Reklama

Czasem myślę, że gdyby Monika była choć trochę bardziej podobna do mnie, może nasze życie wyglądałoby inaczej. Ja zawsze byłam rozsądna, zorganizowana, przewidywalna. Ona – przeciwnie. Wszystko przeżywała za bardzo, kochała za mocno, ufała za szybko. Od dziecka była wrażliwa, jakby brakowało jej skóry, jakby każde słowo mogło ją zranić.

Z mężem, Janem, tworzymy małżeństwo z długim stażem, choć trudno nazwać nas bliskimi. On nigdy nie był rozmowny – raczej surowy, konkretny, zamknięty w sobie. Przez lata nauczyliśmy się żyć obok siebie: wspólne posiłki, ciche wieczory, telewizor grający zamiast rozmów. Z zewnątrz wyglądaliśmy jak spokojna, zgodna para. W środku… była tylko cisza.

Kiedy Monika wyjechała na studia, w naszym domu zrobiło się pusto. Myślałam, że to dobrze, że odetchnę. Ale brakowało mi jej głosu, jej śmiechu. Choć potrafiła mnie wyprowadzić z równowagi, zawsze coś się działo. Teraz wszystko było zbyt uporządkowane. Nawet Jan zdawał się zadowolony, że nie musi już słuchać naszych sporów.

Kiedy nagle wróciła, coś się w niej zmieniło. Milczała. Unikała wzroku. Ubierała się w za duże swetry, które wyglądały jak pożyczone od kogoś innego. Pomyślałam, że może przeżyła zawód miłosny – przecież zawsze zakochiwała się po uszy. Ale kiedy zobaczyłam, jak kładzie dłonie na brzuchu, serce mi zamarło.

– Dlaczego nic nam nie powiedziałaś? – spytałam, czując, że głos mi drży.

– Nie chciałam was martwić. To tylko skomplikowałoby wszystko – odpowiedziała chłodno, jakby mówiła do obcej osoby.

– A ojciec dziecka?

Nie chcę o nim mówić. On nie chce kontaktu.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Zrobiło mi się duszno, jakby ściany się zbliżały. Czułam się winna, choć nie rozumiałam jeszcze dlaczego. Może dlatego, że nie zauważyłam, że moje dziecko potrzebuje pomocy – mimo że było tuż przede mną.

Tej nocy nie zmrużyłam oka. Leżałam obok Jana, który odwrócił się do ściany, jakby to wszystko go nie dotyczyło. A ja czułam w sobie narastającą bezsilność. Wiedziałam, że nic już nie będzie takie samo.

Chciałam poznać prawdę

Monika zamieszkała z nami z powrotem, choć wcale tego nie chciała. Wiedziałam to po sposobie, w jaki mówiła – z dystansem, jakby każdy dzień był przymusem, nie wyborem. Jan nie potrafił ukryć niechęci. Nie powiedział ani słowa, kiedy weszła do kuchni z walizką i położyła ją obok stołu. Spojrzał tylko na mnie, potem na nią, i wyszedł do ogrodu. Tyle wystarczyło, by poczuła się niechciana.

Próbowałam stworzyć namiastkę spokoju. Gotowałam jej ulubione potrawy, przynosiłam poduszkę do oparcia, mówiłam, żeby odpoczywała. Nie chciałam dopytywać, ale cisza między nami była nie do zniesienia. W końcu nie wytrzymałam.

– Monika, wiesz przecież, że możesz mi wszystko powiedzieć.

– Już wszystko powiedziałam, mamo. Po prostu tak wyszło.

– Tak nie wygląda przypadek. Musiałaś wiedzieć, w co się pakujesz.

Nie chcę o tym gadać! – warknęła i wstała, jakby zaraz miała uciec z domu.

Stałam przy stole z pustym talerzem w rękach, czując, jak coś ściska mi gardło. Kiedy wyszła, Jan wrócił i zapytał tylko:

– Znowu? Nie umiesz po prostu zostawić tego w spokoju?

Nie odpowiedziałam. W jego oczach widziałam rozczarowanie, ale nie wobec niej – wobec mnie. Jakbym to ja zawiodła, że nie dopilnowałam, nie nauczyłam, nie przewidziałam. Przez resztę dnia milczeliśmy oboje. Wieczorem weszłam do pokoju Moniki. Leżała na łóżku bokiem, z ręką na brzuchu. W półmroku wyglądała tak spokojnie, że przez chwilę uwierzyłam, że wszystko będzie dobrze. Potem zobaczyłam jej twarz – napiętą, jakby bała się samej siebie. Usiadłam na krześle obok.

– Myślisz o nim?

– O dziecku? Tak, czasem. Ale nie wiem, czy to dobrze. – Głos jej drżał.

Poradzimy sobie. Wszyscy razem.

– Ty może tak. Tata już mnie nie chce widzieć.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Wyszłam, zanim zdążyła zobaczyć moje łzy. W jej oczach było coś, czego nie rozumiałam – może wstyd, może strach. Ale czułam, że za tym milczeniem kryje się coś gorszego niż zwykły zawód miłosny.

Wnuczka przyszła na świat

Poród zaczął się w środku nocy. Monika przyszła do naszej sypialni blada, z twarzą mokrą od potu. Nie powiedziała ani słowa, tylko spojrzała na mnie tym swoim dziecięcym wzrokiem, którego nie widziałam od lat. W jednej chwili poderwałam się z łóżka, a Jan, jak zwykle, najpierw zapytał:

Co się dzieje?

– Jedziemy do szpitala – odpowiedziałam i nawet na niego nie spojrzałam.

Droga była cicha. Monika zaciskała dłonie na pasku torebki, jakby to miało ją ochronić przed bólem. Jan prowadził szybko, ale w milczeniu. Widziałam, że jest spięty, choć próbował to ukryć. Kiedy zabrali ją na salę, zostałam na korytarzu, siedząc na twardym krześle. Miałam wrażenie, że czas przestał płynąć.

Po kilku godzinach przyniosła mi ją pielęgniarka – maleńką, pomarszczoną istotkę o czarnych włosach i zaciśniętych piąstkach. Monika była wyczerpana, odwróciła głowę i tylko spytała szeptem:

– Z Zosią wszystko w porządku?

– Tak, jest śliczna. – Uśmiechnęłam się, choć w środku miałam pustkę.

Skinęła głową i znów zamknęła oczy. Przez kolejne dni to ja nosiłam Zosię, karmiłam, kąpałam, tuliłam do snu. Monika była obok, ale jakby nieobecna. Patrzyła w okno, mówiła mało, czasem tylko pogładziła dziecko po włosach, jakby sprawdzała, czy naprawdę istnieje. Nie wiedziałam, czy to zmęczenie, czy coś więcej.

W końcu wszystko wyznała

Pewnego wieczoru, gdy Zosia płakała bez przerwy, weszłam do pokoju z małą na rękach. Monika siedziała na łóżku.

Nie wiem, co robić – wyszeptała.

– To normalne, każda matka się boi – próbowałam ją uspokoić, choć sama czułam narastający niepokój. – Powiedz mi prawdę, Monika. Nie chodzi o to, żeby cię oceniać. Chcę tylko wiedzieć, kto jest ojcem.

– Po co ci to wiedzieć? On i tak nie chce z nami mieć nic wspólnego.

– Nie chcę go osądzać. Chcę ci pomóc.

Zapanowała cisza. Zosia przestała płakać, jakby czekała na odpowiedź. Monika spuściła wzrok i po chwili wyszeptała:

– To Marek… sąsiad. Wiem, że znasz jego żonę.

Poczułam, jak uderza mnie fala gorąca. W głowie mi zaszumiało, musiałam usiąść. Marek. Mąż Anety. Mężczyzna, który jeszcze tydzień temu pomagał Janowi naprawiać płot.

