Reklama

Odkąd Stefan odszedł, wszystko zgasło. Zegar tyka tak samo, kawa stygnie tak samo, wiatr w kuchennym oknie wygrywa te same smętne nuty. A jednak wszystko jest inne. Puste. Za cicho, jakby ktoś wyciszył życie. Rankiem wstawiam wodę na herbatę, robię grzankę, której nie zjadam. Wieczorami siadam w tym samym fotelu, w którym siadywał on – tylko teraz bardziej zapada się pod ciężarem ciszy niż mojego ciała.

Reklama

Julia martwi się. Krząta się po mieszkaniu, zagląda do szafek, robi mi zakupy, gotuje rzeczy, których nie jadam.

Mówi:

– Mamo, musisz coś zmienić. Mamo, wyjdź gdzieś. – A ja tylko kiwam głową i przytakuję, bo przecież nie powiem jej prawdy. Że nie chcę. Że nie potrafię. Że mam w sobie za dużo Stefana, żeby pomieścić cokolwiek innego.

Zbliża się Dzień Matki. Wiem, że coś szykuje. Julia zawsze „coś” szykuje. Jakiś „prezent od serca”, jak mówi. Bo dla niej to miłość. A dla mnie... dla mnie to tylko przypomnienie, że nie jestem już matką, którą można uratować. Że jestem kobietą, która codziennie uczy się oddychać bez świadków.

„Nie potrzebuję prezentów. Potrzebuję ciszy. Spokoju. I może... trochę światła, ale nie potrafię o to prosić” – powiedziałam to kiedyś sobie, patrząc na swoje odbicie w kuchennym oknie. I tak trwam. W półmroku. W ciszy. W zawieszeniu między tym, co było, a tym, czego boję się pragnąć.

Już wtedy coś we mnie drgnęło

– Mamo, mam coś dla ciebie – powiedziała Julia z tym swoim napiętym uśmiechem, który pojawiał się zawsze, gdy starała się mnie czymś „rozruszać”.

Podała mi ozdobną kopertę, przewiązaną srebrną wstążką. Już wtedy coś we mnie drgnęło. Przeczuwałam, że to nie będzie książka. Nie herbata z wyższej półki. Nie coś, co mogłabym schować do szuflady i zapomnieć. Otworzyłam kopertę. Czytałam raz. Potem drugi. Kurs tańca towarzyskiego. Dla dorosłych. Dla „odważnych serc”, jak głosił dopisek na ulotce. Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy.

– Julia… – zaczęłam, ale głos ugrzązł mi w gardle.

– Znalazłam w domu kultury. Blisko, po południu, idealnie dla ciebie. – Jej oczy błyszczały. – Mamo, to tylko taniec. Nie musisz być mistrzynią parkietu.

– Nie jestem dziewczynką. Nie potrzebuję rozrywek – powiedziałam twardo, niemal ostro, zanim zdążyłam się ugryźć w język.

Zamilkła. Przez chwilę stałyśmy naprzeciwko siebie, dwie kobiety – jedna, która chciała dawać, i druga, która już dawno przestała umieć przyjmować.

– Nie musisz się tak bronić przed wszystkim, mamo – powiedziała cicho i odłożyła zaproszenie na stół.

Wyszła chwilę później, bez słowa. Siedziałam długo w milczeniu, wpatrując się w ulotkę, jakby miała moc cofnięcia czasu. Może i niepotrzebnie się uniosłam. Ale… jak ona może tego nie rozumieć? To nie chodzi o taniec. To chodzi o strach. O to, że nie wiem, kim jestem bez jej ojca.

Pierwsze kroki z Andrzejem

Trzy dni przyglądałam się temu zaproszeniu, jakby mogło mnie ugryźć. Leżało na stole między stertą gazet a pustym wazonem po tulipanach, które kiedyś przynosił mi Stefan. Za każdym razem, gdy brałam je do ręki, próbowałam wyobrazić sobie siebie – w sali, pełnej ludzi, muzyki, obcych dłoni. W końcu założyłam płaszcz i wyszłam. Nie dlatego, że się przekonałam. Po prostu… chciałam zobaczyć. Tylko tyle. Nikomu nie mówiłam – nawet Julii. Nie chciałam, żeby znów coś planowała, liczyła, żyła za mnie. Zresztą nie chcę jej dawać złudzeń. To moje. Moje potajemne odrodzenie. Moja własna decyzja.

Dom kultury pachniał kurzem i czymś słodkim. Może herbatnikami. Zajrzałam do sali przez uchylone drzwi. Grupa tańczyła. Kobiety w kolorowych bluzkach, mężczyźni skupieni. I ten moment, gdy para w środku – nie najmłodsi, nieidealni – nagle objęła się i ruszyła w rytmie walca. Zrobiło mi się ciepło. I smutno.

Zostałam na zajęciach. Tylko jako „obserwator”. Ale tydzień później przyszłam znów. I tym razem się zapisałam. Na nazwisko podałam tylko „Maria K.”. Nie chciałam, żeby ktoś przypadkiem skojarzył. Kupiłam tanie buty do tańca. I założyłam sweter, w którym wyglądałam „najmniej matczynie”.

Już na drugich zajęciach zatańczyłam z nim – Andrzejem. Wysoki, z siwymi włosami i łagodnym spojrzeniem. Ujął mnie lekko za dłoń.

– Dobrze pani tańczy – powiedział po pierwszym obrocie.

– Naprawdę? Chyba po prostu dobrze pan prowadzi – odparłam, nieświadomie się uśmiechając.

To było drżenie. Nie radość jeszcze. Ale coś bardzo blisko.

