło nam weselnego trunku, chciałem tę sprawę dograć z przyszłym zięciem. Żeby nie było kolejnej wpadki, bo wiadomo – górale krew mają, nie wodę, jeszcze by sztachety poszły w ruch na nas, miastowych…

Jak to tak, wesele całkiem bez alkoholu? Ani kropli?!

– A widział gdzie tata w naszych obejściach sztachety? – roześmiał się Jędrek, gdy wziąwszy go na męską rozmowę, nad potok, wyłuszczyłem swoje obawy. – To już nie te czasy. Teraz drewnianego ze świecą szukać.

– Rzeczywiście – przyznałem mu rację, mając w pamięci bogate obejścia górali w jego wiosce, żyjącej głównie z turystów. – Tylko nie chciałbym, żeby czego zabrakło na weselu.

– O to niech już ojca głowa nie boli – odparł Jędrek. – Będzie jak trza.

– Ja wiem, że sprawa weselnej wódki należy do pana młodego… – chciałem jakoś nawiązać do nurtującego mnie problemu. – Ale może dołożyłbym się z kasą i ja, jako ojciec panny młodej? W końcu gości będzie sporo i z naszej strony, a alkohol drogi.

– A to ojciec nie wie jeszcze, że wesele będzie bez wódki? – roześmiał się Jędrek. – Taki tu u nas zwyczaj w górach, sierpień to miesiąc dla naszej królowej Tatr, Matki Bożej. Wtedy my, prawdziwi górale, ani kieliszka nie podnosimy do ust.

– No, co ty powiesz! – zdumiałem się, bo chociaż coś tam słyszałem o tym zwyczaju, to jednak myślałem, że to tylko takie gadanie. – A któż przyjdzie na takie wesele bez wódki, przecież wiadomo, że ludzie chcą się zabawić, dobrze zjeść, wypić.

– Przyjdą, przyjdą, niech ojciec się nie martwi, przyjdą na pewno wszyscy zaproszeni – zięć poklepał mnie po ramieniu. – U nas w górach ludzie są honorowi, nikt zaproszony na wesele nie odmówi.

No masz, a tej ten pomysł nawet się podoba!

Mnie jakoś to nie przekonało.

– Tak bez kropli wódki przez całą noc? – kręciłem głową. – W mieście byłoby to nie do pomyślenia. Jak świat światem, trunek, i to w sporych ilościach, na weselu musiał być!

Gdy wróciliśmy do domu, moja żona zajęta była obieraniem ziemniaków na obiad. Rodzice Jędrka zaprosili nas na wakacje do ich – jak to nazywali – gazdówki, czyli pięknego, drewnianego domu, pełnego wczasowiczów i turystów. Mieliśmy więc sposobność pomóc im trochę w tym gazdowaniu, a przy okazji poznać lepiej rodzinę, do której wchodziła nasza córka. I byliśmy pełni podziwu dla tych prostych, ale uczciwych i pracowitych ludzi, a przy tym tak bardzo serdecznych i gościnnych.

– Czy ty wiesz, że wesele będzie bez alkoholu? – powiedziałem do żony. – Taki tu zwyczaj podobno.

– No i bardzo dobrze! – odparła Marysia. – Przynajmniej pan młody nie będzie miał okazji się upić jak, nie przymierzając, ty na swoim własnym weselu… – roześmiała się, zerkając na mnie z ukosa.

– Po pierwsze, nie na weselu, tylko grubo przed, a po drugie… że też ty masz taką dziwnie wybiórczą pamięć, wyłącznie do moich wyskoków – pokręciłem głową.

– Rzeczywiście żeś się spił na własnym weselu? – popatrzyła na mnie z ciekawością Ela, matka Jędrka.

Westchnąłem tylko ciężko i machnąłem ręką. I chcąc nie chcąc, zacząłem opowiadać, bo gotowi mnie byli wziąć ci przyszli teście córki za jakiegoś pijaczynę, który własnego ślubu nie potrafił uszanować. Przed oczyma stanęły mi tamte lata, lata naszej młodości, kiedy to tak trudno było żyć. W sklepach niczego nie można było dostać, a podstawowe produkty żywnościowe wydzielali na kartki. Alkohol i słodycze też, nie mówiąc o cukrze i mące nawet.

– Więc zbieraliśmy te kartkowe „pół litry”, bo tyle było na miesiąc przydziału dla dorosłej osoby, przez całe nasze narzeczeństwo – opowiadałem. – Ale i tak było tego tyle, co kot napłakał, chociaż rodzina nas wspomagała, wszyscy bohatersko oddawali nam prawie przez cały rok swoje kartki na alkohol.

– Byłam pierwszą wnuczką dziadków wychodzącą za mąż, to znaczyło, że wesele musiało być jak się patrzy. Cała rodzina miała się zjechać, nie mogliśmy przynieść wstydu – powiedziała Marysia. – Tata gdzieś na wsi kupił świniaka, załatwił jakiegoś masarza, żeby szynki i kiełbasę zrobił, no i żeby dobre kotlety na obiad były – śmiała się żona. – A myśmy z mamą przez cały tydzień od trzeciej rano wystawały pod masarnią, żeby dokupić jakiegoś mięsa, żeby barszcz czerwony na nim ugotować i nadzienie do krokietów zrobić – kręciła głową na to wspomnienie.

Chłopaki młode, wiele lat po peerelu urodzone…

– Straszne rzeczy opowiadacie – Jasiek, młodszy brat Jędrka, aż usta rozdziawił ze zdumienia. – Normalnego mięsa w sklepie nie było?

– Niczego nie było! Pamiętam, jak przez jakiś czas tylko herbata stała na półkach i butelki z octem – wspominała Marysia. – A nasze wesele stało się punktem honoru dla moich dziadków. Zwłaszcza babci na tym zależało, żeby wszystko było, jak należy, niczego nie brakowało gościom, bo inaczej by nas na języki wzięli. I chociaż weselna wódka to zwyczajowo sprawa pana młodego, pamiętam, jak któregoś dnia dała mi sporo dolarów, nie wiem już ile nawet, żebyśmy kupili wódkę w Peweksie.

– Jak to? – wciąż dziwił się Jasiek, który pomagał matce kroić warzywa na surówkę (tu w czasie wakacji wszystkie dzieci pracowały w gazdówce). – To za dolary była, a za złotówki nie?

– No tak właśnie – kiwnąłem głową. – Za dolary było wszystko, i dobre kosmetyki, i jakieś ciuchy, dżinsy przede wszystkim, no i wódka oczywiście też. Pamiętam, niecałego dolara kosztowała połówka.

– Coś się chyba ojcu pomyliło – Jędrek spojrzał na mnie zdumiony.

– To przecież trzy złote tylko…

– Ale wtedy dolar inaczej się liczył niż teraz, inne czasy były – machnąłem ręką. – I pamiętam, kupiliśmy za te babcine dolary kilka transporterów spirytusu, bo stwierdziliśmy, że lepsza będzie taka robiona wódka, przepalanka, niż zwykła czysta.

Słabo mi się zrobiło, padłem na tapczan bez sił

Pamiętam, że jakoś tak dwa tygodnie przed weselem zabrałem się z bratem i dwoma moimi kumplami, którzy mieli być na weselu drużbami, za robienie tej przepalanki. Pożyczyliśmy od sąsiada wielki gar, chyba na pięćdziesiąt litrów. Trzeba było wlać tam spirytus, dodać drugie tyle wody, przepalankę z cukru, podgrzać to, żeby się przegryzło, i rozlać z powrotem do butelek.

– Niezła fucha – roześmiał się mój przyszły zięć. – Sam bym tak porozlewał tę przepalankę…

– Ano właśnie – kiwnąłem głową. – Wiecie, to był mocny trunek, a do tego trochę ciepły, a trzeba było go naprawdę dobrze wymieszać z karmelem, żeby ładnego koloru nabrało – tłumaczyłem. – Więc mnie, jako panu młodemu, przypadło w udziale mieszanie wielką chochlą – popatrzyłem na zięcia spod oka. – No i wiesz, należało też od czasu do czasu spróbować kilka kropli, czy już smak ma odpowiedni…

– Ładne parę kropli – przerwała mi żona, prychając. – Spiłeś się jak nie wiem co. Przecież widziałam, jakżeś leżał nieprzytomny potem, już nawet pogotowie chciałam wzywać, bo myślałam, że ci się coś stało!

