„Córka zmusiła mnie do przygarnięcia psa. Ona gnije w łóżku, a ja mam masę obowiązków na głowie”
„Wiedziałam, że godząc się na nowego domownika, będę musiała wziąć na siebie większość obowiązków. Ani przez chwilę nie wierzyłam, że moja córka, bez reszty zajęta nauką i życiem towarzyskim, będzie się zajmowała zwierzęciem. A ja nie miałam na to czasu ani do tego głowy”.

- Beata, 53 lata
To nie był mój pies
Niechętnie otworzyłam oczy. Przez żaluzje przesączało się blade światło wczesnego poranka, wydobywając z mroku wszystkie zakamarki mojej sypialni, a także pochrapującego na swoim posłaniu rudego teriera Ziutka. W pokoju obok spała moja córka. Kasia nie rozpoczyna dnia o brzasku. Przyjazny rozkład zajęć na uniwerku nie przewiduje rannych zmagań intelektualnych, szczególnie jeżeli student mądrze zaplanował swój tydzień.
Ziutek wstał już, wytrzepał uszy i patrzył na mnie z nadzieją. Spacerek! Zmobilizowałam się i założyłam rudemu obrożę. Z nadzieją zerknęłam na szczelnie zamknięte drzwi pokoju córki. Nic, żadnego ruchu. Znowu ja! Po stracie Kubusia, ukochanego foksteriera, poprzysięgłam sobie nigdy nie mieć psa. Kubuś był członkiem rodziny, mała Kasia traktowała go jak brata. To był pies idealny. Mądrzejszy od niejednego człowieka, najlepszy przyjaciel. Kiedy odszedł, nie mogłyśmy się pozbierać. Nie byłyśmy na to przygotowane. Czy można być gotowym na stratę członka rodziny?
Kubuś pozostał z nami. Patrzył ze zdjęć oprawionych w ramki i dziecięcych rysunków, a nawet jednego obrazu wykonanego przez Kasię na desce techniką przodków jaskiniowych. Przez dwa lata udawało mi się dotrzymać słowa. Żadnych psów! No ale cóż… Pewnego dnia nadeszło jednak nieuniknione.
– Mamo, ja muszę mieć psa – oznajmiła mi dorastająca Katarzyna.
– Nigdy! – zdenerwowałam się. – Pamiętasz, jak płakałyśmy po Kubusiu? Poza tym prawie nie ma nas w domu. Długo pracuję, a ty niedługo zaczynasz studia. Nie mamy czasu dla zwierzaka.
– Jakoś to będzie – Kasia zbagatelizowała problem. – Ja się nim zajmę. Wszyscy mają psy, a ja jestem samotną jedynaczką – użalała się nad sobą.
I kto to mówi! Nieszczęsna samotnica, z rzadka bywająca w domu, otoczona gromadą przyjaciół i znajomych!
Nie chciałam kolejnych obowiązków
Wiedziałam, że godząc się na nowego domownika, będę musiała wziąć na siebie większość obowiązków. Ani przez chwilę nie wierzyłam, że moja córka, bez reszty zajęta nauką i życiem towarzyskim, będzie się zajmowała zwierzęciem. A ja nie miałam na to czasu ani do tego głowy. Sama wychowywałam Kasię. Byłam wiecznie zajęta, jak nie w pracy, to w domu; naprawdę nie potrzebowałam nowych obowiązków.
– Nie! – skorzystałam z przywileju matki i zakończyłam negocjacje.
Niestety, Katarzyna odziedziczyła sporo moich cech. Zaparła się. Zaczęła myszkować w internecie. Co rusz wzywana do oglądania kolejnych kandydatów, z przerażeniem odkryłam, że poszukiwany jest raczej duży pupil. Ba! Ogromny! Kasia poszła na całość. Bernardyn na 50 metrach? Postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. Może terier walijski? Opis rasy był bardzo zachęcający. Niewielki, łatwy do ułożenia pies rodzinny. To było to! No i terier. Tak jak Kubuś.
Spojrzałam na zachwalanego przez specjalistów Ziutka. Zaszczycał nas swoją obecnością już pięć lat. Przez ten czas wiele się w moim życiu zmieniło. Żywiołowy i nieposłuszny terier prędko zniechęcił do spacerów swoją młodą panią. Tak jak się spodziewałam, większość obowiązków spoczęła na mnie, a ja nieoczekiwanie znalazłam w tym przyjemność i odskocznię od codziennego kieratu.
Czułam się członkiem stada
Ten poranek nie różnił się od innych. Ziutek wyskoczył z klatki schodowej jak z procy i już biegliśmy w kierunku skwerku, miejsca spotkań psów i ich właścicieli. Już z daleka widziałam, że nie tylko mnie niedane było wylegiwać się w pościeli. Psiarze powoli zaludniali skwerek. Całkiem spora grupka.
Aktywnie brali udział w życiu pupili, upatrując w tym miłą odmianę od codziennych zmagań w świecie raczkującego kapitalizmu. Psi świat dawał odprężenie. Skomplikowane towarzyskie relacje między czworonogami bawiły, a spacery, marsze i biegi (czy co tam kto wolał) w towarzystwie kudłatego przyjaciela pozwalały rano nabrać energii na cały dzień, a wieczorem zapomnieć o ciężkim dniu.
Lubiłam poranne pogawędki ze znajomymi i obserwację bawiących się psów. Można było niejednego się nauczyć o życiu w stadzie.
– Te same zasady obowiązują wśród ludzi – obwieściłam zebranym na powitanie.
– Silniejszy rządzi? – zrozumiał natychmiast Antoni, w swoim czasie obdarowany przez syna Zulą, miksem jamnika i owczarka niemieckiego. – Albo mu się tak wydaje. Słabszy, ale sprytny dostanie, co zechce.
– To zupełnie jak u mnie w pracy – ożywiła się Ewa, właścicielka Aresa ze schroniska.
– No co wy! – zaprotestował Antoni. – Stado to przede wszystkim oparcie i poczucie bezpieczeństwa!
– I przyjaciele – dodałam.
– Jak my i nasze psy! – roześmiała się Ewa, wodząc jasnym spojrzeniem za hasającym na trawie Aresem.
Oczywiście! Wreszcie to do mnie dotarło… Szalony terier, przed którym tak się broniłam, odmienił moje życie. Dzięki niemu stałam się członkiem małej społeczności! Mam wielu przyjaciół i znajomych, z którymi dobrze się bawię, i na których mogę liczyć. „To jest w gruncie rzeczy proste – pomyślałam, głaszcząc z czułością zziajanego Ziutka. – Wystarczy odpiąć smycz”.