Reklama

Mój brat nigdy nie uczył się najlepiej. Tak naprawdę rodzicom z trudem udało się go przekonać do zdawania matury.

Reklama

– Nigdy nie wiesz, co ci się kiedyś przyda – przekonywali go przed ostatnią klasą technikum. – Z materiałem jesteś na bieżąco, nie musisz się jakoś specjalnie uczyć. Przynajmniej spróbuj.

Maciek kombinował, jak mógł. Któregoś dnia wrócił jednak ze szkoły i poinformował, że spróbuje zdać maturę.

– Ale specjalnie uczyć się nie zamierzam – uprzedził rodziców. – Jeśli mam zdać ten egzamin, zdam go tak czy siak.

Rodzice nie protestowali

Co więcej, naprawdę się cieszyli. Z czasem zaczęli nawet opowiadać, jak mój brat bardzo się zmienił. Z własnej inicjatywy zaczął się uczyć, rozwiązywał jakieś testy, zadania. Zaczął nawet mówić coś o studiach. W zimie rodzice oznajmili mi, że Maciek zdecydował się wyjechać i zacząć studia. Zapytali, czy mógłby zamieszkać ze mną. Tak można by wiele zaoszczędzić. Od razu się zgodziłem. Wynajmuję kawalerkę i spokojnie zmieścimy się w niej we dwóch. Do tego byłem singlem. Zacząłem jednak pytać, jakie konkretnie studia chodzą po głowie mojemu bratu.

– Najlepiej byłoby, gdyby dostał się na dzienne. Nie trzeba za nie płacić – powiedział ojciec z westchnieniem, kiedy zapytałem go o to. – Ale wiesz, jaki jest Maciek. Do geniuszy się raczej nie zalicza. Wszystko zależy od tego, jak uda mu się zdać maturę.

– A co jeśli nie pójdzie mu najlepiej? – kontynuowałem wątek. – Na co on chce się dostać?

– Coś wspominał o jakimś zarządzaniu – powiedział z dumą ojciec, a ja ledwo powstrzymałem się od powiedzenia kilku brzydkich słów.

To był zdecydowanie najgorszy pomysł, na jaki mógł wpaść.

– Tato, to kompletna głupota. Wiesz, jak ciężko po tym znaleźć pracę – zaprotestowałem. – Pogadaj z Maćkiem, może uda ci się go przekonać. A nie, wiesz co? Sam wpadnę i spróbuję z nim pogadać.

Kiedy skończyliśmy rozmowę, zacząłem zastanawiać się, jak wybić bratu z głowy ten beznadziejny pomysł. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że studiowanie zarządzania to po prostu strata czasy. Kiedyś może te studia miały jakiś sens. Dzisiaj to totalna porażka. A już na pewno nie na tej uczelni, którą ja skończyłem. Kiedy cztery lata temu zdałem maturę, byłem przeszczęśliwy. Egzamin poszedł mi świetnie. Byłem przekonany, że uda mi się dostać na studia dzienne. Nawet zacząłem szukać pracy na weekendy.

Wszystko poszło nie tak, jak planowałem

Okazało się, że sama matura to zdecydowanie za mało. Na liście byłem bardzo daleko. Ci, którzy byli przede mną, mieli nie tylko dobre wyniki, ale byli też laureatami konkursów, olimpiad. Jedynym wyjściem było więc znalezienie jakieś płatnej szkoły wyższej. Do tego w dobrej cenie. Wiedziałem, że rodziców nie stać na opłacanie mojej nauki, a ja jeszcze przecież nie zarabiałem.

Znalazłem jakąś szkołę, złożyłem wymagane dokumenty i zacząłem swoją karierę niestacjonarnego studenta. Gdybym wtedy wiedział, co będzie potem, dwoiłbym się i troił, żeby zarabiać jak najwięcej. Dzięki temu mógłbym przenieść się gdzieś indziej. Ale pomyślałem, że przecież nikt nie patrzy na to, jaką uczelnię się skończyło. Wystarczy dyplom.

Na ogół faktycznie nikt nie wnika w to, jaką szkołę się skończyło. Większość pracodawców interesuje po prostu dyplom. W moim przypadku było jednak inaczej. Studiowałem trzy lata. To wcale nie było takie proste, jednak trochę wysiłku musiałem w to włożyć. Kiedy jednak zacząłem szukać pracy, naprawdę niemiło się zaskoczyłem.

Na ogół moje CV pozostawało w ogóle bez żadnego odzewu. Nawet jeśli ktoś zaprosił mnie na rozmowę, to potem i tak się nie odzywał. Pomyślałem, że może za wysoko celuję. Spróbowałem więc wysyłać aplikacje w miejsca, w których wymagania i zarobki są mniejsze. I co? Dokładnie to samo! Kompletnie nie rozumiałem, o co chodzi. Aż w końcu trafiłem na rozmowę, na której wszystko się wyjaśniło.

– Rozumiem, że dopiero skończył pan studia i nie ma pan doświadczenia – westchnął potencjalny pracodawca. – Ale dodatkowo nie skończył pan żadnej renomowanej uczelni. Niestety, dyplom dyplomowi nierówny. Zupełnie inaczej byłoby, gdyby skończył pan uniwersytet!

I wtedy dotarło do mnie, że ostatnie trzy lata to tak naprawdę stracony czas. Przyznaję, że w trakcie studiów miałem czasem poczucie, że prowadzący niezbyt się przykładają. Teraz zrozumiałem, że tania uczelnia to też kiepska uczelnia. Owszem, mam dyplom i w końcu znalazłem jakąś pracę, ale o wyższych zarobkach mogłem tylko pomarzyć. Pomyślałem, że może rozwiązaniem jest odłożenie pieniędzy i zrobienie magistra na jakiejś renomowanej uczelni.

Do tego też trzeba pieniędzy

To właśnie dlatego zdecydowałem się porozmawiać z młodszym bratem. Chciałem mu uświadomić, jak to wygląda. Powiedziałem, że wyższe wykształcenie wcale nie gwarantuje dobrej pracy. Podkreślałem, że duże znaczenie ma, jaki kierunek się wybierze, no i to, na jakiej uczelni się studiowało. Mówiłem, żeby pomyślał o pracy na lato, bo na dzienne studia ma niewielkie szanse.

– Niby dlaczego miałbym się nie dostać? – powiedział ze złością. – Przecież zacząłem się uczyć! I naprawdę dobrze mi idzie!

Przecież to za mało – próbowałem mu wyjaśnić. – Maciek, tu nie chodzi o twoje możliwości, ale o rzeczywistość. Pomyśl o jakiejś sensownej szkole. Pamiętaj, że za prywatną trzeba płacić. Rodzice ci trochę pomogą, ale wiesz, że im się nie przelewa.

Brat obiecał, że pomyśli o tym, co mu powiedziałem. Po powrocie sam zacząłem przeglądać oferty szkół wyższych. Poszperałem trochę po grupach dyskusyjnych, forach, popytałem też kumpli. Skontaktowałem się nawet z agencją rekrutacyjną. I szczerze mówiąc, autentycznie się przeraziłem. Okazało się, że tak naprawdę najbardziej liczy się doświadczenie, znajomość języków obcych i dyplom renomowanej szkoły.

Kiedy przeanalizowałem podejście do prywatnych uczelni, okazało się, że pracodawcy poważnie traktują dyplomy tylko kilku z nich. Czesne było w nich jednak gigantyczne. Zacząłem zastanawiać się nad sensem istnienia pozostałych szkół wyższych, w tym tej, do której sam chodziłem. Po co studiować skoro i tak nie ma szans na lepszą pracę? Na taką samą posadę mógłbym liczyć, gdybym skończył liceum. Przecież to naciąganie na kasę, nic więcej.

Któregoś razu miałem okazję pogadać z chłopakiem, który pracował w dziale obsługi studentów w jednej z takich szkół.

Spotkaliśmy się na domówce

Trochę wypiliśmy i nabrałem nieco odwagi. Zapytałem go wprost, dlaczego tak to działa.

– Marzy ci się dyplom, co nie? – mrugnął do mnie porozumiewawczo. – Doskonale zdaję sobie sprawę, że absolwenci naszej uczelni mogą liczyć co najwyżej na posadę w kiepskiej firmie. Ale co mnie to obchodzi? Mam robotę, szef forsy jak lodu, a studenci są zadowoleni, bo mogą pochwalić się tytułem magistra.

– Przecież to nie w porządku! – aż poderwałem się z miejsca. – Student powinien wiedzieć, na co może liczyć, kończąc waszą szkołę.

– Serio myślisz, że to kogoś obchodzi? – popatrzył na mnie ze zdziwieniem. – Ty w ogóle wiesz, jacy ludzie u nas studiują? Życiowe porażki. Ci, którzy nie dostali się na inne uczelnie. W lepiej płatnych szkołach poprzeczka jest naprawdę wysoko. U nas wystarczy po prostu zapłacić. Poziom niski, prowadzący marni. Jaka kasa, taka jakość.

– Ej, przecież nie wszyscy są tacy – sprzeciwiłem się. – Trudno mi uwierzyć, że wybierają was tylko ci, których inne uczelnie odrzuciły.

– No może i nie – zgodził się. – Ale co, mam komuś mówić, że uczelnia jest do dupy i lepiej poszukać innej? Daj spokój! Przecież to moja praca, z tego żyję. Poza tym rankingi szkół są jasne. Każdy może je sprawdzić. Kwestia chęci.

Po imprezie czułem się kompletnie rozbity. Cóż, nic dziwnego, że znalezienie dobrej pracy nie jest proste. Dzisiaj studiować może nawet największy głupek. Jeśli niektóre uczelnie nie prowadzą żadnej selekcji, to poziom drastycznie spada. Szkoda tylko, że takim jak ja nikt o tym nie mówi.

Reklama

Zmarnowałem czas i pieniądze. Na szczęście udało mi się przekonać brata. Poszedł na politechnikę. Dostał się na studia niestacjonarne. Latem pracował, trochę pomogli mu rodzice. Przyjechał do mnie, zaczął szukać pracy. Nawet szybko udało mu się ją znaleźć. Po maturze ma zarabiać tyle, co ja. Masakra.

Reklama
Reklama
Reklama