– Nie spiłem się, tylko nawdychałem się procentowych oparów z gara, jak mieszałem przepalankę i jak ją rozlewaliśmy – tłumaczyłem spokojnie, a cała góralska rodzina patrzyła na mnie tak, jakbym opowiadał jakieś bajki. – Nasza kuchnia była mała, jak to w tych peerelowskich mieszkaniach, do tego ślepa, okna w niej nie było, wywietrzyć się nie dało, no a z garnka leciały opary… – wzruszyłem ramionami. – Ja nieprzyzwyczajony do alkoholu byłem przecież, bo niby, kiedy i jak miałem się przyzwyczaić? Szybko mi to uderzyło do głowy i nawet nie skończyłem rozlewać, bo zemdliło mnie, słabo mi się zrobiło, ledwo doszedłem do tapczanu i padłem jak nieżywy…

– Przychodzę do niego, bo akurat do krawca mieliśmy iść, który szył ślubny garnitur, a mój ukochany przyszły mąż nieprzytomny leży na tapczanie! Kontaktu z nim nie było, a drużbowie, też nieźle chwyceni, w kuchni nad tym śmierdzącym garem obradują… – pokiwała głową Marysia.

– Jakim śmierdzącym, kobieto, cóż ty za herezje opowiadasz! – obruszyłem się na takie gadanie żony. – Nie pamiętasz, jaka nam ta przepalanka wyszła, jak wszyscy goście ją chwalili, jeszcze długo po weselu wspominali!

– No niby tak – zgodziła się Marysia łaskawie. – Ale wiesz, co mnie wtedy do głowy przyszło, jak zobaczyłam cię takiego spitego na tapczanie? – popatrzyła na mnie jakoś tak dziwnie. – Nigdy ci tego nie mówiłam, ale płakałam wtedy całą noc i o mało co ci pierścionka zaręczynowego nie zwróciłam i nie odwołałam ślubu. Bo nic chyba nie mogło być gorszego, niż za pijaka wyjść…

Na poprawiny chętnie przepalaneczkę zrobię!

Nic się nie odezwałem na te rewelacje, usłyszane po trzydziestu latach małżeństwa, tylko dlatego, że mnie dokumentnie zatkało. Nie spodziewałem się, że z mojej najdroższej Marysi taka cicha woda była!

– Tylko babcia nie pozwoliła, wybiła mi to odwoływanie ślubu z głowy. Przez te dolary, co na spirytus nam dała – roześmiała się Marysia. – Mówiła, że szkoda ich, żeby na zmarnowanie poszły. Ona je z jakiegoś przemytniczego handlu czeskimi tenisówkami miała ponoć, modne wtedy były, a ona narażała się, i tak by miały iść na nic.

– Mądrą miała mama babcię – odezwał się Jędrek po dłuższej chwili milczenia, kiedy to cała ta góralska rodzina przyglądała nam się dziwnym trochę wzrokiem. – Bo pomyśleć, jakbyście wtedy odwołali ten ślub, to przecież by Ewki na świecie nie było. Z kim ja bym się teraz żenił? – powiedział to tak żałosnym tonem, że wszyscy się roześmialiśmy.

A wieczorem, gdy siedzieliśmy z piwkiem przy grillu, w pewnej chwili Jędrek przysunął się bliżej mnie.

– Tato, a pamięta tata jeszcze tę recepturę na przepalankę? – spytał szeptem. – Bo wesele w sierpniu, ale może we wrześniu to byśmy jakie poprawiny zrobili, takie niewielkie, dla najbliższej rodziny, tak na pięćdziesiąt ludzi… – pochylił mi się do ucha. – I wtedy można by taką przepalankę zrobić, spiryt zawsze się kupi, a my byśmy razem ją przyrządzili, co ojciec na to?

Reklama

– A wiesz, to jest myśl! – poklepałem go po ramieniu. – I to jeszcze jaka dobra! Pewnie, że zrobimy poprawiny, a ja nauczę cię przyrządzać taką przepalankę, że palce lizać!

Reklama
Reklama
Reklama