Reklama

Odkąd zmarł mój mąż, świat jakby zbladł. Rano herbata, później gazetka, krzyżówka, spacer do warzywniaka, wieczorem serial, głównie z przyzwyczajenia. Wcześniej byłam nauczycielką języka polskiego, teraz jestem samotną wdową. Wdową z zasadami, ale też z pustką.

Reklama

Nikogo nie miałam

Przyjaciółki próbowały mnie namawiać na różne zajęcia – joga dla seniorek, robótki ręczne w domu kultury, nawet szybkie randki dla dojrzałych. Ale ja tylko się uśmiechałam i grzecznie odmawiałam. W sercu nosiłam Henryka – mojego męża, miłość mojego życia, i przekonanie, że drugi raz już się nie da. Że to wszystko już nie dla mnie, że lepiej się nie rozczarować.

– Mamo, nie możesz tak siedzieć w domu całymi dniami! – mówiła moja córka Agata.

– Ale ja naprawdę nie potrzebuję… – zaczynałam, lecz ona już przewracała oczami.

– Zapisałam cię na turnus rehabilitacyjny. Tydzień nad jeziorem dla seniorów. Zajęcia, masaże, spacery. I nie dyskutuj, zapłacone.

I tak, nie wiedząc, jak to się stało, znalazłam się w ośrodku z domkami, salą kominkową, brodzikiem, który dumnie nazywano basenem, i z tłumem rozgadanych, uśmiechniętych ludzi, którzy najwyraźniej uznali, że starość to czas drugiej młodości. Ja patrzyłam na to wszystko z zażenowaniem i lekkim strachem.

Byłam przerażona

Nie wiedziałam, co bardziej mnie peszy – widok starszych pań w kostiumach kąpielowych czy starszych panów rzucających teksty typu „Niech pani uważa, bo się zakocham”. Siedziałam z boku, z książką, z dystansem. Nie po to tu przyjechałam, by wdawać się w towarzyskie ceregiele.

A jednak gdzieś pod tym całym chłodem kryło się pytanie, które mnie nie opuszczało: czy naprawdę już nigdy nic nie poczuję? Czy można zestarzeć się nie tylko ciałem, ale i sercem? I tego najbardziej się bałam.

Wieczorek zapoznawczy zaczynał się o osiemnastej. Czułam się jak na przymusowej szkolnej dyskotece. Sala była pełna gwaru, śmiechów, a ja jak zwykle usiadłam z boku. Krzesło obok mnie zaskrzypiało i zanim zdążyłam zareagować, rozsiadł się tam mężczyzna w czerwonej koszuli. Mocno pachniał wodą kolońską, a głos miał jak megafon.

– Dobrze, że jeszcze są kobiety z klasą, a nie tylko te rozchichotane w papilotach – powiedział.

– Wolałabym nie być porównywana do nikogo – odpowiedziałam chłodno.

– Ojej, księżniczka się odezwała – zaśmiał się i uniósł brwi. – Przepraszam, może nie wypadało. Ale mam słabość do kobiet, które noszą się z godnością.

Czułam się nie na miejscu

– A ja mam słabość do mężczyzn, którzy wiedzą, kiedy się nie narzucać – odparłam, patrząc mu prosto w oczy.

Chwilę milczał. Wydawało mi się, że się obrazi, ale on tylko się uśmiechnął.

– Stefan jestem. Były marynarz. Wiem, kiedy się zanosi na burzę.

– Grażyna. Emerytowana nauczycielka. I lubię ciszę – powiedziałam i odwróciłam wzrok.

Obok ktoś opowiadał dowcip, ktoś inny klaskał do rytmu piosenki. Ja siedziałam z tym mężczyzną i nie wiedziałam, czy jestem zirytowana, czy zaintrygowana. Głównie chciałam uciec, ale coś mnie powstrzymało. Ten jego wzrok – nie bezczelny, tylko jakby… ciekawy. Ale nie zamierzałam tego sprawdzać.

– Sądząc po pani spojrzeniu, nie jestem tu mile widziany. Ale coś mi mówi, że jeszcze się pani uśmiechnie – rzucił wstając i odszedł, zostawiając po sobie zapach morskich opowieści i bezczelnego spokoju.

Nie planowałam zostać na ognisku. Wieczór był chłodny, z wilgocią unoszącą się znad jeziora. Ale przechodząc ścieżką w stronę domku, usłyszałam czyjś głos. Zatrzymałam się za drzewem. Stefan stał przy ogniu i mówił cicho, spokojnie. To była poezja.

– Żagle nasze wiatrem tchnienia niosą nas ku nieznanym brzegom – mówił, patrząc w płomienie.

Zaskoczył mnie

Może i był głośny, zbyt pewny siebie, ale teraz miał w oczach coś, czego się nie spodziewałam. Zostawiłam rezygnację w krzakach i podeszłam.

– Mickiewicz? – zapytałam.

– Stefan. Ale dziękuję – zażartował. – Przepraszam, nie wiedziałem, że mam publiczność.

– Nie wiedziałam, że potrafisz mówić do ognia tak, żeby słuchał – odpowiedziałam, zanim zdążyłam się zastanowić.

Usiedliśmy na ławce obok siebie. Podał mi koc, nie pytając. Nie rozmawialiśmy od razu, dopiero po kilku minutach, kiedy płomienie trochę przygasły, a śmiechy w tle przestały przeszkadzać.

– Pływałem po morzach przez czterdzieści lat – powiedział. – Jak się tyle widziało, człowiek zaczyna tęsknić za czymś prostym. Ciszą. Kimś, kto nie krzyczy.

– A znalazłeś? – zapytałam.

– Może – odpowiedział krótko. – A ty? Znalazłaś swoją ciszę?

Pokiwałam głową, ale nie powiedziałam nic. Spojrzał na mnie inaczej niż ostatnio. Bez tej maski pewniaka.

– Mój Henryk był spokojny. Jak jezioro po burzy – powiedziałam cicho. – Ale dawno już nie widziałam tafli bez fal.

– Ja też kogoś miałem. Przegapiłem moment, kiedy się oddaliliśmy. I zanim się zorientowałem, zniknęła.

Miał w sobie to coś

Poczułam, że zaczynam rozumieć, dlaczego jego śmiech jest taki głośny. Żeby nie było w nim ciszy.

– Może kiedyś opowiem ci o rejsie przez Atlantyk – dodał, uśmiechając się z boku. – Ale musisz sama poprosić.

– Zobaczymy, kapitanie – powiedziałam, a on się zaśmiał.

Ostatni wieczór turnusu. Większość szykowała się już do wyjazdu, niektórzy pakowali walizki, inni żegnali się jak po koloniach. Ja zeszłam nad jezioro. Tam był Stefan.

– Myślałem, że nie przyjdziesz – powiedział, gdy podeszłam.

– Sama się sobie dziwię – odparłam.

Usiedliśmy na tej samej ławce. Siedzieliśmy w ciszy, aż wyjął z torby butelkę czerwonego wina i dwa kieliszki. Nie pytał, czy chcę. Po prostu nalał. Podał kieliszek.

– Wiesz, że mam łódkę na Mazurach? Starą, ale jeszcze daje radę – powiedział, nie patrząc na mnie.

– Mazury to nie moje rejony – rzuciłam.

– A może powinny być? – zapytał. – Płynę w przyszłym tygodniu. Sam. Ale pomyślałem, że może… nie muszę.

Nie spodziewałam się

Poczułam, że coś mi się przesuwa pod żebrami. Nie była to miłość, raczej strach, ale i ciekawość.

– Chcesz, żebym z tobą płynęła? – zapytałam spokojnie.

– Tak. Bo przy tobie… czuję się młodszy. Jakbym znowu miał szesnaście lat i pierwszy raz patrzył na dziewczynę z zachwytem.

Parsknęłam śmiechem, może zbyt głośno. Ale potem zamilkłam. Nie wiedziałam, co powiedzieć.

– Naprawdę chcesz ze mną płynąć w nieznane? – zapytałam, spoglądając mu w oczy.

– Może właśnie o to chodzi. Żeby przestać wiedzieć, co będzie dalej.

Spojrzałam w ogień, potem na jego dłoń trzymającą kieliszek. Skinęłam głową. Nic nie mówiłam. Nie trzeba było.

Nigdy wcześniej nie spałam na łódce. A już na pewno nie z mężczyzną, którego znałam zaledwie kilka dni. A jednak czułam się tam bezpiecznie. Jezioro pachniało wilgocią i sosnami. Ranki zaczynaliśmy od ciszy i kawy z termosu, wieczory kończyliśmy rozmowami.

– Widzisz ten brzeg? – zapytał pewnego popołudnia, gdy leniwie płynęliśmy przez rozlewisko. – Tam kiedyś przybiłem z moim ojcem. Miałem jedenaście lat. Przez lata myślałem, że wtedy zaczęło się moje życie.

To było coś nowego

– A potem?

– Potem się pogubiłem. Straciłem kobietę, z którą byłem, bo myślałem, że mam jeszcze czas. Czas to taka… głupia moneta. Jak się nie wydaje, znika.

Wieczorem usiedliśmy na pomoście przy maleńkim porcie. Rozpakowaliśmy chleb, pomidory i trochę sera. Piliśmy wino z kubków po kawie.

– A ty? – zapytał nagle. – Co zostawiłaś za sobą?

– Mężczyznę, który kochał mnie spokojnie i z czułością. Zbyt dobrze. Tak bardzo, że bałam się, że po nim już nic nie poczuję.

– Ale czujesz teraz? – jego głos był cichy.

Zamilkłam. Spojrzałam na jego twarz, podświetloną ostatnim światłem. Dotknęłam jego dłoni. Wziął moją i położył ją na swoim policzku.

– Może jeszcze nie wszystko w nas umarło – powiedział.

Pocałował mnie. Prosto, bez pośpiechu. W tym pocałunku było więcej spokoju niż namiętności. Jakbyśmy oboje potrzebowali właśnie tego – zapewnienia, że nie jesteśmy jeszcze zupełnie sami.

Grażyna, 63 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama