Reklama

Jestem wdową, co oczywiście nie jest żadnym powodem do wstydu. Mój mąż Andrzej był dyplomatą, ja – nauczycielką języka francuskiego w jednym z warszawskich liceów. Teraz jestem na emeryturze, wciąż mieszkam w naszym wspólnym mieszkaniu. Z tarasu budynku widać dachy Powiśla i kawałek Wisły, która, choć brudna i kapryśna, jakoś mnie zawsze uspokaja.

Reklama

Mój dzień wygląda dość banalnie: rano kawa z gazetą, potem spacer – zwykle Łazienki, czasem gdzieś indziej. Potem biblioteka, kino, czasem teatr. Mam parę przyjaciółek, z którymi grywam w brydża albo rozmawiamy o dzieciach, wnukach, polityce i chorobach – kolejność zależy od nastroju. Czasem śmiejemy się z siebie, że zamieniłyśmy się we własne matki.

Ale wieczorami bywa... inaczej. W pustym mieszkaniu słychać każdy krok. Każde tyknięcie zegara. A czas potrafi być okrutnie głośny, kiedy nie ma komu nalać drugiego kieliszka wina.

– Musisz coś z tym zrobić – powiedziała Krystyna, moja najbliższa przyjaciółka, popijając białe wytrawne. – Albo znajdź sobie kochanka, albo idź na jakąś jogę czy inną zumbę. Inaczej zgnuśniejesz do reszty.

Nie znalazłam kochanka. Ale za to znalazłam ogłoszenie: „Taniec towarzyski dla początkujących. Dla par i singli. Ruch, rytm i radość”.

– Rytm może mam. Radość – też się znajdzie. A biodra... no, zobaczymy – mruknęłam sama do siebie i zapisałam nas razem z Krysią na zajęcia.

Miał niebezpieczny uśmiech

Sala była przestronna, z wielkim lustrem na jednej ścianie i drewnianą podłogą, która przyjemnie skrzypiała pod obcasami. Zapach świeżości i cytrusowego środka do czyszczenia podłóg mieszał się z delikatną wonią perfum kobiet, które – podobnie jak ja – stwierdziły, że jeszcze nie powiedziały w swoim życiu ostatniego słowa.

– To będzie ciekawe – szepnęła Krystyna, ściskając moją dłoń. Miała na sobie bordową tunikę i wygodne buty na niskim obcasie. Ja – zieloną sukienkę, taką, która podkreślała talię, a jednocześnie zakrywała ramiona. Czułam się jak uczennica na pierwszym balu.

Wtedy wszedł On.

– Dobry wieczór państwu! – powiedział, a jego głos był ciepły, męski, z lekką chrypką. – Nazywam się Daniel. Mam nadzieję, że dziś wieczorem zatańczymy nie tylko stopami, ale i sercem.

Krystyna rzuciła mi spojrzenie spod oka.

– Za przystojny, by nie mieć ukrytych intencji – mruknęła.

Daniel był wysoki, z ciemnymi włosami zaczesanymi do tyłu, trzydniowy zarost, sportowa sylwetka. Mógł mieć góra czterdziestkę. I ten uśmiech... niebezpieczny. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, poczułam, że coś we mnie drgnęło.

– Czy pani już kiedyś tańczyła? – zapytał, podchodząc do mnie.

– Tylko w kuchni. Z mopem – zażartowałam, nieco zakłopotana.

Ujął moją dłoń i lekko się uśmiechnął.

– Emanuje pani niesamowitym blaskiem... i urokiem – powiedział, patrząc mi prosto w oczy. Zrobiło mi się gorąco, mimo klimatyzacji.

Pierwszy taniec był jak sen. Nie pamiętam, jak się poruszałam, ale pamiętam jego dłoń na moich plecach, jego zapach – coś między lawendą a może nutą drzewną z drogich perfum. Mówił cicho, pochylając się lekko do mojego ucha:

– Trzyma się pani jak tancerka. Chyba będę panią faworyzował.

Krystyna, ta sceptyczna Krystyna, uniosła brew i pokręciła głową, kiedy wróciłam na ławkę.