– Monika… – wydusiłam. – Jak mogłaś?

– Nie wiem. To się po prostu stało. Myślałam, że mnie kocha.

– On ma żonę.

– Wiem. Powiedział, że to koniec, gdy się dowiedział o ciąży.

Trzymałam Zosię coraz mocniej, jakby w tym maleństwie mogło być jakieś wytłumaczenie. W Monice nie było już złości ani skruchy – tylko pustka. Tamtego wieczoru siedziałam przy łóżeczku wnuczki do późna. Patrzyłam, jak śpi, i próbowałam nie myśleć o tym, że w jednym domu zniszczono dwa życia – mojej córki i kobiety, z którą tyle razy piłam kawę.

Mąż się wściekł

Nie spałam tej nocy. Leżałam w łóżku, a obok Jan oddychał ciężko, jakby czuł, że coś się wydarzyło, choć jeszcze o niczym nie wiedział. Rano, kiedy podałam mu herbatę, spojrzał na mnie z podejrzliwością.

– Coś się stało?

– Musimy porozmawiać. To ważne.

Siedliśmy przy stole. Czułam, że zaraz runie coś, czego przez lata próbowałam nie ruszać – nasze małżeństwo, spokój, złudzenie, że wszystko da się naprawić.

– Ojcem dziecka jest Marek – powiedziałam w końcu.

Jan spojrzał na mnie, jakby nie dosłyszał. Potem odsunął krzesło i wstał.

Co ty mówisz? Ten spod siódemki? Mąż Anety?

– Tak.

Przez chwilę stał w milczeniu, a potem uderzył dłonią w blat.

To twoja wina! Zawsze ją broniłaś, zamiast nauczyć, co wolno, a czego nie!

– A twoja? Nigdy z nią nie rozmawiałeś jak z córką!

– Nie trzeba było pozwalać jej chodzić po nocach!

– To nie o to chodzi, Jan! Ona była zakochana, głupia, młoda!

Głos mi się załamał. Jan spojrzał na mnie z taką złością, jakiej u niego jeszcze nie widziałam, po czym wyszedł z domu, trzaskając drzwiami. Zostałam sama z ciszą, która dźwięczała w uszach jak kara.

Wszystko wyszło na jaw

W ciągu kilku dni po wsi zaczęły krążyć plotki. Ludzie nie mówili wprost, ale widziałam spojrzenia, słyszałam urwane rozmowy, kiedy przechodziłam obok. Aneta już nie mówiła mi „dzień dobry”. Gdy któregoś ranka spotkałyśmy się przy furtce, tylko skinęła głową i odeszła. Stało się oczywiste, że wie. Pewnie Marek jej powiedział, może ktoś inny. W każdym razie wszystko wyszło na jaw.

Monika siedziała w domu, nie wychodziła z Zosią na spacery. Ja chodziłam po zakupy z wózkiem, udając, że to dla mnie żaden wstyd. Wieczorami próbowałam z nią rozmawiać, ale odpowiadała półsłówkami. W końcu zrozumiałam, że się od nas oddala, chociaż fizycznie wciąż była pod naszym dachem.

Jan wracał późno z pracy, nie odzywał się. Czasem widziałam, jak siedzi na werandzie i patrzy w dal, z papierosem w dłoni, choć od lat nie palił. Kiedy próbowałam podejść, wstawał i odchodził. Wiedziałam, że ta historia podzieliła nie tylko rodzinę Anety, ale i naszą. I że nikt nie jest już w stanie tego posklejać.

Któregoś wieczoru usłyszałam płacz Moniki w jej pokoju. Poszłam tam cicho, nie chciałam jej przestraszyć. Siedziała na łóżku, a w ramionach trzymała Zosię. Łzy spadały jej na główkę dziecka, ale mała spała spokojnie, nieświadoma niczego.

Wszyscy mnie nienawidzą – wyszeptała. – Ty też, wiem.

– Nie, córeczko. Nie nienawidzę. Tylko nie umiem zrozumieć.

– Sama siebie nie rozumiem – powiedziała cicho i odwróciła się do ściany.

Nie odezwałam się więcej. Usiadłam obok i zostałam z nią do świtu, słuchając jej nierównego oddechu i myśląc, że to dopiero początek czegoś, czego nie zdołam zatrzymać.

Zostaliśmy sami

Monika zniknęła pewnego ranka, tak po prostu. Na stole leżał list i butelka mleka przygotowana dla Zosi. Wzięłam kartkę do ręki, a dłonie miałam tak zimne, że trudno było mi ją rozłożyć. „Nie umiem być matką. Wy zrobicie to lepiej. Proszę, nie szukajcie mnie”. To wszystko. Bez pożegnania, bez imienia dziecka na końcu. Usiadłam przy stole i długo patrzyłam na te kilka słów, aż litery zaczęły się rozmywać. Jan znalazł mnie w tym samym miejscu, godzinę później.

– Co się stało?

Odeszła.

Nie odpowiedział nic. Usiadł naprzeciw, spuścił głowę i tak siedzieliśmy, dopóki Zosia nie zapłakała. Wtedy wstałam, jak automat, i poszłam ją nakarmić. Wieczorem Jan powiedział:

– To koniec. Straciliśmy ją.

– Nie mów tak. Może wróci.

– A jeśli nie? Jeśli Zosia będzie ją znała tylko z opowieści?

Nie umiałam na to odpowiedzieć. Patrzyłam na wnuczkę, tak podobną do Moniki, i wiedziałam, że żałoba po żyjącej osobie jest gorsza od tej po zmarłej. Bo codziennie ma się nadzieję, że usłyszy się kroki, a one nigdy nie nadchodzą.

Nie czułam złości, tylko żal

Zosia rosła, a dom powoli znów wypełniał się dźwiękami – śmiechem, gaworzeniem, płaczem. Dni mijały między praniem, gotowaniem i czuwaniem przy łóżeczku. Monika zniknęła jak cień, ale zostawiła po sobie to małe życie, które stało się moim wszystkim.

Jan z czasem się zmienił. Początkowo był chłodny, zdystansowany, ale kiedy Zosia zaczęła wyciągać do niego ręce i wołać „dziadzia”, coś w nim pękło. Siedział z nią na kolanach i opowiadał bajki, które znał jeszcze ze swojego dzieciństwa. Patrzyłam na nich i myślałam, że może wreszcie znalazł sposób, by okazać uczucia, których wcześniej nie umiał wypowiedzieć.

Marek czasem pojawiał się pod domem. Nie dzwonił, nie podchodził bliżej – stał po drugiej stronie ulicy, wpatrzony w Zosię bawiącą się w ogrodzie. Udawałam, że go nie widzę, ale pewnego dnia nie wytrzymałam. Wyszłam przed bramę.

– To twoje dziecko. Nawet jeśli zaprzeczasz, widać to w jej oczach – powiedziałam.

Spojrzał na mnie, jakby czekał na te słowa.

– Alina, błagam… wszystko się rozsypało. Aneta mnie zostawiła.

– A Monika? Wiesz, że przez ciebie zniknęła?

– Nie kazałem jej… nie chciałem tego – wyszeptał.

Nie odpowiedziałam. Patrzyłam, jak odchodzi, przygarbiony, starszy niż kiedyś. Nie czułam już złości. Tylko żal – gorzki, ciężki, jakby to wszystko wydarzyło się nie w moim życiu, a w cudzym, którego nie mogłam już uratować.

Wieczorem przytuliłam Zosię, gdy zasypiała. Pachniała mydłem i ciepłym mlekiem. Szeptałam jej, że mama ją kocha, choć jest daleko. Nie wiedziałam, czy to prawda, ale musiała w to wierzyć.

Alina, 51 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytałam także:

Reklama
Reklama
Reklama