„Sąsiad za miskę ryżu oddał mi swoje serce. Już nie musiałam żebrać o niczyją uwagę”
„Mam 70 lat i nikomu nie jestem potrzebna. Nie dramatyzuję – po prostu stwierdzam fakt. Dzieci wyjechały. Raz w miesiącu przysyłają wiadomość z taką buźką. Sąsiedzi się zmienili. Winda śmierdzi pizzą. Nie gotuję. Bo dla kogo? Wolę wyjść. Siąść wśród ludzi, udawać, że mam swoje sprawy”.

- Redakcja
Mój dzień zaczyna się od czarnej kawy. Mocnej jak moje życie i równie gorzkiej. Potem wychodzę – tak po prostu. Do ludzi. Choćby tylko na chwilę, choćby tylko do kelnera, który udaje, że mnie zna. Bo przecież trochę zna – wie, że nie lubię piany na cappuccino, że jajecznica ma być dobrze ścięta, że herbaty nie zamawiam nigdy, bo herbata to dla mnie napój żałobny.
Mam siedemdziesiąt lat i nikomu nie jestem potrzebna. Nie dramatyzuję – po prostu stwierdzam fakt. Dzieci wyjechały. Raz w miesiącu przysyłają wiadomość z taką buźką. Czasem wyślą kartkę z wakacji, której właściwie nie czytam, bo wiem, że to dla uspokojenia sumienia. Sąsiedzi się zmienili. Winda śmierdzi pizzą, a schody niosą echo obcych kroków. Nie gotuję. Bo dla kogo? Wolę wyjść. Siąść wśród ludzi, udawać, że mam coś do załatwienia, że gdzieś się śpieszę. Zamówić śniadanie, którego nie potrzebuję, byle tylko ktoś do mnie powiedział: „Dzień dobry”.
Mateusz miał dla mnie uśmiech
– Dzień dobry, pani Tereso! Jak zwykle punktualnie jak w szwajcarskim zegarku – uśmiechnął się Mateusz, ten młody kelner z kawiarni na rogu. Miał niedbałą grzywkę i zawsze zawiązywał fartuch tak, jakby za chwilę miał z niego zrezygnować i pójść na randkę.
– Dzień dobry, młodzieńcze. A ty to w ogóle śpisz kiedyś? – rzuciłam, siadając na swoim miejscu przy oknie. Mój stolik. Mój widok na świat.
– Dla pani – to ja mogę nie spać. Jajecznica dobrze ścięta i kawa, tak?
– Jak zwykle. Chyba że dziś masz dla mnie coś specjalnego – uniosłam brwi.
– Mam. Uśmiech – odpowiedział i faktycznie się uśmiechnął.
Nie wiem, czy on naprawdę mnie lubi. Może tylko udaje. Może kelnerzy uczą się tego na jakimś tajnym kursie: „Uśmiech, small talk i nie przesolić”. Ale i tak przyjemnie usłyszeć, że ktoś się cieszy, że przyszłam. Nawet jeśli za tym wszystkim czai się napiwek. Kiedy odszedł, żeby przynieść zamówienie, zapatrzyłam się w szybę. Za oknem ludzie pędzili z papierowymi kubkami, z telefonami przy uchu, z głowami spuszczonymi. I nikogo nie obchodziło, że ja tu siedzę, że istnieję. Nikt nie zapyta: „Jak się pani czuje?”, „Czy kręgosłup znowu dokswiera?”, „Czy była dziś pani na spacerze?”. Nikt – oprócz mojego kelnera Mateusza.
Zamieszałam kawę i pomyślałam: a co jeśli on naprawdę mnie lubi? Jeśli te nasze krótkie rozmowy coś dla niego znaczą? A potem zrobiło mi się głupio. Bo przecież jestem tylko starszą panią z porannej zmiany. Może w ogóle mnie nie pamięta po godzinach. Może mija mnie potem na ulicy i nie poznaje. A ja… ja sobie wmawiam, że jestem częścią jego dnia.
Anka z baru zawsze zagajała
– Jak tam twoja emerytura, królowo życia? – zagaiła Anka zza lady w barze mlecznym, gdy tylko mnie zobaczyła.
– A jak tam twoje napiwki, cesarzowo zacierki? – odpowiedziałam z udawaną złośliwością. Uśmiechnęła się tylko, nie podnosząc nawet wzroku znad talerzy.
Anka miała może z dziesięć lat mniej ode mnie, ale siłę i styl jakby była z innej planety. Przeszła w życiu swoje, tyle że u niej to było bardziej „przeszła i przetrwała”, a u mnie – „rozpadłam się w samotności”. Rozmawiałam z nią nie dlatego, że lubiłam jej ton, ale dlatego, że miała w sobie jakąś prawdę. Coś, co trzymało mnie przy stole dłużej niż samo jedzenie.
– Pomidorowa. Bez natki – rzuciłam i usiadłam jak zwykle pod ścianą, gdzie cień nie zdradza zmarszczek.
Przyniosła zupę, położyła przede mną łyżkę i siadła po drugiej stronie.
– Wczoraj był u mnie ten twój młody z kawiarni. Widziałam, jak z kimś rozmawiał, dziewczyna ładna jak z reklamy proszku do prania.
– I co z tego? – zapytałam, ale serce mi jakoś dziwnie zamarło.
– Nic. Tylko mówię, że jak się zakocha, to już ci tej kawy nie będzie przynosił z takim uśmiechem.
Zupa stygła. Łyżka zawisła w powietrzu. Przez chwilę chciałam jej coś powiedzieć – że on mnie lubi, że pewnie by mnie nie zostawił tak po prostu, że... Ale przecież to nie miało najmniejszego sensu. To jakiś absurd.
– Ty masz kogoś? – zapytałam, próbując zmienić temat.
Anka spojrzała na mnie z politowaniem.
– Miałam. Umarł. Ale przynajmniej wiem, że mnie kochał. Ty za to... Ty żyjesz ciągłymi marzeniami.
Nie odpowiedziałam. Wyszłam wcześniej niż zwykle. I zostawiłam prawie całą zupę.
Czy byłam aż tak żałosna?
Weszłam do kawiarni jak zawsze – dziesięć minut po ósmej. Ale tego dnia Mateusz nie spojrzał w moją stronę. Rozmawiał z kolegą przy ekspresie, śmiali się. Już miałam podejść, gdy usłyszałam:
– Ta stara znowu przyszła, jakby nie miała własnego życia.
Struchlałam.
Nie mówił głośno. To nie był też szept. Ot, powiedział to tak, jakby komentował pogodę. A potem dodał coś o kawie i znowu się zaśmiali. Zrobiło mi się słabo. Odwróciłam się i wyszłam. Nikt mnie nie zatrzymał. Może nawet nie zauważył, że drzwi zaskrzypiały i zamknęły się z cichym kliknięciem.
Szłam przed siebie, nie patrząc, dokąd. Kroki bolały. Nie nogi – kroki. Każdy jakby wbijał się w bruk z coraz większym ciężarem. Ludzie mijali mnie, z telefonami, z dziećmi, z zakupami. A ja myślałam tylko o tym jednym zdaniu. O tych trzech słowach, które rozciągnęły się we mnie jak cienka, cuchnąca linia – „ta stara znowu”.
W mojej głowie szumiało. Czy ja to wszystko sobie wymyśliłam? Czy każda rozmowa, każdy uśmiech był tylko udawanym grzecznościowym gestem, a ja – durna starucha – uczepiłam się tego jak ostatniej deski ratunku? Czy naprawdę jestem aż tak śmieszna? Tak żałosna?
Wróciłam do mieszkania i zasunęłam zasłony. Po raz pierwszy od miesięcy zjadłam kromkę chleba z margaryną w milczeniu. W pustym pokoju. A w głowie wciąż dźwięczało: „ta stara znowu przyszła...” Nie poszłam już tego dnia ani do kawiarni, ani do baru. Nie miałam odwagi. Czułam się obnażona. Niewidzialna i jednocześnie wystawiona na pośmiewisko.
Nie chciałam jeść zupełnie sama
Przez następne dni nie wychodziłam prawie w ogóle. Tylko do sklepu. Wracałam do mieszkania jak złodziej – po cichu, jakby ktoś mógł mnie przyłapać na tej żałosnej porażce. Weszłam do kuchni. Ciemno. Zimno. Pusto. Otworzyłam szafkę – stał tam słoik z herbatą, w połowie zużyty, i opakowanie ryżu. Spojrzałam na czajnik. Woda nawet nie drgnęła, kiedy go podniosłam. Jakby wszystko w tym mieszkaniu już dawno było martwe.
Usiadłam przy stole. Pomyślałam o mężu. Gotowałam dla niego codziennie. Nawet jak wracał spóźniony i mówił, że jadł już w pracy, ja i tak szykowałam kolację. Dla zasady. Dla rytuału. Potem dzieci – zupki, naleśniki, drugie śniadania do szkoły. A teraz? Teraz mogłabym umrzeć z głodu, a nikt by tego nie zauważył.
Wstałam. Nasypałam ryż do garnka i wstawiłam. Bez planu. Bez smaku. Ale coś się we mnie ruszyło. Zmieniło. Pomyślałam o sąsiedzie. Tym, co słyszę przez ścianę, jak kaszle nocami. Zawsze słyszę, jak szura po podłodze, jak klnie pod nosem, jak hałasuje sztućcami – samotność brzmi bardzo znajomo. Wzięłam ten mój nędzny ryż. Zapukałam. Po raz pierwszy od miesięcy miałam coś do zaniesienia. I komuś, kto może też nie chce dziś jeść zupełnie sam.
Mój pierwszy prawdziwy obiad
– Kto tam? – usłyszałam, zanim jeszcze zdążyłam zapukać drugi raz. Głos miał zachrypnięty, jakby dopiero co się obudził, chociaż była już popołudniowa pora.
– Teresa. Sąsiadka z mieszkania obok. Mam trochę ryżu. Pomyślałam, że… że może pan nie miał dziś obiadu – powiedziałam najgłupszą rzecz, jaką można powiedzieć obcemu mężczyźnie stojąc na progu w kapciach.
Drzwi się uchyliły. W szczelinie zobaczyłam pomarszczoną twarz i brwi zmrużone jak do walki.
– Pani myśli, że ja tu umieram z głodu?
– Nie – odparłam spokojnie. – Ale ja prawie umarłam dziś z ciszy. A pan kaszle tak, że brzmi pan jak ktoś, kto powinien dziś zjeść ciepły posiłek.
Chwilę patrzył na mnie, jakby nie wiedział, co z tym zrobić. Potem otworzył drzwi szerzej.
– Dobrze. Ale tylko jeśli pani też zje. Nie chcę dłubać w tym ryżu jak jakiś żebrak.
– To nie ryż dla żebraka. To ryż dla dwójki samotnych ludzi, którzy mają dość jedzenia w pojedynkę – powiedziałam i weszłam.
Usiedliśmy w kuchni przy jego stole. Stół był zniszczony, zasłony krzywo zawieszone. Pachniało kurzem i papierosami. Ale było ciepło. I prawdziwie.
– Stefan jestem – powiedział po chwili.
– Teresa. Ale to już wiesz.
Dodaliśmy do ryżu cynamon i trochę masła. Zjedliśmy razem. Trochę milczeliśmy, trochę rozmawialiśmy. O pogodzie, o hałaśliwej sąsiadce z dołu, o tym, że reklamy są nie do wytrzymania w tej telewizji.
Nie było w tym nic wzniosłego. Ale kiedy wychodziłam, Stefan powiedział:
– Dobrze, że do mnie przyszłaś.
I wtedy pomyślałam, że może to był właśnie mój pierwszy od dawna prawdziwy obiad.
Moje życie jest pełniejsze
Od tamtego dnia minęło kilka tygodni. Nie przestałam wychodzić „na miasto” – wciąż piję swoją czarną kawę i jem jajecznicę, tylko już nie codziennie. I nie zawsze tam u Mateusza. Zresztą on już chyba się zorientował, że coś się zmieniło. Jest ostrożniejszy, mówi „dzień dobry” nieco ciszej, a przy rachunku uśmiecha się mniej. I dobrze. Uśmiechy na sprzedaż już mnie nie karmią.
Za to Stefan... Stefan mnie zaskakuje. Potrafi przyjść z termosem i zaproponować, żebyśmy wypili herbatę na klatce schodowej „bo tak pachnie farbą w kuchni, że czuć PRL-em”. Czasem siedzimy u niego, czasem u mnie. Nie rozmawiamy o wielkich sprawach, ale przynajmniej nie jesteśmy sami. Mówimy o tym, co nas boli – w kręgosłupie, w duszy, we wspomnieniach.
Zaczęłam też piec ciasta. Takie proste, drożdżowe, z kruszonką. Stefan mówi, że mają smak dzieciństwa. Ja nie piekę dla wspomnień – piekę, bo chcę, żeby ktoś zapytał: „Masz może jeszcze kawałek?”. I żeby dzięki temu myślał trochę o mnie. Nie jestem już całkiem niewidzialna. Trochę mniej przezroczysta. Nadal boli mnie ta cisza w mieszkaniu i ten moment, gdy gaszę światło w sypialni. Ale przynajmniej wiem, że po drugiej stronie ściany jest ktoś, kto też czuje podobnie.
Życie po siedemdziesiątce nie jest niczym nowym, ani ekscytującym. Ale czasem, zupełnie niespodziewanie, może stać się... pełniejsze.
Teresa, 70 lat
Czytaj także:
- „Marzę o weselu jak z bajki, a narzeczony żałuje kasy. Dla niego ślub to zwykłe spotkanie przy kotlecie i do domu”
- „Cała kamienica huczała od plotek, a ja naiwnie wierzyłam mężowi. Kiedy poznałam prawdę, wystawiłam jego graty za drzwi”
- „Straciłam rozum dla byłego faceta, a teraz żałuję. Trzeba było myśleć głową, zanim jego nasionko we mnie zakiełkowało”