Wymykałam się jak nastolatka

Zaczęłam wymykać się z domu jak nastolatka. Chowałam buty do torby po zakupach, zostawiałam uchylone okno, żeby przewietrzyć mieszkanie, i zawsze zakładałam ten sam płaszcz – niepozorny, szary, nie do zapamiętania. Julia nie mogła się niczego domyślić. Myślała, że chodzę do biblioteki albo na spacer, jak zwykle.

Ale tego dnia coś poszło inaczej. Wyszłam chwilę później niż zwykle. Torba z butami zsunęła mi się z ramienia, a ja, próbując ją podnieść, zobaczyłam ją – Julię. Stała po drugiej stronie ulicy, częściowo ukryta za przystankiem, ale nie na tyle, bym mogła ją przeoczyć. Jej twarz była mieszanką zaskoczenia, zawodu i... ulgi? Nie ruszyła się. Chyba czekała, aż skończę zajęcia. A potem stała pod drzwiami domu kultury, kiedy wychodziłam z Andrzejem, śmiejąc się cicho po jakimś niezręcznym kroku. Zobaczyłam ją i stanęłam jak wryta.

– Dlaczego mi nie powiedziałaś? – zapytała od razu. Bez pretensji. Raczej ze ściśniętym gardłem. – Przecież tego właśnie chciałam.

Bo to nie było dla ciebie. To było dla mnie – odpowiedziałam powoli, czując, że to może najuczciwsze zdanie, jakie kiedykolwiek jej powiedziałam.

Szłyśmy razem w milczeniu. Julia trzymała ręce w kieszeniach, ja ściskałam torebkę, jakby to była kotwica. W domu zrobiła herbatę. Siedziałyśmy przy stole jak obce kobiety, które przez przypadek noszą te same nazwiska.

„Chciałam coś zbudować sama. Nie jako twoja matka. Jako kobieta. Czy to takie złe?” – pomyślałam, ale bałam się jeszcze wypowiedzieć na głos.

Nie umiałam żyć dla siebie

Julia wpatrywała się w parę unoszącą się znad kubka. Ja milczałam, bo bałam się, że każde słowo zburzy ten kruchy spokój, który nagle zawisł między nami. W końcu to ona przerwała ciszę.

Bałam się, że nic cię już nie ruszy. Że pogodzisz się z tą ciszą i w niej zostaniesz. Na zawsze.

– A ja się bałam, że jak ruszę, to wszystko się rozsypie – odpowiedziałam szeptem. – Że coś we mnie pęknie. Albo, co gorsza, że nic nie poczuję. Że już mnie na nic nie stać.

Westchnęła ciężko, po czym uniosła wzrok.

– Mamo, ja tylko chciałam, żebyś znów żyła. Nie tak z obowiązku. Ale z potrzeby. Dla siebie.

– Nie umiałam... długo nie umiałam. Myślałam, że to, co było z twoim ojcem, to już całość mojego życia. I że wszystko potem to tylko przedłużenie końca.

Pokiwała głową, a ja kontynuowałam, ledwie słyszalnie:

– Nie wiedziałam, czy potrafię jeszcze cokolwiek zacząć od nowa.

Nie musiałaś tego robić sama – powiedziała cicho. – Ale jeśli musiałaś, to dobrze, że w ogóle to zrobiłaś.

Przez długą chwilę patrzyłyśmy na siebie. A potem, nieporadnie, trochę jakby przypadkiem, przytuliła mnie. Pachniała szamponem i kremem z lawendą. Przytulenie nie było takie jak dawniej, nie jak matka i córka. Było inne. Równe. Kobiece. Potrzebne. Siedziałyśmy tak, aż herbata ostygła. I nic więcej nie trzeba było mówić.

Coś się we mnie zmieniło

Tydzień później znów szłam znajomą ścieżką do domu kultury. Tym razem bez ukrywania, bez torby po zakupach. Buty miałam w ręku – czerwone, ale w ciemnym odcieniu, jakby nie do końca się jeszcze odważyły być wyzywające. Julia nie przyszła zobaczyć, jak tańczę. Ale rano, zanim wyszłam, zostawiła na stole kartkę. „Trzymam za Ciebie kciuki. Baw się dobrze. Kocham – J.”. Przeczytałam ją dwa razy. I po raz pierwszy od miesięcy poczułam, że mi lżej.

Zajęcia były jak zawsze – trochę śmiechu, trochę potknięć, Andrzej z jego spokojem i ciepłymi dłońmi, które już znały mój rytm. Po ostatnim tańcu zaproponował:

– W przyszłym miesiącu jest taneczny zjazd w Wiśle. Weekendowy. Dla wszystkich grup. Może pojechalibyśmy razem?

Zawahałam się. Serce mi przyspieszyło. Nie z radości, a ze strachu.

– Nie wiem… – zaczęłam. – To chyba nie dla mnie.

– Ale może być – uśmiechnął się. – To nie musi być od razu wielka rzecz. Tylko spacer i muzyka, co ty na to?

Wracając do domu, zastanawiałam się, czy powiedzieć Julii. I wiedziałam, że jeszcze nie teraz. To było wciąż moje. Ale coś się zmieniło. Już nie bałam się, że mnie przyłapie. Nie musiałam się chronić. Zaczęłam ufać, że możemy być razem – ale nie z potrzeby kontroli, tylko z wyboru.

A Julia? Zaczęła częściej mówić o sobie. O pracy, o Alicji, o tym, że może wyjedzie na kilka dni w góry. Beze mnie. I to było dobre. Ulga. Nie jestem już tylko czyjąś żoną. Matką. Wdową. Jestem kobietą, która potrafi tańczyć”.

Maria, 58 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama