„Córka założyła mi profil randkowy. Nie wiedziałam, że po 70. można jeszcze poczuć motyle w brzuchu”
„Nigdy nie chodziłam na randki. Heńka poznałam przez kuzynkę. Wtedy tak było, znajomość z polecenia, spacer po parku, oświadczyny po 2 miesiącach. I już. Do śmierci. A teraz Kasia coś wymyśliła, jakieś randki dla seniorów. Sama mi zainstalowała aplikację i powiedziała, że co to szkodzi spróbować”.

- Redakcja
Mam siedemdziesiąt dwa lata, a jestem wdową od pięciu. Nie wiem, czy to dużo czy mało. Czas płynie inaczej, gdy nie trzeba się spieszyć, albo może właśnie wtedy płynie za szybko. Rano parzę sobie kawę, czarną, słabą, jak lubił mój Heniek. Z przyzwyczajenia. Siadam z nią przy oknie i obserwuję. Ludzi, psy, śmieciarki. Pan Staszek z trzeciego piętra znowu wyszedł w samych klapkach wyrzucić śmieci, choć mróz szczypie. Młodzi z naprzeciwka kłócą się nawet przy wsiadaniu do auta. Codzienność. Moja codzienność.
Zawsze byłam bardziej dla innych niż dla siebie. Najpierw dla rodziców – ojciec surowy, matka nerwowa. Potem Heniek – kochany, choć nigdy nie mówił tego głośno. Potem Kasia – moja córka, moje światło. Wszystko dla niej. Praca, zakupy, czyste ubranka, obiady, lekcje, harcerstwo, chłopaki, matura. A teraz… ona dla mnie. Co tydzień przyjeżdża z torbami zakupów i tą samą śpiewką:
– Mamo, musisz się otworzyć. Świat się nie kończy po śmierci męża.
Uśmiecham się wtedy i kiwam głową. I myślę sobie, a może właśnie się kończy? Nigdy nie chodziłam na randki. Heńka poznałam przez kuzynkę. Wtedy tak było – znajomość z polecenia, spacer po parku, oświadczyny po dwóch miesiącach. I już. Do śmierci. A teraz Kasia coś wymyśliła – „Randki dla seniorów”. Sama mi zainstalowała aplikację. „Spróbuj, mamo. Co ci szkodzi?” Siedziałam przed tym ekranem jak dziecko przed pierwszym klasowym sprawdzianem. Twarze nieznajomych panów, opisy typu „miłośnik kotów”, „kolekcjoner znaczków”, „kawaler do wzięcia – 74 lata, jeszcze całkiem sprawny”. Poczułam wstyd. A potem śmiech. Bo co ja właściwie robię?
Przez pierwszy tydzień tylko podglądałam. Przez drugi – odważyłam się kliknąć serduszko. Potem wyłączyłam telefon ze wstydu. Ale po miesiącu... dostałam wiadomość. Od Władysława. „Dzień dobry, pani Heleno. Zawsze chciałem napić się kawy z kimś, kto lubi słabą” .Tyle. A ja przeczytałam to z dziesięć razy. Nie odpisałam od razu. Ale potem, któregoś wieczora, serce zaczęło bić jak przed pierwszym tańcem. I odpisałam. A po kolejnych dwóch tygodniach – umówiłam się na kawę.
Umówiłam się na randkę
Wyszłam z domu za wcześnie. Poszłam pieszo, mimo że mogłam wziąć autobus. Potrzebowałam tego spaceru, żeby się uspokoić. Serce mi waliło, dłonie miałam mokre, a każda napotkana szyba była okazją, żeby poprawić włosy i sprawdzić, czy wyglądam choć trochę jak kobieta, która wie, po co przyszła. Oczywiście nie wyglądałam. Nogi miałam ciężkie, jakby ktoś nalał mi do nich ołowiu, a w brzuchu coś dziwnego, jakby motyle i kamienie jednocześnie.
