„Całe życie haruję na jej zachcianki, a ona tak mi się odwdzięcza? Nawet gdy nas odwiedza >>przyjeżdża tylko do tatusia
„Chcę dla swoich dzieci jak najlepiej i całe życie robiłam, co mogłam, żeby miały dobre dzieciństwo i łatwiejszy start w życie. Dlaczego więc jedna córka widzi wszystko inaczej i twierdzi, że byłam złą matką? Tak bardzo chciałabym z nią porozmawiać, dowiedzieć się, co zrobiłam źle. Mam nadzieję, że zdążę to zrobić”.
- Jolanta, lat 70
Przyjechała! Nareszcie! Oderwałam się od okna i szybko przeszłam do przedpokoju, mimo bólu kręgosłupa. Otworzyłam drzwi, nie czekając, aż córka zapuka…
– Jesteś sama? – zdziwiłam się.
– Tak – odpowiedziała lodowatym tonem.
– A Dawid?
– Został w domu. Ja też przyjechałam tylko do tatusia – oznajmiła, zsuwając z nóg kozaki.
Zobacz także
Powiesiła płaszcz i dziękując oschle za herbatę, poszła zajrzeć do pokoju mojego męża.
Usłyszałam, jak skomplementowała go za ładny wygląd, i zagryzłam usta. Nawet słowem nie wspomniała, dzięki komu jej ojciec nie przypomina obłożnie chorego człowieka.
– Obraziłaś się? – zapytałam, gdy Marta odmówiła także obiadu.
– Tak – odpowiedziała patrząc gdzieś tam, daleko, ponad moją siwą głową.
– Za co?
– Za wszystko, za całe moje zniszczone życie – dopiero po wypowiedzeniu tej kwestii raczyła spojrzeć na mnie.
Brat serdecznie się roześmiał
Zaniemówiłam. Powinnam dawno temu przyzwyczaić się do nieustannych połajanek, ale to dziwne oświadczenie wbiło mnie w podłogę, mówiąc młodzieżowym slangiem. Przecież nie dalej jak wczoraj rozmawiałam z Martą przez telefon… Może nie była to szczególnie wylewna pogawędka, ale nic nie zapowiadało jej dzisiejszego zachowania!
Wyszła po zdawkowym „Do zobaczenia”. Spędziła u nas całe siedem minut. I po to jechała dwieście pięćdziesiąt kilometrów?! Rozpłakałam się, przybita jej zachowaniem.
– Zawsze mówiłem, że twoja najstarsza jest niespełna rozumu – brat, do którego zadzwoniłam, żeby się wyżalić, starał się obrócić wszystko w żart. – Przypomnij mi, na co ona się leczy?
– Nie leczy, tylko chodzi na terapię. Po prostu rozmawia z psychologiem – wyjaśniłam po raz setny, bo moja córka zdążyła już całej rodzinie opowiedzieć o nowym trendzie wśród jej znajomych, czyli terapii.
– A ile już lat tak rozmawia? Trzy? I wciąż w jej życiu ty jesteś wszystkiemu winna?
– Tak, jestem toksyczną matką, która zafundowała jej traumatyczne dzieciństwo. Przynajmniej tak twierdziła pół roku temu – westchnęłam.
Brat serdecznie się roześmiał, jak zwykle dodając, żebym nie przejmowała się głupstwami. Łatwo było mu mówić… To nie jego dziecko traktowało go jak śmiecia. Rozłączyłam się i zajrzałam do męża. Spał. Pomyślałam, że ma wiele szczęścia. Po wylewie żył w swoim bezpiecznym świecie. Przynajmniej nie przeżywał tego, co działo się między mną a Martą. Henryk zapewne cierpiałby, widząc, jak się zachowuje jego najstarsza latorośl, bo dobro rodziny zawsze stawiał na pierwszym miejscu.
Co zrobiłam źle?
„Co ja jej takiego zrobiłam?” – zastanawiałam się w kółko. Znajomy ból poniżej mostka niepokojąco przybrał na sile. Zażyłam tabletkę na serce. „Za pół godziny zacznie działać, ale co z robić z tym prawdziwym bólem? Jak zaleczyć tę ranę? Nie umiem ignorować własnego dziecka i śmiać się z tego, co robi!”. Poczułam napływające do oczu łzy i znów się rozpłakałam. Szlochałam cichutko, starając się nie zbudzić męża. Boże, Boże, gdzie popełniłam błąd?!
Nigdy nie podniosłam na córkę głosu… Raz tylko dałam jej klapsa, kiedy wrzeszcząc wniebogłosy, biła młodszą siostrę. Chyba bawiły się w wojnę albo coś w tym stylu. Pamiętam pełne wyrzutu spojrzenie Marty, gdy biegła poskarżyć się tacie. Dopiero przy nim rozpłakała się, jakby wobec mnie chciała grać silną. Pięcioletnie dziecko!
Zawsze trzymała mnie na dystans. Niby wykonywała moje polecenia, odpowiadała na zadawane pytania, z chęcią pomagała, kiedy ją prosiłam, ale nigdy nie zrobiła niczego sama z siebie, czekając, aż ja wyjdę z inicjatywą, choćby wspólnego spędzania czasu. Póki żyła moja mama, to ona była powierniczką Marty. To babci zwierzała się ze swoich radości i smutków. Widziałam, jak było jej ciężko, kiedy odeszła. Miałam wrażenie, że mimo licznej rodziny córka czuła się bardzo osamotniona. Na tyle, na ile mogłam, poświęcałam jej uwagę, ale praca, obowiązki domowe i wychowanie czwórki dzieci nie pomagały w budowaniu relacji.
Nie było wtedy poradników dla matek, nie istniał internet ze swoimi forami i grupami wsparcia. Moja mama, kobieta, która przeżyła piekło wojny, zapewne nie wiedziałaby, o czym mówię, próbując wyjaśnić nasze emocjonalne problemy. Znajome i kobiety z mojej rodziny? Kto wówczas przejmował się dziećmi?! Były, to były – karmiło się je, podawało leki, gdy chorowały, ubierało się, sprawdzało lekcje, wysyłało na kolonie, i tyle. Starałam się, jak umiałam, sprawić, aby córka czuła się dobrze.
Smażyłam jej ulubione skrzydełka na złoty kolor, specjalnie dla niej piekłam sernik, choć cała rodzina wolała pleśniaki drożdżowe ze śliwkami, wędziłam na kaloryferze kiełbasę, przepędzając jej amatorów. Pamiętałam, że Marta lubi kolor żółty i zielony, i w takich tonacjach starałam się kupować jej rzeczy.
Peklowałam przetwory, żeby miała co jeść na studiach, dorabiałam szyciem, żeby starczyło jej na podręczniki, zaciągnęłam niebotyczną pożyczkę na jej wymarzony ślub, załatwiałam w spółdzielni wcześniejszy przydział na jej pierwsze mieszkanie… Potem pomagałam przy wnukach, spędzałam z nimi każde wakacje. Dorzucałam się do budżetu Marty, gdy zięć stracił pracę, nie licząc na żadną spłatę i nie wypominając jej tego, bo uważałam, że na tym właśnie polega rola matki.
To nie jesteś szczęśliwa?
Pomagałam jej tak samo jak trójce pozostałych dzieci, a jednak to w Marcie pojawiła się jakaś zadra. Im więcej przybywało jej lat, tym bardziej się ode mnie odsuwała. Burczała, zamiast odpowiadać, wszczynała kłótnie, podkradała rzeczy, które zostały po mojej mamie, uważając, że należą się tylko jej, bo z babcią miała bliską więź. Nigdy nie wiedziałam, kiedy trafię na jej dobry humor, czy nie popsuję go jakąś niefortunną wypowiedzią. Ale od kiedy poszła na terapię, stała się naprawdę nieznośna.
Nie poznawałam już własnej córki. Nie umiałam z nią rozmawiać. Wystarczyły trzy miesiące spotkań z obcą osobą, żeby przestała przyjeżdżać na święta. Wpadała dwa razy w roku, zawsze sama, zawsze zdenerwowana.
– Dlaczego tak nas traktujesz? Porozmawiajmy o tym, co się z tobą dzieje – prosiłam przygotowana przez telewizyjne programy.
– Ze mną? – prychnęła. – Nie mamy o czym rozmawiać! Czuję się świetnie i świetnie mi się powodzi, wiesz? – cedziła przez zaciśnięte zęby.
– Za co nas tak nienawidzisz? – pytałam, mając jeszcze nadzieję, że przebiję się do niej.
– Nie was, a ciebie! – warczała. – Za wszystko, rozumiesz? Za całe moje życie.
– To nie jesteś szczęśliwa?!
Wtedy nie doczekałam się odpowiedzi, bo Marta wybiegła, jak to miała ostatnio w zwyczaju, trzaskając drzwiami.
– Mama, nie martw się, Marta przeżywa spóźniony bunt nastolatki, minie jej… Na nas też się boczy i cały czas wypomina, że niby mieliśmy lepiej, łatwiej czy jakoś tak – pocieszały mnie młodsze dzieci.
Nie na takiego człowieka ją wychowywałam
Tyle że po trzech latach terapii z moją najstarszą córką było jeszcze gorzej. Nie wiem, czym zawiniłam mojemu dziecku, i obawiam się, że zejdę z tego świata nieświadoma popełnionych błędów, bo córka nie raczy ze mną rozmawiać. To znaczy, w chwilach dobrego nastroju dzwoni i zasypuje mnie opowieściami o swoim wspaniałym życiu, po czym rozłącza się, nie pytając nawet, co u mnie.
Głupia nie jestem; jak każda matka czuję, że coś jest nie tak, ale nie mam już sił zbierać razów za jej kłopoty – te prawdziwe czy wymyślone. Boję się jednak, że moje serce nie wytrzyma kolejnej wizyty.
Jestem zwyczajną kobietą, skończyłam tylko zawodówkę, bo wcześnie założyłam rodzinę. Całe życie pracowałam fizycznie, ale wydaje mi się, że na terapii człowiek uczy się rozumieć nie tylko siebie. Być może uczy się także szacunku, lecz moja córka stała się potworną egoistką. Samolubną kobietą, która niby kocha ojca, a wpada do niego na siedem minut dwa razy w roku. Opowiada, jak wspaniałą miała babcię, a na jej grobie bywa raz na kilka lat.
Nie poznaję swojej córki. Przecież nie na takiego człowieka ją wychowywałam. Nie wiem, czy o to chodziło jej psychologowi – nie znam go i nie mam pojęcia, czy jest dobrym specjalistą, ale czy to jest normalne, że po trzech latach wizyt u terapeuty pięćdziesięcioletnia kobieta wpada do rodziców jak po ogień i ucieka pytana, o co chodzi?
Tak bardzo chciałabym, żeby wreszcie ze mną normalnie porozmawiała.