„Jestem księdzem, więc daję szansę dzieciakom, nawet gdy popełnią błędy. Nawet ja je popełniam”
„Większość zachowań i nawyków wynosimy z domu. Dlatego jakoś nie mogłem uwierzyć, że dzieciaki były wandalami przez gry komputerowe”.

- Zdzisław, 67 lat
Księdzem jestem od trzydziestu już lat, ale coś takiego nie spotkało mnie jeszcze nigdy. Przychodzą takie chwile w życiu duszpasterza, że trudno jest się po nich otrząsnąć, trudno uwierzyć w człowieka.
Wszystko zaczęło się pewnej październikowe j nocy, dziesięć lat temu. Spałem twardo po męczącym dniu, ale nagle coś mnie z tego snu wyrwało. Nie wiem do dziś, czy usłyszałem hałas, czy po prostu poczułem przez sen, że dzieje się coś niedobrego. Wstałem natychmiast i podszedłem do okna.
Rozsunąłem firanę i spojrzałem na podwórze i kościół. Nic, cisza.
Już miałem wrócić do łóżka, ale postanowiłem jednak sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.
Przecież nie zalazłem nikomu za skórę
Włożyłem szlafrok, buty, wziąłem latarkę i wyszedłem na podwórze. Światło latarki po kolei rozświetlało wszystkie zakątki podwórza, lecz nic nadzwyczajnego z ciemności się nie wyłoniło. W końcu poświeciłem na drzwi kościoła… Odniosłem wrażenie, że są uchylone. Kiedy podszedłem bliżej, nabrałem pewności.
To dziwne, bo przecież zawsze na noc własnoręcznie je zamykałem. Najpierw pomyślałem, żeby wrócić do domu i zadzwonić na policję, ale wtedy dotarło do mnie, że byłoby to tchórzostwo.
Wszedłem więc do środka sam. Drzwi lekko skrzypnęły, a ja musiałem skarcić sam siebie za to, że przeszedł mnie dreszcz ze strachu. Przecież to mój kościół.
Tak, mój. Moje ławki, mój balkon, moja ambona, mój ołtarz i… Wtedy to zobaczyłem. Krzyż nad ołtarzem był zdewastowany. Na figurze Chrystusa było widać dziury po ciosach jakimś wielkim, ostrym narzędziem – chyba siekierą. Nogi Jezusa były odrąbane i leżały na ziemi.
W pierwszym odruchu chciałem się rzucić i natychmiast je podnieść, jednak zaraz pomyślałem, że nie ma co zacierać śladów. Wtedy też zobaczyłem, że wandale próbowali zniszczyć również tabernakulum. Na szczęście nie udało im się dostać do środka… Szybko wybiegłem z kościoła i poleciałem po telefon, który zostawiłem na plebanii. Policja przyjechała naprawdę błyskawicznie.
Niemożliwe, to przecież tacy grzeczni chłopcy!
Policjanci spisali moje zeznania, pozbierali ślady z kościoła i kazali go zamknąć do czasu, aż przyjedzie jeszcze jedna ekipa. Wypytywali mnie też, czy podejrzewam kogoś, kto miałby motyw, żeby tak zniszczyć nam kościół.
– A gdzie tam, panowie! – odpowiedziałem. – Jak niby miałbym kogoś aż tak do siebie zrazić? Posługując chorym? Udzielając chrztów i ślubów?
– Pytam, bo nie widać śladów włamania – tłumaczył policjant. – Zamek w drzwiach wejściowych jest nienaruszony. Ktoś musiał mieć klucze do kościoła.
– Klucze mam tylko ja i kościelny. Ale to dusza człowiek! – zapewniłem.
– Porozmawiamy z nim. Proszę podać adres – powiedział policjant.
– Dobrze, dobrze, ale nie rozumiem tego wszystkiego. Kto miałby jakikolwiek powód, żeby niszczyć kościół?
– Wie ksiądz, wariatów nie brakuje. A trzeba też brać pod uwagę, że mógł ksiądz komuś nadepnąć na odcisk. No wie, ksiądz. Pogrzebu nieochrzczonemu odmówić, skarcić kogoś na spowiedzi za bardzo, na kolędzie wziąć za dużo.
– Akurat wszystkie pieniądze z tegorocznej kolędy przekazaliśmy na Caritas. Tak się umówiliśmy z parafianami – wyjaśniłem krótko, dając do zrozumienia, że nie chce mi się słuchać tych bezmyślnie powielanych oskarżeń rzucanych wobec większości proboszczów w kraju.
Wszystko skończyło się nad ranem i cały dzień chodziłem jak nieprzytomny. Po pierwsze dlatego, że się nie wyspałem, a po drugie, bo tak mną to wstrząsnęło. Nie mogłem uwierzyć, że ktoś był zdolny do czegoś takiego. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy rzeczywiście nikogo nie uraziłem swoim zachowaniem. Ale nic nie przychodziło mi do głowy. A staram się być uważny na innych ludzi. Nauczyło mnie tego trzydzieści lat pracy.
W całej wsi huczało. Wieść rozeszła się też po sąsiednich miejscowościach. Dzwonili z kurii, przychodzili parafianie. Każdy miał swoje pytania, swoje teorie. Padały nawet podejrzenia, że to sam szatan porąbał naszą świętą figurę na kawałki.
Starałem się wszystkich uspokajać i kazałem czekać na wynik śledztwa. Tak tylko mówiłem, bo nie wierzyłem za bardzo, że policji uda się szybko wyjaśnić sprawę. Tym bardziej że nie doszło do kradzieży, a tylko do dewastacji. Ale się pomyliłem.
Policjanci uwinęli się raz-dwa i znaleźli sprawców. Może dlatego, że była to para nieudolnych nastolatków. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu – ministrantów.
Tomka i Artura znałem już dość długo, bo dwa lata. Tyle czasu służyli do mszy. Nigdy nie przypuszczałem, że będą z nich na przykład księża czy zakonnicy, ale zawsze wydawało mi się, że to dwaj porządni, cisi, skryci w sobie chłopcy. Nigdy nie miałem z nimi większych problemów. Kiedy więc okazało się, że to oni zniszczyli kościół, nie mogłem uwierzyć.
– Jesteście pewni? – pytałem policjanta.
– Przyznali się obaj!
– Wie pan, jak jest z nastolatkami. Mogli się wystraszyć czy co…
– Ale znaleźliśmy u nich podrobione klucze do kościoła. A rodzice jednego i drugiego przyznali, że nie było chłopaków w nocy w domu. Jeden powiedział, że idzie nocować do drugiego, a w rzeczywistości czekali w krzakach do późnej nocy, żeby wejść do kościoła i porąbać figurę na kawałki. Siekierę ze śladami farby z krzyża też znaleźliśmy. Nie ma wątpliwości – wzruszył ramionami i poszedł.
Ludzie w wiosce jeszcze trochę pogadali i cała sprawa ucichła. Chłopcy na policji zeznali, że to przez mroczne i brutalne gry komputerowe coś im do łba strzeliło i dlatego taki plan wymyślili.
Okazało się jednak, że to nie pierwszy ich wyskok na koncie. Największy jak do tej pory, ale kradzieże i bójki też się zdarzały. Rodzice zapisali ich do służby ołtarza, żeby odciągnąć od wszystkiego, co złe w ich życiu. Oczywiście ze wstydu nie uprzedzili mnie, że to trudne dzieci, i trzeba się nimi zająć specjalnie, że trzeba mieć na nich oko.
No i stało się. Dowiedziałem się o tym wszystkim od policji, ale po jakimś czasie przyszli też sami rodzice. Dlaczego? Ano dlatego, że chłopakom groził poprawczak, i chcieli, żebym ich bronił.
Nie wiadomo, o co chodzi
– Proszę księdza, tylko ksiądz może nam pomóc – prosiła jedna z matek, czterdziestolatka ze zmęczonymi oczami i włosami przyprószonymi już siwizną.
– Jeśli ksiądz się za nimi nie wstawi, to oni pójdą do tego poprawczaka. A wtedy to już nic z nich nie będzie. My mamy tylko ich, to nasze jedyne dzieci.
– A dlaczego nie powiedzieliście o tych problemach? Dlaczego? – pytałem.
– Baliśmy się, że ksiądz ich nie przyjmie? Wstydziliśmy się… – dodała druga z matek; ojcowie siedzieli cicho.
– I myślicie, że ja mogę ich wybronić?
– Tylko ksiądz! – stwierdziła pierwsza. – Jeśli ksiądz powie, że byli dobrymi ministrantami, że przez dwa lata dobrze się sprawowali, to może sąd ich nam odda. Może uda się przekonać, że służba przy ołtarzu zrobi im lepiej niż poprawczak.
– Ale gdyby oni co innego zrobili, no sam nie wiem… Gdyby sklep okradli czy uciekli z domu… – westchnąłem. – Ale coś takiego. Nie rozumiem. Po prostu nie mogę zrozumieć.
– Młode to i głupie…
– Dobrze, ja wam pomogę, ale pod warunkiem, że przyprowadzicie ich obu do mnie na rozmowę. Muszę się dowiedzieć, dlaczego to zrobili.
– Przecież mówili, proszę księdza, że przez te gry – wtrącił w końcu jeden z ojców. – Wyrzuciliśmy je wszystkie z domu. Mają szlaban na komputery.
– Zobaczymy, czy to o gry chodzi, bo mi się coś nie chce wierzyć…
Naprawdę nie wierzyłem w tę wersję z grami. To tylko takie gadanie, że wszystkiemu winne gry i telewizja. Wszystkiemu winni są ludzie, a motywy naszych niecnych uczynków są podobne od wielu lat. Takie jest przynajmniej moje zdanie. Miałem zamiar je sprawdzić.
Biedna kobieta… Ona nawet już złudzeń żadnych nie ma
Rodzice przyprowadzili dwóch wandali następnego dnia. Znałem ich dobrze, ale miałem wrażenie, że patrzę na nich pierwszy raz w życiu. Przyszli bardzo skruszeni i porządnie ubrani. Białe koszule, wyprasowane kołnierzyki i wzrok wbity w podłogę. Postawiłem na środku pokoju trzy krzesła naprzeciw siebie i siadłem na nich z nimi. Kazałem im się modlić. Z godzinę, aż do zmęczenia.
Szło im jakoś opornie, zwłaszcza jednemu – Tomkowi. Dukał, czerwienił się, mylił. W końcu zapytałem go, co się dzieje, a on wtedy jak na spowiedzi do mnie; chyba też z tego zmęczenia modlitwą.
– Bo ja się wstydzę, proszę księdza. Bardzo się wstydzę. No i boję się. Nie chcę do tego poprawczaka… – głos mu się trząsł jak małemu dziecku.
– A ty, Artur? – zapytałem drugiego.
– Ja też nie chcę, proszę księdza. No i też się wstydzę – przyznał cicho.
– Ja wam pomogę. Postaram się was z tego wyciągnąć. Pod dwoma warunkami. Po pierwsze, przysięgniecie mi przed krzyżem, że już nic naprawdę złego w życiu nie zrobicie. A po drugie, opowiecie mi jak na spowiedzi, szczerze i dokładnie, dlaczego to zrobiliście.
Zgodzili się na moje warunki od razu. Przysięgli, zaklinając się na wszystkie świętości, a potem opowiedzieli, co i jak. I tak jak myślałem, że w tej historii nic mnie już nie zaskoczy, tak przeżyłem kolejny wstrząs.
Okazało się, że nie chodziło o gry komputerowe, przemoc pokazywaną w telewizji, ale o pieniądze. O chciwość! Obaj chłopcy, jak pozostali ministranci, towarzyszyli nam, księżom z parafii, w kolędzie po naszej i należących do parafii wsiach. Tak jak już mówiłem policji, w tym roku zbieraliśmy pieniądze dla Caritasu. Wszystko, co dostaliśmy, szło na potrzeby charytatywnej organizacji kościelnej.
Chcieliśmy też nauczyć konieczności dzielenia się z potrzebującymi naszych ministrantów, dlatego dosyć stanowczo poprosiliśmy ich, aby i oni oddali na Caritas to, co zebrali dla siebie w czasie kolędy. Nie wiedziałem o tym, ale wywołało to spore oburzenie wśród wszystkich. Najbardziej zezłoszczeni byli właśnie Tomek i Artur. No i postanowili się na nas zemścić. Taki pomysł.
O to właśnie poszło. O pieniądze. Miałem rację. Tak jak zwykle, jak od pokoleń.
Dotrzymałem swojego słowa i pomogłem chłopakom. Udało się przekonać sąd, że zasługują na jeszcze jedną szansę. Powiedziałem też rodzicom, jakie były prawdziwe powody tego, co zrobili w kościele. Byli zdziwieni i przekonywali, że nie mają pojęcia, skąd u chłopaków takie przywiązanie do pieniędzy. Taka zawiść nimi powodowana. Ja jednak domyślałem się, że to coś, co mogli wynieść z domu.
Nawet buty z niego zdjął
Minęła dekada. Tomek wyrósł na rozsądnego, pracowitego, pobożnego rolnika. Pomagał rodzicom, założył rodzinę i rozbudował gospodarstwo. Co niedzielę i we wszystkie święta przychodził na mszę, a czasem nawet, bez specjalnej okazji, odwiedzał mnie na plebanii, żeby pogadać. Ochrzciłem pierwsze dziecko Tomka, a jego żona spodziewała się drugiego, kiedy dotarła do nas wiadomość o losie Artura, drugiego wandala. Bo ten nie został we wsi. Wyjechał, żeby się uczyć.
Wyjechał i już nie wrócił, a ja pewnego dnia dowiedziałem się, co się z nim stało.
Jego matka przyszła do mnie po mszy zapłakana. Przez te dziesięć lat postarzała się tak bardzo, że przeczuwałem, że dzieje się coś bardzo niedobrego.
– Proszę księdza, dlaczego ja to zrobiłam, dlaczego ja księdza o to prosiłam? – płakała na zakrystii.
– O co, kochana, o co?
– O to, żeby ksiądz się wtedy za nim wstawił, żeby go do poprawczaka nie brali. Może tam nauczyliby go dyscypliny. A tak… A tak poszedł na zmarnowanie! Jedyny syn, proszę księdza. Jedyny. I jaki sens miało moje życie? Po co ja żyłam, jak już nic z niego nie będzie. Po co ja się starałam, prałam, karmiłam…
– A co się stało?
– Do więzienia go wsadzili za rozbój – płakała. – Człowieka ciężko pobił. Dla pieniędzy. Najpierw się stoczył w tym mieście. Pić zaczął, o pieniądze od nas żebrał. Po schroniskach, noclegowniach sypiał. Nie poznawałam go, jak przyjeżdżaliśmy po niego, żeby go do domu na trochę zabrać. W końcu kogoś skrzywdził. Za portfel, telefon i buty. Zdjął buty z tego człowieka… – kobieta rozpłakała się wtedy na całego, a ja nie wiedziałem, co powiedzieć, więc tylko ją objąłem.
– Nie martw się, córko, niezbadane są wyroki boskie. Może on się jeszcze nawróci w tym więzieniu, może będziesz miała z niego pociechę…
Tak jej powiedziałem, a ona spojrzała na mnie z jeszcze większą rozpaczą w oczach. Spojrzała i wyszlochała tylko tyle, że jak mu chciała dać różaniec – żeby miał się jak modlić – to on go jej pod nogi rzucił i powiedział, żeby mu lepiej papierosów przyniosła, a nie te paciorki.
Kiedy poszła, to nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Jak to zdarzenie sprzed dziesięciu lat odbierać. Może gdyby go wtedy zamknęli, to rzeczywiście wyszedłby na prostą? Ale gdyby zamknęli i Tomka, to może jemu nie dane byłoby tak sobie życia ułożyć.