Reklama

Czasem siedzę wieczorem przy kuchennym stole, patrzę przez okno na parkujące samochody i myślę sobie: „Irenko, miałaś dobre życie. Uczciwe. Z głową podniesioną do góry”. Bo ja wszystko osiągnęłam sama. Bez żadnych znajomości, bez cudzej pomocy. Przez ponad trzydzieści lat prowadziłam swój mały sklep spożywczy na osiedlu. Sklep jak sklep – chleb, mleko, margaryna, czasem jakieś cukierki dla dzieciaków. Ale dla mnie to było coś więcej. To było moje królestwo. Znałam każdego klienta z imienia. Wiedziałam, kto co lubi, kto ma uczulenie na orzechy, a kto weźmie gazetę i papierosy, zanim zdąży się przywitać. Lubiłam tych ludzi. Nawet tych marudnych.

Reklama

Otwierałam codziennie o szóstej, a zamykałam, jak ostatni klient wyjdzie – czasem o dwudziestej drugiej. Harowałam jak wół, ale miałam z tego satysfakcję. Jak przyszło do sprzedaży sklepu, to miałam łzy w oczach. Ale wiek już nie ten, a zdrowie zaczęło szwankować. Sprzedałam, kupiłam małe mieszkanie, oszczędności sobie zostawiłam. Na lekarstwa, na książki, na spokojną starość. A potem przyszedł ten dzień. Pamiętam, jak dziś. Siedzieliśmy we trójkę w moim salonie. Marta, moja córka, i jej mąż Paweł. Niby wpadli „na kawę”, ale w ich oczach widziałam napięcie. Marta kręciła łyżeczką w filiżance tak długo, że herbata zrobiła się zimna. W końcu wyjęła jakiś folder z planami domu i zaczęła mówić.

– Mamo, przecież nie chodzi o prezent. Po prostu pożyczka. Jak tylko ruszymy z domem, oddamy – powiedziała cicho, ale zdecydowanie.

Uśmiechnęłam się wtedy. Jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo ten dzień zmieni moje życie.

– Nie trzeba się zarzekać, Martuniu. Rodzina to rodzina. Wierzę wam – odpowiedziałam spokojnie.

– Pani Ireno, pani to lepsza niż bank – dodał Paweł niby żartem, ale coś w jego głosie zabrzmiało zbyt poważnie.

Oddałam im połowę oszczędności

Oddałam im połowę swoich oszczędności. Bez żadnej umowy. „Na słowo honoru”, jak to się kiedyś mówiło. Bo przecież to moja córka. Moja krew. Co mogło pójść nie tak? Dom urósł w oczach. Kiedy tylko przejeżdżałam obok, widziałam, jak z tygodnia na tydzień zmienia się w coś, co przypominało już nie budowę, ale prawdziwe gniazdo rodzinne. Marta z Pawłem co chwilę wstawiali zdjęcia – okna, dach, nowa elewacja, a potem dumnie pozowali z kluczami przed wejściem. Cieszyłam się. Naprawdę. Czułam, że dołożyłam cegiełkę do ich szczęścia. Myślałam, że teraz, kiedy już się wprowadzili, będziemy jeszcze bliżej. Ale stało się inaczej.

Z początku nie zwracałam uwagi. Myślałam, że mają na głowie przeprowadzki, kartony, urządzanie pokoi. Dzwoniłam, proponowałam pomoc, chciałam choćby wpaść z obiadem, zrobić coś dla nich. Marta zawsze odpowiadała podobnie: że chaos, że nie mają jeszcze wszystkiego rozpakowanego, że później, że teraz to tylko szybki prysznic i spać. Pewnego dnia zadzwoniłam i powiedziałam, że mogę w niedzielę upiec szarlotkę i przyjechać, posiedzieć trochę, pogadać. Tak po prostu, jak to matka. Usłyszałam od Marty:

– Oj, mamo, wiesz, jak to teraz... dzieci, praca, zamieszanie...

A potem głos Pawła, z daleka, ale wystarczająco wyraźnie:

– Jak już się ogarniemy, to się odezwiemy.

Odłożyłam słuchawkę i przez chwilę siedziałam w ciszy. Zrobiło mi się jakoś ciasno w piersi, ale nie dopuszczałam do siebie żadnych złych myśli. Przecież to nie miało nic wspólnego ze mną. Przecież to nie tak, że ich unikanie... ma coś wspólnego z pieniędzmi. A jednak zaczęło mi to chodzić po głowie. Może powinnam była spisać jakąś umowę. Choćby na kartce. Może to był błąd, że zaufałam. Ale przecież to moja córka. Marta. Przecież gdyby mnie o coś poprosiła, oddałabym wszystko. Nie mówiłam o tym nikomu. Nawet Halince z sąsiedztwa, z którą dzieliłam się wszystkim. Było mi zwyczajnie wstyd, że takie myśli w ogóle przychodzą mi do głowy. A może to tylko chwilowe, może jeszcze zadzwonią, zaproszą na kawę. Może po prostu rzeczywiście nie mają czasu. Tak wtedy sobie powtarzałam.

Święta spędziłam sama

Minęło kilka miesięcy. Telefon milczał. Święta spędziłam sama, bo „u nich wszystko na ostatnią chwilę” i „nie uda się dojechać”. Na urodziny dostałam SMS-a. Nie chciałam się narzucać, ale czułam, że coś się oddala. Córka, która kiedyś dzwoniła co drugi dzień, teraz znikała jakby za szybą. Zaczęłam mieć wrażenie, że coś muszę wyjaśnić. Przynajmniej spróbować. Zadzwoniłam i zaprosiłam Martę na herbatę. Przyszła sama. Usiadła przy stole, od razu spojrzała na zegarek, powiedziała, że nie ma dużo czasu. Rozmawiałyśmy o pogodzie, o dzieciach. W końcu zebrałam się na odwagę.

– Nie zrozum mnie źle, dziecko, ale może macie już jakieś plany, żeby mi oddać choć część? Bo wiesz, leki, rachunki...

Marta zmarszczyła brwi.

– Mamo, przecież mówiłaś, że nie chodzi o zwrot od razu. My teraz mamy inne wydatki.

Zanim zdążyłam coś powiedzieć, zadzwonił Paweł. Marta odebrała i przełączyła na głośnik. Słyszałam jego głos:

– Nikt pani nie zmuszał, prawda? To była pani decyzja.

„Pani”. To słowo przejechało mi po sercu jak chłód. Nic nie powiedziałam. Przyniosłam ciasto, udawałam, że nie słyszałam. Ale wiedziałam już jedno – nie jestem już „mamą”. Jestem kimś, kto dał pieniądze i teraz staje się niewygodny. Wpadłam na pomysł, żeby po prostu przyjechać z ciastem. Bez umawiania się. Kiedyś to była norma, jeszcze niedawno sama Marta mówiła, że drzwi zawsze są otwarte. Upiekłam sernik, taki jak lubią. Chciałam tylko zajrzeć na chwilę, zostawić coś słodkiego, może wypić razem kawę. Podjechałam pod dom. Światło paliło się w kuchni. Podeszłam powoli, usłyszałam ich głosy przez uchylone okno.

– Nie mogę z nią rozmawiać – mówiła Marta. – Ciągle tylko o tych pieniądzach.

– To niech przestanie przychodzić. I tak jej nam wcale nie brakuje, nie? – odpowiedział Paweł.

Stałam tam przez moment. Z ciastem w rękach. Słowa córki zadrżały we mnie jak echo. Ciągle tylko o pieniądzach? A przecież pytałam raz. Jeden raz. Zadzwoniłam. Marta otworzyła drzwi i od razu się uśmiechnęła, jakby nic nigdy nie mówiła na mój temat.

– Mamo, co za niespodzianka.

Podałam jej blachę sernika.

– Przyniosłam sernik. Może się przyda... na wasze zamieszanie.

Zaproponowała herbatę, ale odmówiłam. Nie chciałam wchodzić. Nie chciałam siedzieć przy tym nowym stole, przy którym najwyraźniej nie było już dla mnie miejsca. Tamtego wieczoru długo siedziałam przy zgaszonym świetle. Nie chciało mi się nawet zaparzyć herbaty. Oglądałam swoje mieszkanie – spokojne, ciche, znajome, ale pierwszy raz poczułam się w nim naprawdę sama.

Wreszcie postawiłam granicę

Myśli krążyły jak zacięta płyta. To przecież ja ich wspierałam, to moje ręce były spracowane od liczenia paragonów, od noszenia skrzynek, od życia. Teraz nie miałam odwagi spojrzeć na siebie w lustrze. Może bym się rozpłakała, a może po prostu zapytała, dlaczego byłam aż tak naiwna. Wyjęłam kartkę z szuflady i napisałam tylko dwa zdania: „Nigdy więcej bez umowy. Ani grosza”. Kilka dni później zadzwoniła Marta. Była zdenerwowana, nie owijała w bawełnę.

– Mamo, pożyczysz nam jeszcze trochę? Chcemy zrobić taras.

– Nie, Marto. Nie mogę. Już wam pomogłam.

Zapadła cisza. A potem ten ton, którego nie słyszałam od lat – rozżalony.

– Ale przecież obiecałaś, że jak coś, to zawsze nam pomożesz!

– Nie obiecywałam, że pozwolę wam mnie wykorzystać.

Odstawiłam telefon na stół. Serce waliło mi jak młotem, ale czułam coś nowego – spokój. Pierwszy raz od dawna postawiłam granicę. W końcu.

Nie było mnie już w ich świecie

Dni mijały powoli, w rytmie cichych poranków i wieczorów spędzanych z książką. Czasem wychodziłam na spacer, czasem szłam po bułki do tej samej piekarni, gdzie kiedyś dostarczałam towar do sklepu. Ludzie się zmienili, ale pani z okienka wciąż pamiętała moje imię. Z Martą kontakt był rzadki. Odzywała się krótko – głównie, gdy czegoś potrzebowała. Ja już nie pytałam. Nie proponowałam pomocy, nie przypominałam się. Czasem spotykałam ich w sklepie budowlanym, między alejkami z farbami. Marta odwracała wzrok, Paweł udawał, że czegoś szuka. Mnie już nie było w ich świecie.

Nie płakałam. Przynajmniej nie często. Czasem tylko siadałam w fotelu, patrzyłam na zdjęcie z pierwszego dnia ich budowy – Marta w kasku, Paweł z poziomicą – i próbowałam przypomnieć sobie, co wtedy czułam. Było we mnie tyle dumy. Tyle nadziei. A potem przyszło milczenie, które wszystko wygłuszyło. Pamiętam klientki z mojego sklepu. Jedna z nich kiedyś powiedziała: „Pani Irenko, pani to serce ma ze złota”. Dziś myślę, że serce dobrze mieć, ale rozum jeszcze lepiej. Nie wiem, czy kiedyś do mnie wrócą. Może tak. Ale wiem jedno – ja już do tamtego domu nie zapukam. Bo nie zostawiłam tam rodziny, tylko dług, którego nikt nie chce spłacić.

Irena, 69 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama