Reklama

Nie jestem kobietą łatwo ulegającą emocjom. Życie mnie przeczołgało, wychowałam troje dzieci i niejedno już widziałam. To, co zrobiła żona wnuczka w miniony weekend, przebiło wszystko. A może nie to, co zrobiła, tylko jak to zrobiła. Bo jedno to coś odrzucić, ale parsknąć śmiechem?! Poczułam się, jakby ktoś mi w twarz napluł. A przecież chciałam dobrze. Dla niej, dla rodziny. Nawet gwarancję dołożyłam, żeby nie było, że babcia daje jakieś felerne sprzęty. No nic, od początku...

Reklama

Wyśmiała mnie

Weszłam do kuchni u nich w mieszkaniu, jeszcze w płaszczu, z torbą zakupową, z której wystawało białe pudełko. Pachniało nowością i plastikiem. Magda stała przy zlewie i kroiła paprykę. Wnuk grał w coś na telefonie, nawet nie podniósł wzroku.

Mam coś dla ciebie – powiedziałam z uśmiechem, kładąc torbę na blacie.

– Coś słodkiego? – zapytała z nadzieją.

– Jeszcze lepiej. Coś, dzięki czemu sama zrobisz słodkie – i sięgnęłam do torby. – Proszę bardzo! Prodiż. Nieużywany. Sama w takim piekę sernik – poklepałam pudełko z dumą.

Popatrzyła na mnie, zmarszczyła brwi, a potem… roześmiała się. Jednak to nie był śmiech radosny, tylko ten taki z politowaniem.

– Naprawdę? Prodiż?

Zamrugałam.

– A co, może wolicie zimne ciasto z marketu?

– Mamy piekarnik – powiedziała, wciąż rozbawiona. – Na co nam prodiż?

– Bo to inny smak! Bo się człowiek stara! – podniosłam głos, czując, jak mi coś drapie w gardle. – Ja myślałam, że... że się ucieszysz.

– To bardzo miłe, ale… no nie wiem, trochę... retro – machnęła ręką.

– Retro?! – wybuchłam. – To nie retro, to tradycja! Kiedyś ciasto to było święto. A teraz? Gotowe, plastikowe!

Cisza. Wnuk nawet nie spojrzał znad telefonu.

– To ja... pójdę – rzuciłam chłodno. – Zastanówcie się, może jeszcze się wam ten retro przyda.

Prawie mnie przeprosił

Wróciłam do siebie na nogach, chociaż wnuk zaoferował, że mnie odwiezie. Miałam dość ich samochodu, dość tego ich życia na skróty. Całą drogę targałam prodiż w reklamówce. Zatrzymałam się raz, przy ławce, bo ręce drżały. W domu postawiłam pudło na kuchennym stole.

– Może trzeba było po prostu kupić tort w cukierni – mruknęłam do siebie.

Następnego dnia przyszedł wnuk. Sam, co było rzadkością. Przyniósł słone paluszki. Usiadł przy stole, a chwilę później zauważył pudełko.

To ten prodiż? – wskazał głową.

– A co, też cię śmieszy?

– Nie… Znaczy... trochę – wzruszył ramionami. – Nikt teraz tego nie używa. My nawet mikrofali prawie nie włączamy, bo wszystko mamy gotowe.

Zaparzyłam mu herbaty, postawiłam przed nim kubek.

– A ja myślałam, że może... upieczemy razem sernik. Albo babkę. Tylko że ona woli kroić papryk i się śmiać.

Wnuczek spojrzał na mnie uważnie. Miał moje oczy.

– To... może kiedyś jednak coś upieczemy? – zapytał cicho.

– Może – odpowiedziałam.

Nie chciałam jej słuchać

Nie minął tydzień, a Magda zadzwoniła. Odebrałam z mieszanymi uczuciami. Może się jednak zastanowili. Może chcą ciasto?

– Chciałam tylko powiedzieć, że naprawdę nie musiała się pani tak tym przejmować. My po prostu... nie mamy miejsca w kuchni na taki sprzęt – oznajmiła tonem, jakby mnie uspokajała, a nie obrażała.

– Nie macie miejsca? – zapytałam złośliwie. – A na ekspres do kawy z dotykowym ekranem to się jakoś znalazło. I na suszarkę do sałaty.

– Ekspres... – zaczęła się tłumaczyć.

– Ekspres robi to samo co zwykły czajnik, tylko drożej. A prodiż... on robi coś więcej. Wspomnienia.

Zamilkła na chwilę. Usłyszałam w tle, jak ktoś rzuca „nie gadaj tyle, obiad stygnie”.

– Poza tym – ciągnęłam – jak będziesz kiedyś chciała upiec coś z sercem, to ten prodiż tu będzie. Albo i nie, bo może sprzedam go komuś, kto to doceni.

– Proszę nie dramatyzować. To tylko urządzenie – mruknęła.

– Dla ciebie. Dla mnie to symbol. Że jeszcze komuś zależy, żeby pachniało domem, a nie gotowcem z folii.

– Dobra, już rozumiem – westchnęła. – Proszę się nie obrażać.

– Nie obrażam się. Ja tylko... zrozumiałam swoje miejsce. W domu, gdzie prodiż to obciach, a babcia to przeszłość.

– Oj, proszę nie przesadzać…ą moc.

Rozłączyłam się. Nie chciałam już słuchać jej pustej gadaniny.

Wbiło mnie w krzesło

W piątek po południu zrobiłam ciasto. Sernik z kratką z kruchego na górze. Piekłam go sto razy, a mimo to za każdym razem czuję, jakby to było święto. Ubiłam białka ręcznie, tak jak mnie mama uczyła – trzepaczką, nie mikserem. Prodiż chodził cicho, równo. I pachniało. Tak, jak powinien pachnieć dom, który żyje. Wnuk zadzwonił po siedemnastej.

– Babciu, mogę wpaść?

– Wpadnij, jak chcesz. Mam ciasto. Ale nie z cukierni – powiedziałam, zgryźliwie.

– Super. Lubię twój sernik.

Wszedł jak do siebie. Nawet butów nie zdjął. Zasiadł przy stole, a ja postawiłam przed nim kawałek na porcelanowym talerzyku.

– Pycha – powiedział, po pierwszym kęsie. – A mama mówiła, że pieczenie jest męczące.

– Nie męczące. Wymagające. Tylko że teraz wszystko ma być szybko. A dobre rzeczy potrzebują czasu. Jak relacje.

Spojrzał na mnie znad łyżeczki. Miał okruch na nosie.

– Chciałbym się nauczyć tego sernika. W sensie – jak się go robi.

– Tak? A po co ci? Masz przecież piekarnik na guziki.

– Bo chciałbym umieć zrobić coś... co pachnie jak u ciebie.

Wbiło mnie w krzesło. Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć.

– No to usiądziesz kiedyś obok i pokażę ci wszystko. Nie będę pisać przepisu. Uczysz się na smak. I na pamięć. Bo tylko babcie pieką z przepisu, który się pamięta sercem.

Zaskoczyła mnie

Nazajutrz po południu ktoś zadzwonił do drzwi. Spojrzałam przez wizjer – Madzia. Z papierową torbą.

– Dzień dobry, pani Zosiu – powiedziała, jakbyśmy się widziały pierwszy raz w życiu. – Nie przychodzę się kłócić.

– Nie szkodzi. Ja też już nie mam siły – otworzyłam drzwi na oścież. – Chcesz herbaty?

– Jeśli z cytryną, to tak – odpowiedziała, niepewnie się uśmiechając.

Usiadłyśmy w kuchni. Torba wylądowała na stole.

– To ciasto. Od... mnie. W sumie od nas. Z przepisu z internetu. Miało być jabłkowe, ale wyszło trochę... hmmm... z duszą.

Zajrzałam do środka. Ciasto było lekko przypalone z jednej strony.

– Piękne – skłamałam bez cienia żalu. – Wiesz, jak babcia mówi „kocham”, to przez ciasto. A jak synowa mówi „przepraszam”, to chyba też?

– Może… trochę. – Madzia spuściła wzrok. – Ja... nie chciałam się śmiać. Tylko... ja nigdy nie miałam babci, która piekła.

– No to teraz masz.

Obie parsknęłyśmy śmiechem. Takim prawdziwym.

– To może… upieczemy coś razem? – zapytała cicho.

– Prodiż czeka. Ma gwarancję na dwa lata. I na drugie szanse też.

Dałam jej szansę

Nie jestem naiwna. Wiem, że nie zmienimy się nagle w rodzinę z reklamy, która co weekend wspólnie wałkuje ciasto i oblewa się mąką przy stole. Może, chociaż od czasu do czasu, poczujemy ten zapach drożdżówek i coś jeszcze – coś, co trudno nazwać, ale czuć to w sercu. Bliskość? Wnuk coraz częściej d mnie przychodzi. Ostatnio sam z siebie spytał, czy moglibyśmy spróbować upiec sernik z jagodami. Takiego jeszcze nie robiliśmy. Madzia dołączyła któregoś dnia z notesem. Spisała składniki, zadawała pytania. Nawet rękawy podwinęła.

A to się nie przypali? – dopytywała, gdy prodiż cicho buczał.

– Jak masz serce do pieczenia, to ciasto się słucha – powiedziałam. – A jak nie, to choćbyś miała kuchnię jak z katalogu, i tak nie będzie smakowało.

Spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem.

Czyli nie chodzi o sprzęt?

– Nigdy nie chodziło. Chodzi o to, co wkładasz do środka. Nie tylko cukier, ale i serce. Ludzie o tym zapominają.

Podniosła pokrywę. Zapach był dokładnie taki, jak trzeba.

– To jak to się mówi… – zażartowała – prodiż jednak nie taki obciach?

– Obciach to zapominać, że dom to nie tylko ściany. Dom to ciasto, rozmowa, pamięć. I ktoś, kto da ci drugą szansę.

Pokiwała głową.

– Dziękuję, pani Zosiu.

– Mów mi babciu.

Zofia, 81 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama