Reklama

Siedziałam przy kuchennym stole, obierając jajka. Jedno po drugim, powoli, dokładnie. Skórka odchodziła łatwo – bo były dobrze ugotowane, nie jak te, co to się rwą i szarpią. Lubię tę ciszę przed świętami, kiedy radio gra jakieś stare przeboje.

Reklama

Na kuchence pyrkał zakwas na żurek, własny, na mące żytniej, z czosnkiem i liściem laurowym. Pachniało. Aż się łezka w oku kręci, bo jak zamknę oczy, to widzę moją mamę, jak stoi przy piecu kaflowym, miesza coś wielką drewnianą łyżką i mówi:

– Irenko, pilnuj tego mazurka, żeby się nie przypalił.

W tamte Wielkanoce dom był pełen – zapachów, rozmów, śmiechu. Koszyk z jajkami i chrzanem, kiełbasa biała z pieca, pisanki farbowane w łupinach cebuli. A teraz? Teraz to wszystko inne. Wszystko lekkie, bezglutenowe i na parze. I bez smaku.

Zerknęłam jeszcze raz na telefon. Wiadomość od Eli, mojej córki, przyszła tydzień temu: „Mamo, w tym roku robimy święta zdrowe, minimalistyczne. Bez mięsa, bez cukru, bez glutenu. Tylko lekko i świeżo. Nic nie musisz przywozić”.

Nic nie muszę. Czyli nie przywoź siebie, nie przywoź pamięci, nie przywoź przeszłości. A może tylko – nie przywoź problemów? Ja jednak włożyłam wszystko do jednej dużej torby: żurek z kiełbasą i jajkiem, pasztet z królika, jajka z majonezem, ćwikłę z chrzanem, babkę drożdżową, mazurka z kajmakiem. I tak pojechałam.

Córka nie była zadowolona

– O, mamo! – Ela otworzyła mi drzwi i już od progu miała ten swój lekko spięty uśmiech. Taki, co to niby się cieszy, ale w oczach błyska alarm.

Weszłam do środka z torbą w ręce. Ciężka jak wspomnienia. Rozejrzałam się. Jasno, sterylnie, jak w katalogu. Każdy przedmiot pasował do drugiego. Białe ściany, jasne drewno, zero bibelotów. Ani jednej serwetki, żadnej haftowanej poduszki. Nawet zapachów brak – tylko coś cytrynowo-miętowego w powietrzu, jakby szorowali tu podłogę co godzinę.

– Mamo, mówiłam przecież, że nic nie trzeba było przywozić – powiedziała cicho, z tym samym sztucznym uśmiechem, spoglądając na torbę.

A co będzie na miejscu? Jarmuż i tofu? – rzuciłam, odstawiając siaty na blat. – Ja zadbałam o dobre wspomnienia.

Wojtek stał za nią, wycierając dłonie w ręcznik papierowy. Uśmiechnął się nerwowo. Taki on zawsze był – z tym swoim: „Nie wchodźcie w konflikt, proszę was”.

Dzieci bawiły się gdzieś w pokoju – słychać było ich śmiechy. Franek coś wykrzyknął, Lena klasnęła w dłonie. Stałam w tym ich idealnym mieszkaniu, z torbą pełną zapachów, które kiedyś znaczyły „dom”, a teraz zdawały się być... zagrożeniem.

Wypakowałam rzeczy. Ela rzuciła okiem na pasztet, potem na mazurka, potem na mnie.

Nie wiem, czy Lena może... ten majonez...

– A co jej to zrobi? Zaburzy wspomnienia z dzieciństwa? – powiedziałam i wtedy coś we mnie pękło. – Przecież to wszystko nie miało być takie trudne. Chciałam tylko, żeby dzieci poznały smak prawdziwych świąt.

Nikt nic nie powiedział. Ela popatrzyła gdzieś na bok, Wojtek chrząknął, a ja poczułam się jak problem, który wpadł tu z torbą majonezu.

To było jak dwa światy na jednym stole

Stół był jak pole bitwy. Po jednej stronie: miska z hummusem, sałatka z komosy ryżowej, pieczywo bezglutenowe z ziarnami, które wyglądało jakby miało więcej błonnika niż smaku. Po drugiej – moje: żurek, jajka w majonezie, pasztet, ćwikła. Pachniało inaczej. Mocniej. Głębiej. I chyba… starzej. Jak ja.

Usiadłam cicho, czekając, aż ktoś pierwszy się odezwie. Franek marszczył nos, patrząc w moją stronę.

Babciu, co to za zupa z kiełbasą?

Ela nie czekała na moją odpowiedź. Wtrąciła się natychmiast.

– To żurek, kochanie, ale nie musisz jeść, jeśli nie chcesz.

„Nie musisz jeść. A może nie wolno ci zjeść?” – pomyślałam. „Bo wtedy byś poczuł smak czegoś, co nie jest „fit”. Co jest tłuste, intensywne, pełne wspomnień. Co pachnie jak dom. Ale nie taki internetowy, tylko prawdziwy”.

Wojtek próbował załagodzić:

Może chociaż spróbuj, Franek? Babcia specjalnie ugotowała.

– Wolę ten hummus – mruknął chłopiec i zaczął grzebać widelcem w swojej porcji.

Lena patrzyła na moje jajka z ciekawością, ale Ela subtelnie przesunęła jej talerz z sałatką z bliżej. Zrobiła to delikatnie, jakby przesuwała nie potrawę, ale światopogląd.

Ja siedziałam i grzebałam łyżką w żurku, jakbym musiała upewnić się, że on tam jeszcze jest. Mój smak. Mój czas.

Spojrzałam na stół. Dwa światy. Jeden pełen pamięci, drugi pełen przyszłości. I żaden nie miał ochoty przyjąć tego drugiego.

Może to i dobrze, że siedzę na końcu stołu. Przynajmniej wiem, gdzie jest moje miejsce.

Było mi przykro

Zaraz po śniadaniu poszłam do kuchni. Zostały resztki. Ćwikła zmajstrowana z pieczołowitością, której nikt nie docenił. Połowa mazurka nietknięta. Stałam tam chwilę w milczeniu, czując, jak coś mnie dławi w gardle. Nie żurek, nie wzruszenie. Żal.

– Mamo? – Ela weszła za mną, oparła się o framugę drzwi. – Mogę coś powiedzieć?

Odwróciłam się powoli. Miała zaciśnięte usta, oczy twarde jak szkło.

– Mamo, dlaczego wszystko zawsze musi być tak, jak ty chcesz?

– A może dlatego, że tak się boję, że jak przestaniesz pamiętać, to ja też przestanę istnieć? – odpowiedziałam bez zastanowienia.

Zamilkła. W oczach miała coś, czego nie widziałam od lat – bezbronność.

– Ty… zawsze wszystko wiesz najlepiej – powiedziała cicho. – I zawsze trzeba grać według twoich zasad. A ja… ja po prostu chciałam, żeby dzieci miały inne wspomnienia. Inne święta. Może lżejsze, może mniej... tłuste. Ale swoje własne.

– A moje? Moje wspomnienia to co? Do wyrzucenia?

Wzięła głęboki wdech, ale nie odpowiedziała. Ja za to nagle poczułam, że już dłużej nie wytrzymam. Wyrzuciłam z siebie:

– Ty wiesz, jak ja cię uczyłam robić mazurka? Jak siedziałaś na blacie, oblizywałaś palce z kajmaku? Jak razem z tatą pisaliśmy „Wesołych Świąt” z czekolady? A teraz... co mamy? Kiełki?

Poczułam wilgoć na policzkach. Pierwszy raz od śmierci jej ojca. I pierwszy raz przy niej. Ela stała jak zamurowana. W końcu podeszła i delikatnie dotknęła mojej dłoni. Nic nie mówiła. Ale patrzyła inaczej. Jakby dopiero teraz zobaczyła mnie całą – z bólem, tęsknotą i tym żurkiem, który miał wszystko ocalić.

Zięć okazał mi wsparcie

Wieczorem, kiedy dzieci zasnęły, a Ela zamknęła się w sypialni „żeby popracować przy komputerze”, usiadłam na kanapie. Wzięłam herbatę, choć smakowała jak zioła z łąki, a nie jak normalna, czarna z cytryną. Trzymałam kubek oburącz, jakby to miało mnie uratować przed rozpadnięciem się na kawałki.

Wtedy do salonu wszedł Wojtek. Bez słowa, tylko spojrzał, jakby chciał się upewnić, czy może usiąść obok. Kiwnęłam głową.

– Wiesz, mamo – zaczął – ja zawsze lubiłem twoje jedzenie. Pamiętam, jak pierwszy raz spróbowałem twojej babki drożdżowej. Myślałem, że nigdy nic lepszego nie jadłem.

Uśmiechnęłam się słabo.

– Moja córka już nie chce, żeby jej dzieci to znały – powiedziałam, nie patrząc mu w oczy. – Jakby się wstydziła. Jakby wstydziła się... mnie.

Wojtek westchnął, jakby nosił w sobie ciężar dnia.

– Ela... Ela się czasem czuje, jakby musiała cały czas udowadniać, że robi wszystko lepiej. Że jest nowoczesna, zdrowa, idealna. I chyba... ma poczucie, że ty ją cały czas testujesz. Czy spełnia twoje oczekiwania.

– Bo może ja sama się tak czuję – szepnęłam. – Jakby już nikt mnie nie potrzebował. Jakby ten żurek to był ostatni sposób, żeby powiedzieć: hej, ja jeszcze tu jestem. Jeszcze pamiętam. Jeszcze chcę być częścią was.

Wojtek milczał chwilę, potem chwycił moją dłoń.

– Może w wakacje zrobimy wspólne gotowanie? Takie warsztaty z babcią? Franek i Lena muszą poznać twoją kuchnię. Inaczej nigdy nie będą wiedzieć, skąd pochodzą.

Nie odpowiedziałam od razu. Ale coś we mnie się rozluźniło. Może nie wszystko było jeszcze stracone.

Postanowiłam być szczera

Zegarek wskazywał 23:17. Już miałam się położyć, kiedy usłyszałam delikatne pukanie do drzwi pokoju gościnnego.

– Mamo? Mogę wejść?

Ela weszła bez czekania na odpowiedź. Miała na sobie szary sweter i dresy, wyglądała na zmęczoną. Usiadła na brzegu łóżka, jakby nie była pewna, czy może.

Nie wiedziałam, że to dla ciebie aż tak ważne – powiedziała cicho. Głos jej drżał. – Naprawdę nie wiedziałam.

Spojrzałam na nią długo, szukając w twarzy tej dziewczynki, którą kiedyś tuliłam do snu.

– Bo ja nigdy nie chciałam być tylko gościem. Chciałam być częścią rodziny. Nie ozdobą z przeszłości, nie sentymentem do „babci Ireny z żurkiem”. Chciałam, żebyś wiedziała, że to wszystko... te potrawy, te zapachy, to ja. I że jak zniknie to, to może ja też zniknę.

Ela spuściła głowę.

– Wiem, że ostatnio jestem... spięta. Że wszystko ma być zdrowe, minimalistyczne, kontrolowane. Bo tak łatwiej. Bo w świecie, w którym wszystko się zmienia, to jest coś, co mogę mieć pod kontrolą. Ale chyba... odcięłam się od wszystkiego, co było. Od ciebie. Od taty. Od tego, co mnie stworzyło.

– A ja – powiedziałam – może zbyt mocno się tego trzymam. Jakby to był ostatni bastion sensu. I może czasem przesadzam.

Spojrzała na mnie. I nagle, z tej powagi, wybuchłyśmy śmiechem.

– Jak my obie jesteśmy uparte – powiedziała, wycierając łzy.

– Po twoim ojcu – dodałam.

Nie wszystko było rozwiązane. Ale po raz pierwszy od dawna usiadłyśmy razem – nie jako matka i córka w napięciu – tylko jak dwie kobiety, które w końcu się słyszą.

Jednak coś mi się udało

Jechałam pociągiem, z torbą przy nogach, w której został tylko kawałek mazurka i pusta butelka po zakwasie. Za oknem śmignęła brzoza. Potem pola. Potem stacje, których nazw nie zapamiętam.

Patrzyłam na swoje dłonie – popękane od kuchni, od lat. Pomyślałam, że może już czas je trochę odciążyć. A potem przypomniałam sobie twarz Franka, kiedy wczoraj jednak sięgnął po żurek.

Najpierw powąchał. Skrzywił się. Zajrzał do talerza.

A to nie jest z mięsem? – zapytał z lękiem.

– Jest. Ale to kiełbasa ekologiczna – rzucił Wojtek półżartem.

Franek jednak zaryzykował. Jedna łyżka. Druga. Później marszczył brwi. A potem... zjadł cały talerz. A nawet poprosił o dokładkę.

Teraz wyjęłam telefon. Powiadomienie. SMS od Eli: „Mamo, wysyłam zdjęcie – Franek zjadł cały żurek i poprosił o jeszcze. Zrobisz znowu za miesiąc?”. Na zdjęciu mój wnuk, z rozdziawioną buzią nad talerzem. A na stole obok stała ta sama stara ceramika, którą dałam Eli dziesięć lat temu. Myślałam, że poszła do piwnicy. A jednak tam była.

Uśmiechnęłam się do siebie. Może nie muszę już walczyć o to, co było. Może wystarczy, że zostawię ślad – w smaku, w zapachu, w przepisie ręcznie przepisanym dla Leny, który właśnie miałam w planach. Może nie trzeba wybierać między przeszłością a nowoczesnością. Może wystarczy, że będą pamiętać. A ja... pozwolę sobie na odrobinę spokoju.

Irena, 68 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama