Reklama

Wpadliśmy na siebie z Doktorową w osiedlowym spożywczaku. Zamiast rozglądać się po półkach, gapiłem się tępo w listę zakupów, którą sobie sam sporządziłem. Od odejścia Lidki nie szło mi za dobrze w żadnej dziedzinie życia, nawet prozaiczne sprawunki urastały do rangi problemu. No bo, kurczę, czy mam kupić parówki, czy raczej kabanosy? A może ser mi wystarczy? Jak to wystarczy? Jutro przecież niedziela bez handlu – takie prowadziłem ze sobą dysputy, kiedy zaczepiła mnie sąsiadka i zapytała, czy jadę z nią na narty. Zacukałem się lekko… Ale nie tylko z powodu rozterek, co kupić na śniadanie, nie byłem w stanie udzielić Doktorowej odpowiedzi.

Reklama

– Mam nowe narty, Marek mi kupił. No co tak patrzysz? Kupił, naprawdę, na giełdzie.

– Wiesz, Ala, chyba nie dostanę urlopu… – skłamałem gładko.

– Spokojnie, poczekam. Do marca, a nawet do kwietnia jest jeszcze dużo czasu. Chyba wyrwiesz od szefa jakić tydzień, co?
Wyglądałem pewnie na bardzo zagubionego, bo zaraz dodała:

– Oj, oj… Widzę, że jeszcze nie doszedłeś do siebie. Wiesz co? Kupię butelkę „Gorzkiej” i wpadnę do ciebie wieczorem, co?

Zobacz także

Kiwnąłem głową i znów skupiłem wzrok na sklepowej chłodni. Czekałem, aż Doktorowa zapłaci i wyjdzie. Znaliśmy się od dziesięciu lat. Razem toczyliśmy boje o niewycinanie drzew na skraju osiedla. Deweloper miał wszelkie pozwolenia i pod pretekstem budowy wjazdu do garażu jednego z budynków chciał wykarczować wszystko jak leci. Pamiętam, jak wtedy na zebraniu przyszłych mieszkańców Doktorowa się wściekła:

– Co pan tu bredzi o zagospodarowaniu przestrzennym? Wjazd można zrobić z drugiej strony budynku, a drzew i krzaków nie ruszać. To, co pan mówi o sadzeniu drzewek, to fantasmagoria! Zanim cokolwiek urośnie, pozdychamy z braku tlenu. Trzeba się odgrodzić od ulicy, od spalin. Mamy gotowy żywopłot, a pan go chce zniszczyć?! – grzmiała, gestykulując.

Ludzie ją poparli. Wtedy miała taki ogień w oczach, że każdego zaraziła. Od początku czułem do niej sympatię i sam się zgłosiłem do rady mieszkańców powstającego osiedla. Nie wiem, co mi wtedy odbiło. Jestem raczej nieśmiałym odludkiem, a tu nagle taka decyzja… Potem trochę żałowałem, bo mi nieźle ten deweloper za skórę zalazł. Ale ostatecznie wszystko zrobił tak, jak chcieliśmy. Niecały rok później sprowadziłem się do jednego z pięciu czteropiętrowych bloków. Ala, czyli Doktorowa – jak nazwali ją mieszkańcy, kiedy dowiedzieli się, że jest kardiologiem – zamieszkała w budynku najdalej położonym od mojego. Mimo to zaprzyjaźniliśmy się jak najbliżsi sąsiedzi.

Gdyby nie ten bachor, związałbym się z nią

Ala była po rozwodzie z ojcem Marka, swojego jedynego synalka. Ja też miałem za sobą burzliwy rozwód i byłem samotny. Z początku byłem nią zafascynowany. Wystarczało, że patrzyłem na ładną buzię, obłędnie zgrabną sylwetkę o pełnych kształtach, a już kombinowałem, jak mogłoby być fantastycznie, gdybyśmy zostali razem. Byłem gotowy poddać się jej rozkazom, dać się prowadzić przez życie tej doświadczonej – o pięć lat starszej, pełnokrwistej blondynce. Na szczęście jednak, zanim cokolwiek się między nami wydarzyło, poznałem Marka – nieznośnego bachora, który wpędzał swoją matkę w otchłań rozpaczy. Alkohol, papierosy i narkotyki poznał, zanim skończył 13 lat. Ubliżał nauczycielom i matce, nie chciał się uczyć. Alicja miała z nim piekło, ale nie odpuszczała.

– Jest taki zdolny, że mógłby nawet medycynę skończyć! – twierdziła i fundowała mu korepetycje.

Marek jednak gdzieś miał naukę. Obracał się w kręgach dziwnych typów i wciąż dostarczał matce nowych kłopotów. Kiedy jakimś cudem skończył ogólniak, uznał, że jego przyszłość jest w Anglii. Po trzech miesiącach od wyjazdu błagał matkę o pieniądze. Miał na karku dilerów, którzy obiecali mu przyszłość na dnie Tamizy, jeśli nie odda długów w ciągu tygodnia. Doktorowa spłaciła wierzycieli syna co do pensa. Gdy wrócił na łono ojczyzny, był wychudzonym, wycieńczonym od prochów wrakiem człowieka. Matka go naturalnie odkarmiła, ubrała i kazała szukać pracy, bo o dalszej nauce oczywiście nie było mowy. Nadal się spotykaliśmy, najczęściej u mnie, lecz moja fascynacja tą kobietą gdzieś się ulotniła. Ona sama wpadała w ponure nastroje i moje towarzystwo potrzebne jej było do utrzymania równowagi.

– Fajnie, że jesteś blisko i chcesz mnie słuchać – mówiła. – Nie masz pojęcia, jak to dobrze, że niczego przed tobą nie muszę udawać. Nie tak jak w szpitalu… Wiesz o mnie wszystko, i o Marku…

Zwykle przy takich wyznaniach wycierała łzy. W pracy musiała być silna, pewna siebie – przecież ratowała ludzkie życie. Rozmowy i spotkania ze mną traktowała jak terapię, wentyl bezpieczeństwa. Musiała się wygadać, czasem upić, poprzeklinać bez obawy, że ktoś ją usłyszy. Bywało, że siedzieliśmy obok siebie, gapiąc się tępo w telewizor. Czasem z moimi dwoma kumplami graliśmy w brydża. Zdarzały się nam też wspólne wypady za miasto. Raz byliśmy razem na nartach.

Właśnie wtedy, w Austrii, poznałem Lidię. To był grom z jasnego nieba. Dziewczyna podobna do Alicji, ale całkiem inna. Energiczna, ładna, lekko zwariowana brunetka, pełna seksapilu, który wyłaził spod narciarskiego kombinezonu. Podobna, lecz bez bagażu trudnej przeszłości, bez ogona w postaci trudnego dzieciaka.

Nadawaliśmy na tych samych falach i jeszcze tam na stoku zostaliśmy parą. Zrezygnowała z pokoju w swoim pensjonacie i przeniosła się do mnie. Kilka tygodni później sprowadziła się do mojego mieszkania. Nasz związek był idealny. Rozumieliśmy swoje potrzeby, nie wchodziliśmy sobie w drogę, choć każde z nas miało diametralnie różne dziwactwa. Ja od zawsze byłem rąbniętym pedantem i pozbywałem się wszystkiego, co zakłócało mi harmonię i porządek; Lidka uwielbiała zbierać wszystko, co się może przydać.

Raz w tygodniu, kiedy odwiedzała swoją mamę, wyrzucałem do kosza dziesiątki drobiazgów (głównie pustych opakowań), co do których miałem pewność, że nigdy mojej ukochanej do niczego nie będą potrzebne. I tak żyliśmy zgodnie przez ponad siedem lat.

Sorry, Lidka. Ja ani ślubu, ani potomstwa nie pragnę

W tym czasie sąsiadka i moja dziewczyna bardzo się zaprzyjaźniły. Doktorowa odwiedzała nas regularnie i jak zwykle wypłakiwała się na moim ramieniu. Z największych kłopotów wciąż wolała zwierzać się mnie. Lidkę traktowała jak konsultantkę w kwestiach mody, fryzury, makijażu, a także jako doradcę kulturalnego. Dzięki mojej partnerce Doktorowa zaczęła bywać w kinie, teatrze, na wystawach…
Stara ludowa prawda głosi, że nic nie trwa wiecznie. Idylla skończyła się pewnego wieczoru, kiedy Lidka oznajmiła, że chce, żebyśmy wzięli ślub.

– Wiesz, że mój zegar biologiczny tyka i coraz mniej nam czasu zostało?

– Po co nam ślub i co do tego ma twój zegar? – zdziwiłem się jak jakiś tępak.

Kiedy dotarło do mnie, o co Lidce chodzi, wpadłem w panikę. O nie! Żadnych ślubów (już jedno małżeństwo mi nie wypaliło) ani tym bardziej dzieci! Widziałem, co Marek wyprawiał ze swoją matką, jak doprowadzał ją do rozpaczy, a ona ciągle powtarzała, że musi mu wybaczyć, pomóc, poprowadzić przez życie, bo to jej jedyne dziecko. Nie! Stanowczo nie mogłem się zgodzić na potomka! Nigdy w życiu!

– Okej, to ja sobie pójdę – usłyszałem od Lidki po kolejnej próbie przekonania mnie, że nie można żyć tylko dla siebie.

Pakowała się przez trzy dni. W niedzielne popołudnie oświadczyła:

Z mieszkania zabieram wszystko. Zostawiam tylko rower i narty w piwnicy. Odbiorę je innym razem.

Byłem skołowany przez dobre dwa miesiące, a chyba nawet dłużej. Kiedy któregoś ranka zaczepił mnie dozorca i gestykulując coś mówił, nie zrozumiałem ani słowa.

– Panie Tadziu, było włamanie – powtórzył, widząc, że nie kumam.

– Jakie włamanie? Chyba bym wiedział!

– No do piwnicy, przecież mówiłem: do pana i do K.…

Jakoś mnie ta wiadomość nie zmartwiła. Po chwili jednak przypomniałem sobie, że w piwnicy stały rowery – mój i Lidki, no i jej narty. Całkiem sporo warte. Zgłosiłem sprawę na policję. Spisali protokół, obiecali, że dadzą znać. Zadzwoniłem do Lidki:

– Ukradli twój rower i narty… Z piwnicy – powiedziałem, myśląc naiwnie, że mnie pocieszy, że przyjedzie może, znajdzie jakąś radę, ale nic takiego się nie stało.

Podziękowała za informację, spytała, czy piwnica była ubezpieczona. Gdy zaprzeczyłem, zaklęła i się rozłączyła. Kilka dni po kradzieży odwiedziła mnie Ala. Jak zwykle przyniosła coś do jedzenia. Była przekonana, że odkąd opuściła mnie Lidka, głoduję.

– Gołąbki. Moja mama zrobiła, pyszne – od razu bez ceregieli wyjęła z szafki rondelek, żeby odgrzać. – Wiesz, Tadzik, Marek znalazł pracę. W warsztacie samochodowym. Nie masz pojęcia, jak się cieszę. Przyniósł mi parę groszy, ale pieniądze to pikuś. Dostałam od Marka rower! Wyobrażasz sobie? Moje dziecko kupiło mi prezent! Pamiętał o moich urodzinach!

Ali nie zamykała się buzia. Paplała jak mała dziewczynka. Tryskała wprost szczęściem.

– Taka superdamka, trochę śmieszna, bo różowa, ale niech tam… Teraz są te rowery takie cudaczne… najważniejsze, że to prezent od Marka. Jestem taka szczęśliwa!

Dopiero kiedy wyszła, przypomniałem sobie, że Lidki rower też był różowy. Jeszcze tego samego wieczoru Ala zadzwoniła i wciąż ciesząc się jak dziecko, zaproponowała, abyśmy się w weekend wybrali na przejażdżkę rowerami.

– Nie pojadę – uciąłem krótko. – Mój właśnie mi ukradli… z piwnicy.

– O cholera! – zaklęła.

Coś nie dawało mi spokoju

Chciałem zobaczyć ten jej rower, więc zaofiarowałem pomoc przy przeglądzie przed pierwszą wyprawą. Już z daleka wiedziałem, skąd się wzięła nowa damka Alicji. Różowa rama, białe błotniki… Ten rower przez ostatnie kilka miesięcy stał w mojej piwnicy. Lidka wydała na to cudo niezłą fortunę, a na dodatek nie zdążyła na nim pojeździć. Ciekawe, kto jeździ moim? – pomyślałem mocno wkurzony.

Zupełnie nie wiedziałem, jak mam się zachować. W końcu jednak, patrząc na roześmianą twarz Alicji, pochwaliłem ten cholerny prezent od jej syna.

– A wiesz, w którym warsztacie Marek pracuje? – zapytałem z głupia frant. – Może by mi tam przegląd auta zrobili. Są filtry do wymiany i takie tam drobiazgi…

– A wiesz, muszę go spytać, bo nie wiem. No to ja jadę, pa… Przykro mi, że twój ukradli, moglibyśmy razem…

Zastanawiałem się, co powinienem zrobić. Miałem złodzieja w garści: jeśli nie jego samego, to przynajmniej tego, co nagrał „robotę”. Przecież Marek nieraz przychodził do mnie, znał kod do domofonu. Mógł bez problemu wejść do piwnicy, a tam już wszystko było proste. Małe kłódeczki, liche zamki w drzwiach… Tylko pytanie, dlaczego kradł u sąsiadów? Nie pomyślał, że gdy jego matka zacznie jeździć tak charakterystycznym rowerem, wszystko może się wydać? Może zupełnie się tym nie przejmował albo pomyliło mu się, co gdzie zwędził…?
Nie zadzwoniłem ani na policję, ani do Lidki. Postanowiłem odkupić jej rower.

Zostawała jeszcze sprawa nart. Czas mijał niepostrzeżenie. Zaczęły się jakieś strajki w służbie zdrowia, Ala miała więcej niż zwykle dyżurów. Nie widzieliśmy się przez kilka tygodni. W tym czasie zdążyłem odkupić Lidce rower. Zawiozłem go do jej mamy. Ucieszyła się na mój widok, ale nie dałem się namówić na drożdżowe ciasto ani filiżankę herbaty.

– Może poczekasz na Lidkę, ona ciągle sama… – w oczach pani Marii zobaczyłem błysk nadziei.

Nie chciałem nic tłumaczyć, przeprosiłem za zamieszanie z rowerem i wyszedłem pośpiesznie ze starej kamienicy. Potem naiwnie liczyłem na telefon od Lidki. Miałem nadzieję, że… Właściwie nie wiem, na co czekałem. W każdym razie znów wróciło uczucie beznadziei i zagubienia, a kradzież, w której z pewnością maczał palce syn przyjaciółki, jeszcze bardziej komplikowała moje sprawy. Na stan mojego umysłu dodatkowo wpływała pogoda. Nie znoszę jesieni i co roku czekam niecierpliwie, kiedy wreszcie będę mógł pojechać na narty. Zapowiadało się, że w styczniu, najdalej w lutym wykroję nawet dwa tygodnie urlopu.

I wtedy spotkałem w sklepie Alicję…

Jak obiecała, wieczorem przyszła z butelką i miską szaszłyków z parówek i boczku.

– Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że ten mój ancymon wreszcie się pozbierał. Wiesz, nie dość, że pracuje u tego blacharza, to jeszcze zaczął ćwiczyć na siłowni. Taki się z niego byczek robi… Śmiałam się nawet, że w tych swoich bojówkach i czarnej kurtce to jak jakiś zbir wygląda – Ala znów paplała o swoim synu z zachwytem w głosie, a ja kolejny raz zastanawiałem się, co zrobić ze swoją wiedzą o jego „sukcesach”.

Reklama

Czy powinienem jako lojalny przyjaciel wyprowadzić Alę z błędu, powiedzieć, że Marek kradnie i najpewniej jest członkiem jakiegoś gangu, czy raczej pozwolić jej wierzyć w to, że jej syn wszedł na dobrą drogę. Jedyne, czego byłem pewien, to to, że nie powinienem jechać z Alicją w góry i patrzeć, jak szusuje na nartach mojej byłej dziewczyny. Ale co dalej?

Reklama
Reklama
Reklama