Dotarłam pod kawiarnię piętnaście minut przed czasem. Stałam jak głupia na rogu ulicy i udawałam, że patrzę na wystawę z piernikami, choć wszystko mi się rozmazywało. Bałam się wejść. Bałam się, że go nie poznam. Albo gorzej, że on mnie pozna i będzie rozczarowany. W końcu odetchnęłam, weszłam do środka i zobaczyłam go przy stoliku pod oknem. Uśmiechał się. Miał niebieską koszulę i sweter w serek, taki zwyczajny, ale zadbany. Gdy mnie zobaczył, wstał i lekko się pochylił.
– Pani Helena?
– Tak. Przepraszam, chyba jestem trochę wcześniej.
– A ja trochę później, więc się zrównaliśmy.
Czułam się skrępowana
Usiedliśmy. On zamówił kawę z mlekiem, ja poprosiłam o słabą czarną. Tę samą, którą parzyłam sobie rano przez ostatnie pięć lat. Przez chwilę panowała niezręczna cisza, więc powiedziałam coś, co chyba miało brzmieć zabawnie, ale wyszło nerwowo.
– Nie wiem, co się mówi na randce. Nigdy nie byłam na prawdziwej.
Spojrzał na mnie z uśmiechem, ale nie takim z litości, tylko jakby naprawdę to go rozbawiło.
– To dobrze. Ja też nie. Może zrobimy to po swojemu?
Parsknęłam śmiechem. Cicho, ale szczerze. Zrobiło mi się lżej. Zaczęliśmy rozmawiać. O piernikach w witrynie, o zimie, o tym, że kiedyś kawiarnie pachniały bardziej kawą niż syropami. Opowiadał, że pracował na kolei, że jeździł z pociągami do Przemyśla i że raz zasnął w przedziale razem z pasażerami, chociaż był konduktorem. A ja, chociaż słyszałam już milion historii w życiu, słuchałam, jakby to było coś wyjątkowego. Miał ciepły głos. I mówił do mnie „pani Heleno”, choć czułam, że chciałby inaczej. Może po imieniu. Może nawet pieszczotliwie. Ale nie przy pierwszej kawie.
Rozmowa przestała być rozmową, a zaczęła być spotkaniem. Nie czułam się już jak kobieta po siedemdziesiątce, która przyszła z ciekawości i niepewności. Czułam się… obecna. I choć nie pamiętam dokładnie, o czym mówiliśmy przez ostatnie pół godziny, pamiętam to uczucie. Jakbym znów miała dwadzieścia lat. Ale mądrzej. Kiedy wychodziliśmy, zapytał, czy może odprowadzić mnie do końca ulicy. Zgodziłam się. Przy pożegnaniu uścisnął moją dłoń.
– Do zobaczenia, pani Heleno?
– Tak – odpowiedziałam. – Do zobaczenia, panie Władku.
Poszłam dalej, a w głowie miałam tylko jedno, że to się naprawdę wydarzyło.
Zaskakująca lekkość bycia
Spotkaliśmy się tydzień później, w sobotę. Tym razem w parku. Umówiliśmy się przy fontannie, tej starej, która od lat już nie działała, ale każdy wiedział, że to „ta przy fontannie”. Przyszłam chwilę po czasie. Nie dlatego, że się spóźniłam, ale dlatego, że przez pięć minut stałam za drzewem i zbierałam odwagę, żeby podejść. Władek już tam był. Stał z rękami w kieszeniach, kiwał się lekko w przód i w tył, jakby słyszał w głowie jakąś muzykę. Uśmiechnął się, gdy mnie zobaczył. Nic nie powiedział, tylko skinął głową i ruszył obok mnie. Nie pod ramię, nie za rękę. Obok. I to było dobre.
Rozmawialiśmy o dawnych czasach. O tym, jak wyglądały randki w młodości – choć ja takich nie miałam – i o tym, jak ludzie teraz wszystko robią przez telefon. On opowiadał o swojej żonie. Mówił o niej spokojnie, bez rozpaczy, bez patosu. Po prostu – była. Kochał ją. Mieli wspólne życie, dzieci, kłótnie o pilot do telewizora. Umarła dziesięć lat temu. Na raka. Nie wiem, czemu mnie to poruszyło. Może dlatego, że nie mówił, jakby opowiadał obcemu. Mówił, jakby wiedział, że ja zrozumiem.
– Dziwne to wszystko – powiedział w pewnym momencie. – Człowiek całe życie z kimś dzieli, a potem zostaje sam. I nagle słyszy własne myśli tak wyraźnie, że aż się tego boi.
– Tak – przyznałam cicho. – Wtedy nawet cisza staje się głośna.
Nie patrzyliśmy na siebie. Szliśmy obok siebie, po ścieżce wysypanej żwirem. Pod nogami chrzęściły resztki liści, a ja nagle zaczęłam się śmiać. Bez powodu. Po prostu tak. On spojrzał zaskoczony, ale zaraz też się roześmiał.
– Co takiego?
– Nic. Po prostu dobrze mi. To dziwne, że tak nagle.
– Może nie dziwne. Może po prostu... nareszcie?
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na wróble siedzące na poręczy ławki i miałam ochotę je pogłaskać, tak jak kiedyś głaskałam Kasię po głowie, gdy nie mogła zasnąć. Po spacerze zaprosił mnie na lody. Mimo że było chłodno. Wzięłam malinowe. On waniliowe. Jedliśmy, siedząc na ławce i przez chwilę nie mówiliśmy nic. I to też było dobre. Wieczorem Kasia zadzwoniła.
– I co, jak randka? – zapytała, jakby miała dziesięć lat mniej.
Zamyśliłam się, patrząc przez okno na światła latarni.
– Sama nie wiem – odpowiedziałam z półuśmiechem.
– Mamo... co się dzieje? Jakoś inaczej brzmisz.
– Nie wiem, co on we mnie widzi? Mam zmarszczki, kruche kości i zapominam, po co idę do kuchni.
– Może właśnie to, że jesteś prawdziwa, mamo.
Nie odpowiedziałam. Ale po raz pierwszy od bardzo dawna chciało mi się wstać rano.
Poczułam łzy na policzkach
Władek przyszedł do mnie w niedzielę po południu. Zwyczajnie – w marynarce i z siatką w ręce, w której miał dwa serniki z pobliskiej cukierni. Usiadł na mojej kanapie, a ja zaparzyłam herbatę z malinami, taką, jaką lubiłam najbardziej. Nie rozmawialiśmy od razu. Włączyłam radio, ale po chwili je wyłączyłam. Było za głośno. Usiadłam obok niego, nie za blisko. Podałam herbatę i patrzyłam na jego dłonie – duże, spracowane. Milczeliśmy. A jednak to milczenie było inne niż dotąd. Lekkie. Ciepłe.
– Lubię z tobą siedzieć w ciszy – powiedział cicho. – Nie trzeba nic mówić, a i tak jest pełno.
Nie wiem, co we mnie pękło. Poczułam łzy na policzkach, zanim jeszcze zrozumiałam, że płaczę.
– Przez pięćdziesiąt lat małżeństwa nie czułam się tak widziana, jak przez te pół godziny z tobą.
Władek nie zrobił nic wielkiego. Tylko położył swoją dłoń na mojej. I nie odsunął jej, kiedy zaczęłam drżeć. Nie mówił, że wszystko będzie dobrze. Po prostu był.
– To dziwne – szepnęłam. – Czuję się, jakby świat znowu miał kolory.
– Może nigdy ich nie stracił. Tylko okulary trzeba było zmienić.
Gdy wyszedł, usiadłam w fotelu z kubkiem herbaty. Spojrzałam w okno. Śnieg zaczął padać cicho, jakby nie chciał przeszkadzać.
– Na stare lata kawa smakuje najlepiej – powiedziałam na głos. I uśmiechnęłam się sama do siebie.
Zaczęliśmy żyć razem
Zaczęło się od żartu. Powiedział, że codziennie ciągnąć tę siatkę z sernikiem to jak drugi etat. Odpowiedziałam, że mógłby po prostu zostać. Popatrzył wtedy na mnie dłużej niż zwykle. A potem zapytał, czy naprawdę tak myślę. Minęło kilka tygodni i stało się. Przeprowadzka nie była wielka – jego rzeczy zmieściły się w trzech kartonach i jednej walizce. Zostawił większość. Powiedział, że nie potrzebuje dużo, tylko swoje zdjęcia, książki i płaszcz z zimowej wojny z mrozem. Sąsiadka Zofia oczywiście zauważyła. Gdy tylko Władek wnosił ostatni karton, otworzyła drzwi i teatralnie się przeciągnęła.
– No, no, pan kolega to chyba na stałe?
– Na stałe – odpowiedział spokojnie Władek. – Helena mnie przygarnęła. Nie daje człowiekowi zamarznąć.
Zofia prychnęła i zamknęła drzwi. Dobrze. Niech myśli, co chce. Najtrudniejsze były poranki. On wstawał o szóstej, ja zawsze spałam dłużej. Ale zamiast się złościć, zrobiliśmy układ.
– Zawsze wstaję o szóstej – oznajmił z dumą, jakby to było jakieś trofeum.
– To ja o siódmej. Spotkajmy się przy ekspresie o szóstej trzydzieści – zaproponowałam.
I tak robiliśmy. On cicho chodził po kuchni, ja jeszcze z zamkniętymi oczami słyszałam jego kroki. Potem spotykaliśmy się przy kawie. Czasem mówiliśmy o planach na dzień. Czasem tylko siedzieliśmy. Kasia przyjechała w kolejną sobotę. Nie zapytała o nic wprost, tylko rozglądała się po mieszkaniu, aż zobaczyła parę męskich kapci przy drzwiach.
– Wygląda, jakbyście żyli tu razem od lat – powiedziała po chwili.
– Bo to nie kwestia lat – odpowiedziałam. – Tylko tego, ile człowiek wreszcie zacznie żyć.
Codzienność smakowała lepiej
Nie było jak w filmach. Nie chodziliśmy za rękę po plaży, nie wyznawaliśmy sobie miłości o zmierzchu. Były zakupy w osiedlowym, wspólne obieranie ziemniaków, śmiech, gdy zapomnieliśmy, gdzie odłożyliśmy okulary. I poranki. Zawsze te same – ekspres, dwa kubki, szósta trzydzieści. Bywały dni, kiedy siedzieliśmy każde w swoim kącie. Ja z krzyżówką, on z książką. Bywały i takie, kiedy się sprzeczaliśmy o pierdoły – gdzie schować parasol, czy marchewka ma być starta, czy w plasterki. Ale nie było krzyku. Była cisza, która niczego nie raniła. Raz, po wyjątkowo zwykłym dniu, gdy już leżeliśmy w łóżku i patrzyliśmy w sufit, powiedziałam do siebie półgłosem:
– Czasem trzeba siedemdziesiąt lat, by usiąść przy stole i powiedzieć, że jestem szczęśliwa.
Nie odpowiedział. Po chwili tylko poczułam, jak delikatnie ściska moją dłoń. To wystarczyło.
Czułam wdzięczność. Do Kasi, że mnie do tego pchnęła. Do niego, że przyszedł. Do siebie, że się odważyłam. Codzienność nie musi być piękna. Ale kiedy jest wspólna – smakuje lepiej.
Helena, 72 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Obiecywali mi w pracy złote góry, a skończyłam w stęchłym mieszkaniu na obrzeżach Szczecina. Aż jest mi siebie żal”
- „Mój mąż cały czas podejrzewał mnie o zdrady, więc w końcu się doigrał. Zemsta w ramionach ukochanego smakuje bosko”
- „Mój stary mąż miał już tyle kobiet co grzybów w lesie. Przymykałam oko, bo jego pieniądze rekompensowały wszystko”