„Dałem się namówić wujowi na ucztę z darów natury pozyskanych w nie do końca legalny sposób. Gorzko tego pożałowałem”.
„Stary cwaniak postanowił szybko zaopiekować się tak niespodziewanym darem od losu. Zapytałem wuja, czy aby to, co chce zrobić, jest legalne, ale on tylko się roześmiał. No to siedziałem cicho”.
- Jerzy, lat 29
Świtało już, kiedy dojeżdżałem do wsi. Tylko dlatego mogłem dojrzeć tę sarnę leżącą w rowie. W nocy pewnie bym ją jednak przegapił, bo śladów na drodze nie było wiele. Świadczyły jednak o tym, że sarna została potrącona.
Wysiadłem, żeby zobaczyć, czy może zwierzę jeszcze żyje. Jego szeroko otwarte, ale zamglone oczy świadczyły jednak dobitnie o tym, że jednak nie przetrwało spotkania z autem. Nic tu po mnie – pomyślałem.
Sięgnąłem po komórkę, aby zadzwonić po odpowiednie służby, które powinny usunąć padłe zwierzę. Ale na wyświetlaczu pojawiła się informacja: brak zasięgu. Wkurzyłem się lekko, bo to nie był pierwszy raz, gdy mój telefon zawodził mnie we wcale przecież nie tak odludnej okolicy. Zadzwonię, kiedy dojadę do wuja. Może skorzystam z jego komórki, albo telefonu stacjonarnego – pomyślałem. W końcu do wsi miałem jeszcze zaledwie kwadrans drogi. Kilkanaście kilometrów.
To nie potrwa długo
Kiedy dojechałem, mój wuj już krzątał się po obejściu. Jako jeden z niewielu drobnych gospodarzy we wsi zachował jeszcze swoje krowy, a tym trzeba dać jeść bladym świtem, a przede wszystkim je regularnie doić.
– Ci hodowcy wielką gębą mają od tego dojarki, a ja nadal dwie ręce – mawiał.
Był już na emeryturze i wiedziałem, że z ciocią ledwo wiążą koniec z końcem. Nigdy jednak nie narzekali, przyzwyczajeni do ciężkiej roboty.
Zobacz także
– Jakoś sobie musimy radzić. Stąd te krowy, kury i inny drób. I ogródek – mawiali.
Kiedy tylko wymieniliśmy z wujem uściski, przeprosił mnie na chwilę, tłumacząc, że musi iść do obory.
– To nie potrwa długo, a ty, Jerzyk, idź tymczasem do domu, obmyj się po podróży. Ciotka da ci potem herbaty. Chyba że wolisz świeże mleko, to na nie musisz chwilę po czekać – usłyszałem.
– Przede wszystkim to ja poproszę o telefon – powiedziałem i krótko zrelacjonowałem wujowi, co widziałem po drodze.
Słuchał z uwagą.
Nic się nie bój!
– Czekaj, czekaj. Co się będziesz tak spieszył z tym telefonem – wstrzymał mnie, nagle zapominając o krowach. – Na pewno to nie ty potraciłeś tę sarnę?
– No co wujek, nie ja – poczułem się nieco urażony jego podejrzeniami.
Przecież na moim samochodzie nie było śladów zderzenia!
– Nie mam pojęcia, kto to zrobił, ale należy mu się kara za to, że zwiał, nie zawiadamiając nikogo.
– Co się dziwisz? Mógł być pijany albo jechać bez prawka – stwierdził wuj. – Takie rzeczy się tutaj zdarzają, nie bądź naiwny – dodał, widząc moje zdziwione spojrzenie. – No ale nie ma co gadać, mięso się marnuje! – zatarł ręce.
– Jakie mięso? – zdębiałem.
– Jak to jakie? Sarna! – wypalił. – No, co się tak patrzysz? Jeśli ja nie wezmę, to za chwilę kto inny się nią zaopiekuje, zanim przyjadą jakiekolwiek służby na to nasze zadupie.
– A to legalne? – wybąkałem.
Popatrzył na mnie ironicznie jak na miastowego głupola.
– A kto się tutaj tym przejmuje? Mięso to mięso. Będzie pyszna wyżerka! – zatarł dłonie i poszedł po przyczepkę, którą sprawnie podłączył do swojego wysłużonego fiata.
– Jeszcze tylko plandeka, żeby nikt nie widział, co wieziemy i hajda! – zadecydował.
Co miałem robić? Przebrałem się szybko w jakieś robocze drelichy i pojechałem z nim. Sarna nie była ciężka, ważyła może ze dwadzieścia kilo.
– Nie to co łoś. Temu pewnie we dwóch nie dalibyśmy rady. No ale dobre i to – podsumował wuj. – Wieczorem będzie grill! – stwierdził, kraśniejąc z zadowolenia.
– A tego mięsa nie trzeba wcześniej zbadać? – zdziwiłem się. – No, wie wuj, na obecność włosiennicy czy jak…
Coś mi się tłukło po głowie, że jest taka choroba, którą mogą roznosić dzikie zwierzęta.
– Włosiennica? – roześmiał się wuj. – Przecież to nie dzik! Dziki roznoszą włosiennicę, sarna to zwierzę roślinożerne, od kogo miałaby się czymś zarazić? Od trawy? Sprawdzi się jedynie, czy nie ma pasożytów w przewodzie pokarmowym, i tyle – stwierdził.
Na wieść o pasożytach zrobiło mi się lekko niedobrze, ale wuj mnie klepnął po ramieniu.
– Nic się nie bój! Myślisz, Jerzyk, że to pierwsze zwierzę, które sprawiam? Kiedyś przecież nawet świnie miałem. Już nie pamiętasz, jak woziłem wam kiełbasę do tego, pożal się boże, waszego miasta.
Ano, nie pamiętałem. Ale postanowiłem wujowi zaufać. Tym bardziej, że mięso sarny wyglądało pięknie i na grillu pachniało znakomicie. A wchodziło jak ta lala, szczególnie z zimnym piwkiem.
Stąd już niedaleko do zakażenia
Położyłem się tego dnia syty, a nawet przesycony. Spałem jednak niespokojnie, chociaż przecież byłem zmęczony po podróży. To pewnie z przejedzenia – tłumaczyłem sobie. – Może powinienem wstać i napić się mięty? Widziałem, gdzie ciocia ją trzyma – pomyślałem.
Wstałem, ale do kuchni nie doszedłem. Zemdlałem ponoć w sieni. A ocknąłem się w szpitalu pod kroplówką.
– Jadł pan mięso z potrąconej przez samochód sarny? I pewnie nawet pan nie wie, kiedy zdechła. Czy od razu, czy dopiero po kilku godzinach… – dopytywał lekarz, z niedowierzaniem kręcąc głową najwyraźniej nad moją głupotą.
Dowiedziałem się od niego, że chociaż sarna jest roślinożerna, to jej mięso wcale nie jest bezpieczne.
– Kiedy sarna zostaje potrącona przez samochód, zachodzą w jej organizmie pewne procesy chemiczno-biologiczne, które powodują, że mięso staje się niezdrowe. Wie pan, co to sepsa?
Kiwnąłem głową.
– Jeśli sarna nie zdechła od razu, tylko leżała ranna na poboczu, jej krew mogła zostać zakażona. A u zwierząt taka sepsa rozwija się znacznie szybciej niż u człowieka. Stąd już niedaleko do zakażenia organizmu, jakiego pan doznał, spożywając sarninę po niedostatecznej obróbce cieplnej, jaką było pieczenie na grillu.
Kiedy zacząłem sobie to wszystko wyobrażać, podpięty do kroplówki, znowu pojechałem do rygi. A kiedy jako tako oprzytomniałem, przysiągłem sobie, że od tej pory nie tknę więcej przypadkowego mięsa. Może nawet zostanę wegetarianinem…