– Uważaj, Basia. Tacy jak on mają cały repertuar – taniec, komplementy, a potem rachunki do zapłacenia.

Ale ja już nie słuchałam. W myślach przeglądałam sukienki, które mam w szafie. Zastanawiałam się, jaką szminkę powinnam kupić. I – cholera – czekałam już na kolejne zajęcia. Nie mogłam się doczekać.

Nie prosił o nic, ale było dziwnie

Spotkaliśmy się w kawiarni przy Wilczej. Daniel zaproponował miejsce – „kameralne, z dobrą kawą i jeszcze lepszym tiramisu”. Przyszłam piętnaście minut wcześniej, nerwowo poprawiając loki przed lustrem w toalecie. Włożyłam tę granatową sukienkę z dekoltem w łódkę – „w sam raz, żeby zasugerować, ale nie obiecać” – jak mawia Krystyna.

– Barbaro, wygląda pani zjawiskowo – powiedział na powitanie i ucałował mnie w rękę. Kto dziś tak robi?

Rozmawialiśmy o muzyce, o tańcu, o jego dzieciństwie „gdzieś w Małopolsce” i o moich uczniach, którzy nie odróżniali francuskiego od włoskiego. Śmialiśmy się. Ale potem…

– Powiem pani coś szczerze – powiedział, zniżając głos. – Niełatwo mi się teraz żyje. Mama chora, mieszkanie w remoncie... wszystko się wali. Potrzebuję uzbierać kwotę dla niej na pilną operację... A przecież nie pokażę tego na sali tanecznej. Tam jestem tym... no, uśmiechniętym Danielem. Ale czasem jest ciężko.

Zamilkł i spojrzał na mnie tym swoim głębokim, smutnym wzrokiem.

– Nie wiem, czemu to pani mówię. Może... bo jest pani jedyną osobą, przy której czuję się sobą.

Przez kilka sekund nie mówiłam nic. W moim sercu rosło coś ciepłego, znajomego. Chęć troski. Opieki. Bycia potrzebną.

– Daniel... , możemy przejść na ty? Każdy czasem potrzebuje wsparcia – powiedziałam cicho.

Nie poprosił o nic. Nie powiedział wprost. Ale kiedy kelner przyniósł rachunek, rzucił tylko:

– Cholera... karta mi dziś nie działa. Znowu. – I uśmiechnął się przepraszająco.

Zapłaciłam. Niby nic. Ale coś mnie uwierało.

Tydzień później, przy herbacie u Krystyny, pokazała mi artykuł.

– Patrz. Też instruktor tańca. Oszukał kobietę na 60 tysięcy. Starszą. Zauroczoną – podała mi telefon.

Sprawca nie został ujęty. Czytałam i czułam, jak coś we mnie pęka. Coś, co zdążyło się rozwinąć w zaledwie parę tygodni.

– Myślisz, że jestem tylko portfelem w spódnicy? – zapytałam, nie odrywając wzroku od ekranu.

Krystyna nie odpowiedziała od razu.

– Myślę, że jesteś kobietą, która za długo nie czuła się adorowana. I to nie jest twoja wina. Ale... zachowaj ostrożność, Basiu.

Wieczorem siedziałam sama przy kieliszku wina. I choć miałam ochotę zadzwonić do Daniela, coś kazało mi jednak tego nie robić.

Ostatnie tango Daniela

Nie wiedziałam, co robić, ale zadzwoniłam w końcu do znajomego ochroniarza w środę rano. Kiedyś pracował w policji, a teraz dorabiał sobie na emeryturze. Jeszcze Andrzej się z nim przyjaźnił. Głos miał jeszcze silny, już nie młody, ale bardzo stanowczy.

– Ochroniarz Robert K., słucham. W czym mogę pomóc?

Opowiedziałam wszystko. W skrócie – ale bez pomijania szczegółów. O tańcu, o spojrzeniach, o tiramisu, o problemach instruktora z matką i remontem, o tych cholernych „problemach z kartą” i o tym, jak bardzo chciałam wierzyć. Robert sluchał uważnie.

– Słyszałem od znajomych policjantów, że teraz doszło do kilku zgłoszeń podobnych spraw. Wszystko wskazuje na tego samego sprawcę. Ale udowodnienie tego jest niestety trudne. Jeśli chcesz możemy gościa nastraszyć... możemy coś zaplanować. Ale potrzebujemy jeszcze mojego znajomego do takiej współpracy.

– Zrobię wszystko – powiedziałam, czując, jak puls mi przyspiesza. – Ale proszę pomóż mi zaaranżować to tak, żeby się nie zorientował.

– Dobrze. Musisz mu zaoferować pomoc finansową na jego żądanie i niech poda te wymyślone powody. Spotkanie musi się odbyć w kontrolowanych warunkach. I najlepiej nagraj tę rozmowę. Dasz radę?

– Uczyłam dzieci francuskiego przez czterdzieści lat. Myślisz, że nie dam rady zagrać zakochanej idiotki?

Robert parsknał tubalnym śmiechem.

Dwa dni później spotkaliśmy się w moim mieszkaniu. Daniel przyniósł czerwone róże. Dziesięć. Liczyłam. Jakby mniej niż dwanaście miało mi coś zasugerować.

– Cudownie tu u ciebie... Ciepło, elegancko, kobieco.

– Chciałbyś tu zamieszkać? – zażartowałam, próbując ukryć drżenie dłoni.

– Może kiedyś... – odpowiedział z tym swoim uśmiechem. – Ale teraz wystarczyłoby, żebyś pomogła mi zamknąć tę pilną operację mamy. Jeszcze ten remont mam na głowie... Tylko na trochę. Pożyczyć. Oddam, słowo.

– Mam gotówkę. Tylko... powiedz mi szczerze, Danielu. To wszystko było prawdziwe?

Zawahał się.

– Oczywiście, że tak. Barbara, nie wątpisz we mnie chyba?

Dla ciebie zrobię wszystko – powiedziałam, jakby ściskał mnie za serce, nie za rękę.

Telefon leżał na parapecie. Nagrał każde słowo.

Umówiliśmy się na przekazanie pieniędzy w niedzielę, u mnie w domu. O dziewiętnastej. Wcześniej przyszedł Robert z kolegą, mieli nie wiem skąd służbowe mundury, albo podobne do służbowych. Ukryli się w sąsiednim pokoju, jak w kiepskim filmie szpiegowskim. O dziewiętnastej pięć Daniel był już w przedpokoju. Elegancki. Zbyt pewny siebie. Nie wiedział, że właśnie zatańczy swój ostatni taniec przede mną.

Za bardzo chciałam wierzyć

Punktualnie o dziewiętnastej trzydzieści Daniel siedział na mojej sofie, z kieliszkiem czerwonego wina w dłoni i oczami pełnymi obietnic.

– Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? – zapytał, jakby miłosiernie dawał mi szansę na wycofanie.

– Jestem – odpowiedziałam z uśmiechem. – Mam w sejfie piętnaście tysięcy. Gotówka. Wystarczy?

Spojrzał na mnie tak, jakby chciał mnie pocałować. Ale zanim zdążył coś powiedzieć, drzwi do salonu otworzyły się gwałtownie.

– Policja. Proszę wstać i nie wykonywać gwałtownych ruchów – powiedział Robert, wchodząc razem z kolegą. Oboje mieli legitymacje i zimne spojrzenia.

Daniel pobladł. Wstał, ale nie spuszczał ze mnie wzroku.

– To jakiś żart? – zapytał. – Co to ma być?

– Mamy to wszystko nagrane – wtrącił Robert. – Proszę posłuchać.

Z głośnika popłynął jego głos: „Tylko na trochę. Pożyczyć. Oddam, słowo.”

– To miał być prezent! Ona sama chciała! – zaczął się jąkać, jego głos stracił cały czar.

Podniosłam się spokojnie, poprawiłam sukienkę i spojrzałam mu prosto w oczy.

– Myślałeś, że emerytka nie potrafi myśleć? Że z wiekiem traci się rozum? – zapytałam chłodno. – Tylko serce można złamać – i to zrobiłeś.

