Reklama

Zawsze myślałam, że wychowałam mądrą dziewczynę. Z sercem na dłoni, ale z głową na karku. Kiedy została matką, byłam przy niej, pomagałam, wspierałam, gotowałam obiady i siedziałam z małą, żeby mogła się wyspać. Nigdy nie zapytałam: „A gdzie ten ojciec dziecka?”. Uznałam, że skoro zniknął, to znaczy, że lepiej bez niego. Tylko że teraz moja córka, zamiast zająć się sobą i dzieckiem, zaczęła usilnie szukać tatusia dla małej. Plotki zaczęły krążyć. W naszej dzielnicy wszystko się wie szybciej, niż zdąży człowiek zamknąć drzwi od mieszkania. Kto z kim się spotyka, kto z kim się pokłócił, kto przyszedł z kim do sklepu. Dlatego, kiedy moja córka, Eliza, zaczęła umawiać się z różnymi mężczyznami – raz ktoś z pracy, raz „kolega” z uczelni, potem jakiś rozwiedziony ojciec z sąsiedniego osiedla – nie trzeba było długo czekać, aż sąsiadki zaczną mówić.

– Znowu ktoś u tej Elizy. Dziecko ma, a ona się zachowuje, jakby miała piętnaście lat i szukała wrażeń – słyszałam w kolejce do piekarni.

Udawałam oczywiście, że nie słyszę. W domu próbowałam z nią porozmawiać. Powiedzieć spokojnie, że może warto odpuścić, skupić się na sobie, na małej Oliwce. Że prawdziwa miłość przychodzi wtedy, kiedy się jej nie szuka. Eliza tylko wzruszała ramionami.

– Mamo, ty nie rozumiesz. Dziecko potrzebuje ojca. A ja... Nie chcę być sama do końca życia.

Patrzyłam na nią i widziałam dziewczynę, która goni za czymś, czego sama nie rozumie. A najgorsze było to, że każdy zawód tylko ją bardziej łamał. Widziałam to po niej – po oczach, które po każdej randce miały mniej światła, po zmęczeniu w głosie, kiedy mówiła, że „tym razem to był idiota”. Chciałam ją ochronić. Przed światem. Przed mężczyznami. Przed samą sobą, ale nie wiedziałam, jak.

Randka pod lupą sąsiadek

W sobotę Eliza ubrała się ładnie. Trochę za ładnie jak na kawę z „kimś z Internetu”. Krótka spódnica, mocniejszy makijaż, perfumy, które pachniały z odległości dwóch pokoi. Mała Oliwka biegała po mieszkaniu, ciągnąc mnie za rękę i pytając, czy dzisiaj przyjdzie nowy pan i będzie się mogła z nim bawić.

– Może, kochanie. Może – odpowiedziałam, choć w środku wszystko mi się wywracało.

Eliza wyszła, zostawiając mnie z dzieckiem i z ciężarem, którego sama już nie potrafiła nieść. Siedziałam w kuchni z herbatą i patrzyłam przez okno. Naprzeciwko, na balkonie, pani Krystyna udawała, że podlewa kwiatki. Wcale się nie zdziwiłam, kiedy później tego samego dnia zadzwoniła do drzwi.

– Pani Marianno, nie chcę się wtrącać, ale... Widziała pani, jak Eliza wyglądała, jak wychodziła? I to z małą w domu? Wie pani, ludzie mówią...

– Niech sobie mówią – przerwałam jej. – To moja córka. I jej życie.

Zamknęłam drzwi delikatnie, ale stanowczo. Przez chwilę stałam przy framudze i czułam, jak serce wali mi jak młotem. To nie było życie, którego chciałam dla Elizy, ale nie zamierzałam pozwolić, żeby ktoś ją poniżał. Nawet jeśli sama czasem miałam jej za złe to, jak desperacko się zachowuje. Kiedy wróciła kilka godzin później, wyglądała na przygaszoną. Bez słowa zdjęła buty, poszła do pokoju Oliwki, pocałowała ją w czoło i zamknęła się w łazience. Słyszałam tylko odkręcaną wodę. Nie zapytałam, jak poszło. Widziałam po niej, że znów nie było dobrze.

Eliza miała łzy w oczach

Zbliżały się urodziny Oliwki. Piąte. Eliza postanowiła zorganizować małe przyjęcie w domu. Trochę balonów, tort z Myszką Miki, kilka koleżanek z przedszkola i sąsiedzkie dzieciaki. Pomagałam jej, jak tylko mogłam – kroiłam warzywa, piekłam ciasto, nadmuchiwałam baloniki, choć płuca i kolana już nie te. Chciałam, żeby Oliwka miała radosny dzień, bez domysłów, bez ciężkiej atmosfery. Dzieciaki biegały po mieszkaniu, śmiały się, krzyczały. Dorośli rodzice stali z boku, popijając kawę, wymieniając się uprzejmymi uśmiechami. W pewnym momencie jedna z mam zapytała Elizę, całkiem niewinnie:

– A tatuś Oliwki nie mógł dziś przyjść?

Zrobiło się cicho. Eliza napięła się cała, ale odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem:

– Nie jesteśmy razem. To tylko my dwie.

Kobieta pokiwała głową, udając, że nie zauważyła, jak bardzo trafiła w czuły punkt. Ja zaś patrzyłam, jak Eliza odsuwa się w kąt kuchni, nalewa sobie herbaty i unika wzroku innych. Po południu, kiedy goście się rozeszli, a Oliwka już spała z prezentami przytulonymi do piersi, usiadłyśmy przy kuchennym stole. Eliza miała łzy w oczach.

– Mamo, ja naprawdę się staram. Nie chcę, żeby moje dziecko dorastało bez ojca. Chcę, żeby miała kogoś, kto ją pokocha tak samo, jak ja.

Wzięłam ją za rękę. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Byłam rozdarta – rozumiałam jej pragnienie, ale widziałam, jak bardzo ją to niszczy.

– Tylko nie zapominaj, że ona już ma kogoś, kto ją kocha bezwarunkowo – szepnęłam. – Ciebie.

Miała jednak swoją godność

Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś go zobaczę. A już na pewno nie na naszym osiedlu. Stałam z zakupami pod klatką, kiedy podjechał czarny samochód. Wysiadł z niego mężczyzna w garniturze, z drogim zegarkiem na nadgarstku. Przez chwilę patrzyłam, nie rozpoznając twarzy. Dopiero kiedy się zbliżył, zrozumiałam. Dawid. Ojciec Oliwki. Ten, który zniknął, zanim zdążyliśmy poznać jego prawdziwe imię i nazwisko. Zostawił Elizę, ledwo urodziła dziecko. Bez słowa, bez śladu. A teraz stał tu, jakby nic się nie stało.

– Dzień dobry, pani Marianno – powiedział, z tym samym chłodnym uśmiechem, którego nie znosiłam od początku. – Mogę zobaczyć się z Elizą?

Zacisnęłam palce na siatce z warzywami.

– Po co?

– Chcę porozmawiać. Naprawić to, co zepsułem.

Parsknęłam cicho. Mężczyźni zawsze wracają, kiedy im wygodnie, albo, kiedy ich sumienie zaczyna gryźć po latach. Albo, co gorsza, gdy nagle odkrywają, że coś „przegapili” i teraz chcą „zrobić dobrze”. Weszłam do mieszkania i powiedziałam Elizie, że Dawid wrócił. Patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę, potem pobladła.

Czego on chce?

– Podobno cię przeprosić. Może porozmawiać.

Siedziała w ciszy jeszcze chwilę, potem pokręciła głową.

– Nie. Nie teraz. Nie po tym wszystkim. Nie zasługuje nawet na to, żeby zobaczyć Oliwkę.

I po raz pierwszy od dawna poczułam w niej coś innego niż rozgoryczenie. Poczucie własnej wartości.

Zrozumiała, że ma wartość

Zaczęło do niej docierać. Może powoli, może jeszcze nie w pełni, ale jednak. Zamiast przeglądać aplikacje randkowe i przebierać w zdjęciach uśmiechniętych nieznajomych, zaczęła więcej czasu spędzać z Oliwką. Wychodziły razem na spacery, jeździły na rowerach, czytały książki. Patrzyłam na nie i widziałam dziewczynę, która w końcu przestała gonić. Która zaczęła patrzeć na swoje życie nie przez pryzmat tego, kogo jej brakuje, ale tego, co już ma. Pewnego wieczoru, gdy Oliwka już spała, Eliza usiadła naprzeciwko mnie w kuchni. Zaparzyła nam herbaty i przez chwilę siedziałyśmy w ciszy.

– Wiesz, mamo – zaczęła cicho – może ja przez te wszystkie lata chciałam udowodnić, że potrafię wszystko naprawić. Że jak nie miałam wsparcia od niego, to chociaż stworzę coś od nowa. I wyszło... że tylko bardziej się pogubiłam.

Spojrzałam na nią, jak na kobietę, którą dopiero zaczynam naprawdę rozumieć.

– To naturalne, że chciałaś czegoś więcej. Że szukałaś bliskości. Każdy by chciał. Tylko nie można budować swojego szczęścia na pustych obietnicach i fałszywej nadziei.

Pokiwała głową. I wtedy pomyślałam, że może to właśnie jest ten moment. Kiedy nie trzeba nikomu nic udowadniać. Kiedy wystarczy zaakceptować to, co się ma – nawet jeśli to nie idealna rodzina z reklamy. Zrozumiała, że jest wartością samą w sobie. A jej córka nie potrzebuje „tatusia na siłę”. Potrzebuje stabilności, miłości i matki, która umie stanąć mocno na nogach.

Samotność czasem bywa lepsza

Z biegiem czasu plotki ucichły. Sąsiadki znalazły sobie nowe tematy, a Eliza przestała być obiektem niezdrowej ciekawości. Może dlatego, że już nie przyciągała uwagi kolejnymi randkami. Może dlatego, że w jej oczach zniknęło to napięcie, które wcześniej wyczuwało się z daleka. Zaczęła wyglądać spokojniej. Pewniej. Kiedyś zapytałam ją, czy jeszcze wierzy w miłość. Uśmiechnęła się wtedy z delikatnym smutkiem.

– Wierzę. Tylko już jej nie szukam. Jak przyjdzie, to dobrze. A jeśli nie, to mam ciebie i Oliwkę. I to nie jest „plan awaryjny”. To jest moje życie. I pierwszy raz od dawna naprawdę je lubię.

Nie musiałam nic mówić. Czułam to samo. Zobaczyłam w niej dojrzałość, której wcześniej nie było. Przestała bać się samotności. Przestała udawać, że wszystko jest w porządku, kiedy pękała od środka. Była mamą, kobietą i moją córką – silną, chociaż poobijaną. A Oliwka? Rosła jak na drożdżach. Czasem zapytała o tatę, ale już bez tego bólu w oczach. Wiedziała, że jest kochana. I że jej mama robi wszystko, żeby dać jej najlepsze dzieciństwo, jakie może. Może nie miałyśmy w rodzinie mężczyzny. Może brakowało nam tego, co nazywa się „pełnym domem”, ale miałam dwie dziewczyny, które codziennie rano wprowadzały w moje życie sens. I to było więcej, niż kiedykolwiek mogłam sobie wymarzyć.

Marianna, 56 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama