Reklama

Jechałam właśnie od klientki, kiedy z lasu po lewej stronie wyszedł na szosę duży kot, zrobił kilka kroków i padł. Ledwo zdążyłam zahamować. Wysiadłam z auta i uklękłam przy zwierzaku. Był zakrwawiony, ciężko oddychał. Wyciągnęłam z bagażnika koc, owinęłam nim kota i pojechałam do weterynarza.

Reklama

– Ktoś rzucał w niego kamieniami – powiedział lekarz. – Niestety, trafił. Kilkanaście razy.

– Jak tak można – wyszeptałam; patrzyłam na kota, który cicho popiskiwał. – Nie rozumiem ludzi.

– Witam w klubie – stary weterynarz uśmiechnął się ze zmęczeniem. – Im dłużej żyję, tym mniej ich rozumiem. Co pani z nim zrobi?

Kot otworzył oko, to, które nie było spuchnięte, i błysnął na mnie zieloną tęczówką.

– Mówi się, że jeśli komuś ratuje się życie, to jest się za to życie odpowiedzialnym – powiedziałam i końcem palca dotknęłam czubka zdrowego ucha kota. –

Nie przelewa mi się, ale na miseczkę mleka jeszcze mnie stać.

– Widać, że nigdy pani kota nie miała. Nie wolno dawać mu krowiego mleka, bo będzie miał biegunkę. Poza tym, zapewne długo u pani nie zostanie. Jak poczuje się lepiej, to ucieknie. Widać, że to nie jest domowy kot. I proszę nie traktować go jak przytulanki. Dzikie koty tego nie lubią.

Weterynarz opatrzył kota, odrobaczył go, potem dał mi jeszcze kilka rad i pojechałam z nowym członkiem rodziny do domu.

Faktycznie, nigdy nie miałam kota. Ani psa. Ani rybki. Moja mama nie lubi zwierząt. Ale teraz mieszkałam już sama. Od ponad dziesięciu lat. I dziwiłam się, że wcześniej nie przyszło mi do głowy, by wziąć sobie jakiegoś zwierzaka. Szkolenie mamy miało długoterminowe skutki.

Jak to nie trzyma się w domu czarnych kotów?!

Kot, którego nazwałam Bartek, nie wydawał się dziki. Nie syczał, gdy go głaskałam, lubił siedzieć obok mnie na kanapie, z łebkiem przytulonym do mojego uda. Po dwóch tygodniach właściwie był już zdrowy, nawet oko się uleczyło. I wbrew temu, co mówił weterynarz, nic nie wskazywało na to, że zamierza mnie opuścić. Z czego byłam bardzo zadowolona. Wreszcie nie byłam sama. Lubiłam, jak kręcił się w korytarzu, ocierając o moje nogi, gdy wracałam z pracy.

Nabrałam zwyczaju rozmawiać z nim, opowiadać o tym, co mi się przydarzyło. Patrzył na mnie swoimi zielonymi oczami, jakby wszystko rozumiał. Nawet to, że byłam totalnym nieudacznikiem w sprawach sercowych. Każdy interesujący facet, którego poznałam, znikał we mgle najwyżej po trzech miesiącach.

Dlatego, mimo nadchodzącej czterdziestki, wciąż byłam sama.

Kiedyś wpadła do mnie koleżanka.

Skąd masz tego diabła? – spytała.

– Jakiego diabła? A, masz na myśli Bartka. Znalazłam go na drodze. Jacyś ludzie niemal go ukamienowali.

– Jest czarny – Jolka zmarszczyła nos i obeszła leżącego na dywanie kota szerokim łukiem.

– No i? – nie rozumiałam.

– Nie trzyma się w domu czarnych kotów. To przynosi pecha. Pewnie dlatego ludzie przegonili go kamieniami.

Jolka mówiła to całkiem poważnie. I patrzyła nieufnie na zwierzaka. A on patrzył na nią. Jego czarny lśniący ogon powoli uderzał o podłogę. Czułam, że nie polubił mojej znajomej.

– Jolka, ty na poważnie? To jest tylko kot, nie ma nic wspólnego z pechem i nieszczęściem. To zabobony.

– Skoro tak mówisz… – nie wydawała się przekonana. – Mieszka u ciebie, więc to twój problem. Ale mówiłaś, że masz dla mnie bombę.

To prawda. Jestem fizjoterapeutką i masażystką, a to wydawałoby się zawód, który zawsze będzie potrzebny. Ale ja w żaden sposób nie mogłam znaleźć stałego miejsca zatrudnienia. Zawsze ktoś inny zajmował moje miejsce albo firma bankrutowała. Bank nie chciał mi dać pożyczki na założenie własnego salonu, bo nie miałam wystarczającej zdolności kredytowej. I tak przez lata tułałam się ze stołem do masażu po klientach w całym powiecie, ledwie zarabiając na benzynę i rachunki. Ale kilka dni temu dostałam telefon z przychodni z propozycją etatu. Etatu! Wreszcie praca na miejscu, koniec z dojazdami, nieustannym wyciąganiem łóżka, od czego zaczynał mnie boleć kręgosłup. Powiedziałam o tym Jolce, a potem opiłyśmy szczęśliwą odmianę losu kieliszkiem domowej nalewki.

To była jaskółka zwiastująca odmianę losu. Jeszcze przed telefonem z przychodni czułam, jakby z ramion zszedł mi wielki ciężar. W głowie też zrobiło się jaśniej, nagle zaczęłam dostrzegać, że życie może być fajne nawet w drobiazgach. A kiedy pewnego dnia spojrzałam w lustro, zdumiałam się widokiem uśmiechu na swoich ustach. Wtedy do mnie dotarło, że wcześniej byłam ponurą istotą, tak zanurzoną w swoim nieudacznym życiu, że wręcz emanowałam smutkiem. Teraz przepełniała mnie energia tak silna, że dałam odpór nawet swojej matce.

Przez miesiąc nie było jej w moim życiu, bo była w sanatorium. Przyszła do mnie dwa dni po powrocie. Zobaczyła kota i natychmiast się zjeżyła.

Zapowiedziała, że jeśli nie pozbędę się zwierzaka, przestanie przychodzić.

– To będziemy spotykać się u ciebie – odparłam – bo Bartek zostaje.

Zapadła cisza. Matka patrzyła na mnie ze zdumieniem. Nigdy wcześniej się jej nie sprzeciwiłam. Nie w taki sposób. W moim głosie brzmiała pewność siebie, którą naprawdę czułam. I wiedziałam, że cokolwiek ona powie, nie zmienię zdania, i wcale nie będę czuła się winna. A to uczucie było stałym składnikiem mojej relacji z matką. Poczucie winy, że mam inne zdanie. Że chcę żyć na własny rachunek. Z radosnym osłupieniem zrozumiałam, że już we mnie tego nie ma.

– Skoro stawiasz kota nad matkę… – uniosła głowę w sposób, który mówił, że jestem złą, niewdzięczną córką.

– Daj spokój – odparłam. – Nie lubisz zwierząt, to twój problem, nie musisz ich mieć we własnym domu. Ale to jest mój dom. I moje zasady.

Mama zmarszczyła brwi. Niemal słyszałam, jak myśli: „Gdzie jest moja córka i kim są kosmici, którzy ją podmienili?”. Nie była zadowolona. Ale nic nie mogła zrobić.

W ciągu kilku następnych miesięcy moje życie się zmieniło. W pracy mnie doceniono, klienci czekali w kolejce, mówiąc, że mam kojący, leczniczy dotyk. Znajomi twierdzili, że wyładniałam, uśmiech to potężny eliksir urody. Skończył się pech, ważna poczta też już nie ginęła… A kiedy zniknął stres, przestały mi wypadać włosy.

A potem pojawił się Kacper. Przyszedł jako pacjent na fizjoterapię. Był strażakiem i miał problemy z plecami. Kiedy leżał, a ja rozluźniałam jego mięśnie, rozmawialiśmy o różnych sprawach. W końcu zaprosił mnie na kawę. Potem ja zaprosiłam go na domowy obiad. I tak Kacper poznał Bartka. To była interesująca chwila. Mężczyzna wszedł do przedpokoju i zobaczył kota. Przez te miesiące mój ranny, wymizerowany kociak zmienił się nie do poznania. Teraz był piękny, wielki, czarny jak smoła. A w tej całej czerni lśniły zielone oczy.

Od kiedy Bartek jest przy mnie, żyje mi się lepiej

Przez chwilę patrzyli na siebie, jakby się oceniali, a potem Kacper kucnął i wyciągnął dłoń, a kot podszedł i zaczął się o tę dłoń ocierać. I mruczeć.

Odetchnęłam z ulgą.

W czasie kolacji opowiedziałam Kacprowi historię Bartka.

– I jak tak sobie pomyślę, to zauważam, że wszystko dobre, co mnie ostatnio spotkało, zaczęło się po tym, jak Bartek pojawił się w moim życiu.

Kacper patrzył na kota, który wylegiwał się na kanapie.

– Wiesz, kiedyś jako student podróżowałem po Europie. Na wydatki zarabiałem w drodze. Pamiętam taką rodzinę we Francji. Oni też mieli takiego czarnego kota. Opowiadali, że chroni ich dom przed złymi życzeniami teściowej. W ogóle tamtejsi ludzie wierzą, że czarne koty o zielonych oczach pochłaniają złe energie, klątwy i pecha. Jakby się nimi żywiły. Im większy i piękniejszy kot, tym więcej złej energii pochłonął. Dzięki temu jego podopiecznym żyje się lepiej.

– Tak jak mnie – powiedziałam, nieco inaczej spoglądając na mojego futrzanego przyjaciela.

Reklama

Nie jestem przesądna. Nie wierzę w pecha, który zsyła czarny kot. Ani w to, że „zjada” złe energie. To po prostu zwykły zwierzak. Ale kiedy pomyślę, jak bardzo zmieniło się moje życie, i jak bardzo ja się zmieniłam, od kiedy jest przy mnie, zaczynam się zastanawiać.

Reklama
Reklama
Reklama