– Basiu... ja naprawdę...

– Nie mów do mnie „Basiu” – przerwałam mu lodowato.

Daniel zaczął wycofywać się tyłem i próbował jeszcze rzucać spojrzenia, jakby liczył, że to odwołam. Ale we mnie już nie było wątpliwości. Tylko ulga. I żal. Nie do niego. Do siebie – że tak bardzo chciałam wierzyć. Uciekł. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Robert uścisnął mi dłoń, co miało znaczyć, że wykonaliśmy dobrą robotę i też wyszedł zabierając ze sobą koleg. Zostałam sama w ciszy. Usiadłam. Wzięłam łyk wina. Nie smakowało już tak samo.

Instruktor od siedmiu boleści

– Zamiast kochanka mam teraz temat na książkę – powiedziałam, sięgając po drugi kartonik ciastek-makaroników z cukierni.

Krystyna roześmiała się, choć było w tym śmiechu coś gorzkiego.

– Może nawet bestseller. „Instruktor serc i amator kieszeni” – zaproponowała.

Siedziałyśmy na fotelach, pod kocami i wsłuchiwałyśmy się w odgłosy miasta, w którym wszystko toczyło się dalej, jakby nic się nie stało. A dla mnie przecież wszystko się zmieniło.

– Wiesz, najgorsze nie było to, że chciał pieniądze – powiedziałam. – Ani nawet to, że udawał. Najgorsze było to, że przez chwilę... uwierzyłam, że naprawdę jestem znów dla kogoś ważna. Że ktoś patrzy na mnie inaczej niż tylko przez pryzmat wieku i moich zmarszczek.

Krystyna nie odpowiedziała od razu. Tylko nalała mi więcej wina i ścisnęła dłoń.

– Ale jesteś ważna. Tylko nie dla takich typów jak on.

W milczeniu patrzyłyśmy przez okno na światełka tramwajów, które odbijały się w szybach.

– Myślisz, że jeszcze kiedyś się zakocham? – zapytałam półżartem.

– A czemu nie? Tylko następnym razem może... niech to nie będzie ktoś, kto ćwiczy sambę z pięcioma kobietami jednocześnie.

Parsknęłam śmiechem. I choć coś mnie dalej bolało, wiedziałam, że to już nie rana – to blizna. W poniedziałek zapisałam się na nowy kurs tańca. Dla kobiet. Bez par. Z panią intruktorką. Bez tancerzy z uśmiechem Jamesa Bonda. Dla siebie. Nie dla kogoś.

Chciałam jeszcze tańczyć i żyć

Stanęłam przed lustrem. Tym samym, w którym przez lata poprawiałam szminkę, mierzyłam sukienki, sprawdzałam, czy buty nie postarzają. Ale dziś patrzyłam inaczej. Widziałam kobietę z siwymi włosami, które ostatnio zaczęłam nosić z dumą. Z drobnymi zmarszczkami przy oczach – śladami śmiechu, płaczu, życia. Widziałam siebie – nie przez pryzmat tego, czego mi brakowało, ale tego, co przetrwałam. Z kuchni dobiegały dźwięki radia. Puszczali stare tango. Mój mąż uwielbiał, kiedy przy tym tańczyliśmy po salonie, boso, z kieliszkami wina w rękach.

Podeszłam do okna. Spojrzałam na Warszawę – moją, chaotyczną, zmienną Warszawę. Pamiętałam słowa Andrzeja, które często powtarzał, kiedy życie robiło się trudne:

– Nigdy nie dawaj się zredukować do kogoś, kto tylko czeka. Żyj. Nawet jeśli to tylko herbata i książka w poniedziałek rano.

Nie czekałam już. Nie na Daniela. Nie na cud. Nie na telefon. Włożyłam buty do tańca – te nowe, czarne, na niewielkim obcasie.

– No dobrze, Barbaro – powiedziałam do swojego odbicia. – Tańcz, póki możesz. A potem licz się z konsekwencjami.

Zamknęłam drzwi mieszkania i zeszłam po schodach. Na dole czekał nowy świat.

Barbara, 68 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama