Reklama

Mam siedemdziesiątkę na karku. Jedna córka, dwa koty i trzy razy dziennie leki. Tak wygląda mój świat. Mieszkanie na parterze bloku z wielkiej płyty, pamiętającego jeszcze czasy Gierka. Za oknem osiedlowy skwerek, który przez cały dzień obserwuję zza firanki, bo i co innego mam robić? Monika, moja jedyna córka, odwiedza mnie co tydzień. Wpada zwykle w sobotę, między zakupami a paznokciami. Na dziesięć, piętnaście minut. Rzuca pranie do kosza, przetrząsa lodówkę, łapie za dwa słoiki ogórków, wyciąga schabowe z zamrażarki i rzuca przez ramię:

Reklama

– Nie mam czasu gotować, mamo. Dzięki, pa!

Jeszcze zanim zdążę powiedzieć „Uważaj na siebie”, słychać trzaśnięcie drzwi i już jej nie ma. Przez lata czekałam na te soboty jak na święto. Pamiętam, jak kiedyś siedziałyśmy razem przy stole, ona opowiadała mi o pracy, kolegach, chłopakach. Potrafiła mówić godzinami, a ja słuchałam z rozczuleniem. Teraz? Teraz rozmawiamy głównie o tym, co można zjeść.

Nie wyrzucam jej tego. Naprawdę, nie. To przecież moja córka. Powtarzam to sobie jak mantrę. Przecież robię to z miłości. Tylko z miłości człowiek potrafi gotować przez cały tydzień, żeby wystarczyło jej na cztery dni obiadu. Z miłości rezygnuję z lepszego mięsa dla siebie, żeby jej wystarczyło do pracy. Nawet jeśli w mojej lodówce zostaje tylko światło i butelka przeterminowanego kefiru. Czasem czuję, że coś się we mnie jednak burzy. Mała, cicha złość, którą szybko tłumię. „To nie jej wina, że życie jest takie szybkie. Ona też się zmaga”. – tak sobie tłumaczę, gdy przez kolejne dni rozcieńczam zupę, żeby wystarczyła jeszcze na jeden obiad. Ale w głębi serca – tęsknię. Za rozmową. Za tym, żeby ktoś mnie zapytał: „A jak ty się dziś czujesz, mamo?” Nie pro forma. Tak naprawdę.

Po raz pierwszy nie ustąpiłam

Monika weszła do mieszkania z tym swoim pośpiechem, który już dawno przestałam rozumieć. Zima w pełni, a ona z rozpiętą kurtką, w ręce reklamówka z brudnym praniem, w drugiej telefon przyklejony do ucha. Znowu rozmawiała z kimś z pracy, kiwnęła mi tylko głową na powitanie i zniknęła w łazience. Zebrałam się w sobie. Zrobiłam to, co planowałam od kilku dni, choć do ostatniej chwili nie byłam pewna, czy mi wystarczy odwagi. Kiedy wróciła do kuchni i wyciągnęła rękę po słoik z leczo, powiedziałam spokojnie, prawie szeptem:

Nie dam ci dziś nic, Moniczko. Mam tylko dla siebie.

Zamarła. Zawiesiła rękę w pół ruchu i spojrzała na mnie, jakby nie zrozumiała, co powiedziałam.

– Co?

– Nie mam już zapasów – powtórzyłam. – Zrobiłam kilka słoików, ale na siebie. Nie wystarczy dla ciebie.

– Serio? Serio tak mi mówisz? – jej głos był coraz ostrzejszy. – Mam za dużo na głowie, a ty robisz ze mnie pasożyta?

Zacisnęłam palce na blacie. Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało.

– Po prostu… mam mało sił. Nie nadążam już z gotowaniem. Chciałam, żebyś to zrozumiała.

– Zrozumieć? – rzuciła z goryczą. – Oczywiście, że zrozumiem. W końcu tylko ty masz problemy. Ja to pewnie mam z górki, co?

Zaczęła szukać kurtki i torby, zamaszyście wrzucać do niej swoje rzeczy. Próbowałam jeszcze coś powiedzieć, coś załagodzić, ale nie dała mi dojść do słowa. Wychodząc, rzuciła przez ramię:

– Wiesz co, lepiej nie mówmy sobie nic, skoro tak ci łatwiej.

Drzwi zamknęła z hukiem. Zostałam sama w ciszy, która tego dnia nie była zwyczajna. Była ciężka, pełna wyrzutów. Usiadłam na krześle i długo patrzyłam w okno. Coś się we mnie kotłowało – żal, że tak to się potoczyło. Ale też dziwna, cicha ulga. Po raz pierwszy nie ustąpiłam. Po raz pierwszy powiedziałam, jak się czuję. Tylko że potem, wieczorem, przyszedł wstyd. Może przesadziłam? Może powinnam była ugryźć się w język? Przecież to moja córka.

Tęsknota i gorzkie rozczarowanie

Minęły dwa tygodnie. Potem kolejne. Monika nie przychodziła, nie dzwoniła. Na początku sprawdzałam telefon co godzinę, nawet w nocy podnosiłam się z łóżka, by upewnić się, że niczego nie przeoczyłam. W końcu odłożyłam go do szuflady. Czekałam już nie z nadzieją, tylko z jakąś cichą rezygnacją. W kuchni zrobiło się pusto. Lodówka brzęczała głucho, ale coraz częściej nie miała czego chłodzić. Zupa na trzy dni, pół chleba, trochę kaszy. Nie narzekałam. Po prostu przestałam gotować więcej, bo nie było dla kogo. I tak nie przyjdzie. Ale mogłam też wreszcie oszczędzić.

Siedziałam całymi dniami przy stole, patrzyłam na krzesło naprzeciwko, na którym kiedyś siadywała, machając nogą jak za dziecięcych lat. Pamiętam, jak piekłyśmy razem sernik. Monika wtedy upuściła garść rodzynek i zapłakała, jakby się stała tragedia. Przytuliłam ją, a potem wspólnie pozbierałyśmy wszystkie z podłogi i wrzuciłyśmy do ciasta. Śmiała się, że będą miały „smak przygody”. Taka była kiedyś – ufna, bliska, moja. Czasem mam wrażenie, że tamta dziewczynka wyparowała gdzieś bez śladu, a kobieta, która w pośpiechu wpadała po słoiki, to ktoś zupełnie obcy. Co się z nią stało? Co się z nami stało?

Z dnia na dzień słabłam. Kręciło mi się w głowie, kiedy wstawałam. Kolana bolały, coraz trudniej było zejść mi do sklepu po chleb. W końcu przestałam wychodzić w ogóle. Sąsiadka, pani Zosia z góry, raz przyniosła mi mleko, ale nie chciałam się narzucać. Miałam swoją dumę. Zapasów ubywało. W zamrażarce zostały dwa kotlety i garść zamrożonego koperku. W lodówce jogurt, termin minął trzy dni temu. Ale nikogo to nie obchodziło. Tęsknota przeszła w gorzkie rozczarowanie. Wcześniej wciąż miałam nadzieję, że wróci, że wytłumaczy się z tego wyjścia bez słowa. Ale teraz wiedziałam – jej po prostu nie było już w moim życiu. Byłam jej starą matką od słoików. A kiedy słoików zabrakło, zabrakło też powodu do odwiedzin.

Nie czułam złości, tylko zmęczenie

Dzwonek do drzwi zabrzmiał jak coś nierzeczywistego. Prawie nie doszłam do przedpokoju. Otworzyłam powoli, z wysiłkiem. Na progu stała Monika. Bez uśmiechu. Bez słowa. Weszła, jakby nie było tych dwóch miesięcy ciszy. Rozejrzała się po mieszkaniu, które znała przecież na pamięć, a jednak zdawała się czegoś szukać. Spojrzała w stronę kuchni, potem zajrzała do lodówki i... zamarła. W środku była tylko butelka wody i otwarty słoik musztardy. Przez chwilę stała z otwartymi drzwiami, jakby nie mogła uwierzyć.

– Mamo... – zaczęła, ale jej głos się załamał.

Nie odpowiedziałam. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Patrzyłam na nią i nie czułam złości. Czułam coś zupełnie innego – zmęczenie.

– Byłam w szpitalu – powiedziałam w końcu. – Wróciłam dzisiaj rano. Kartka była na stole, może jej nie widziałaś.

– Nie, nie widziałam... – Monika rozglądała się nerwowo, po chwili podniosła z blatu karteczkę. Zadrżała jej ręka.

Usiadła na krześle w kuchni. Było cicho. Tylko zegar tykał monotonnie.

– Czemu mi nie powiedziałaś? – spytała w końcu.

– Nie było kiedy – odpowiedziałam. – Nie było ciebie.

Zamilkła. Wpatrywała się w puste półki. Dopiero teraz chyba do niej dotarło, że nie ma już słoików, że zamrażarka nie jest kopalnią gotowych obiadów, że w chlebaku została jedna kromka starego chleba. Nie płakała. Ale chyba coś w niej pękło. Widocznie nie trzeba łez, żeby poczuć wstyd. Przeglądała mieszkanie tak, jakby widziała je po raz pierwszy. Jakby nie wiedziała, że te wszystkie rzeczy, te ścierki, garnki, kubki – to było moje życie. Że z tego zrezygnowałam dla niej. Nie powiedziała: „przepraszam”. I chyba jeszcze nie umiała. Na razie była tylko przerażona. To nie była refleksja – tylko lęk.

Tak chyba się kończą relacje

Łóżko na oddziale było niewygodne, ale przynajmniej czyste. Przyszła po czterech dniach. Stała w drzwiach niepewnie, jakby nie wiedziała, czy może wejść.

– Czemu mi nie powiedziałaś, że jest tak źle? – spytała cicho.

Popatrzyłam na nią. Była zmęczona, włosy związane byle jak, bez makijażu. Przypomniała mi się mała Monika, która bała się ciemności.

– A kiedy miałam powiedzieć? Jak znikałaś po pięciu minutach? – odpowiedziałam spokojnie.

Nie odpowiedziała. Spuściła wzrok.

– Nie chciałam, żebyś przychodziła tylko z obowiązku. Ale chyba i tak przychodziłaś tylko po słoiki.

To nie było oskarżenie. Po prostu stwierdzenie. Siedziała w milczeniu, bawiąc się paseczkiem od torebki. Chciała coś powiedzieć, ale nadal chyba nie umiała. Nie czułam już gniewu. Ani rozczarowania. Tylko pustkę i zmęczenie. Może tak właśnie kończą się niektóre relacje. Po cichu.

Nie udajemy już niczego

Wróciłam do domu po tygodniu. Monika odwiozła mnie, pomogła z torbą, rozejrzała się po mieszkaniu znowu, jakby pierwszy raz naprawdę je zauważyła. Zostawiła siatkę z zakupami. Obiecała, że zadzwoni. I zadzwoniła. Kilka dni później. Potem znowu. Ale to już nie były te same rozmowy co dawniej. Nie rozmawiałyśmy o wszystkim. Było więcej uprzejmości, mniej ciepła. Czasem wpadała na herbatę. Nie po pranie. Nie po kotlety. Po prostu – na chwilę. Ale już nie tak często. Już nie w każdą sobotę.

Patrzyłam na jej dłonie obejmujące filiżankę. Na twarz, której już nie znałam tak dobrze. I myślałam: „Nie wiem, czy jeszcze będzie jak dawniej. Nie wiem, czy w ogóle było tak, jak to sobie wyobrażałam”. Może tylko ja myślałam, że byłyśmy kiedyś blisko. Może ona po prostu dorosła, a ja nie chciałam tego przyjąć. Została cisza. Inna niż wcześniej. Nie taka, która boli. Raczej taka, która po prostu jest. Jak powietrze. Jak samotność. Jak stary koc, którym się człowiek okrywa, gdy zrobi się za chłodno. Nie udajemy już. I to chyba jedyna uczciwa rzecz, jaka między nami została.

Halina, 71 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama