„Dałem teściowi zdrapkę za 5 złotych, a on wydrapał sobie 30 tysięcy. Nagle ze starego zrzędy, zrobił się troskliwy miś”
„Wybrałem zdrapkę dla żartu. Miał być z niej śmiech przy stole, może parę złotych na waciki, jak mawiała teściowa. Z teściem miałem raczej szorstką relację. Nie darzyliśmy się wzajemnie sympatią. Uważał mnie za mięczaka z miasta, ja jego za chłopa, który kocha tylko śrubokręt i swoje stare radio”.

- Redakcja
Nie cierpiałem zdrapek. Dla mnie to był sport dla desperatów — ludzi, którzy wydrapują nadzieję spod srebrnej warstwy farbki, licząc na cud, zamiast zrobić coś sensownego z pieniędzmi. Ale tego dnia... ech, tego dnia coś mnie tknęło. Może dlatego, że teść miał imieniny, a ja jak zwykle zapomniałem o prezencie i próbowałem coś sklecić na szybko w sklepie spożywczym.
Wybrałem zdrapkę dla żartu. Miał być z niej śmiech przy stole, może parę złotych „na waciki”, jak mawiała teściowa. Nic wielkiego. No i żeby było jasne — z teściem zawsze miałem szorstką relację. Nie darzyliśmy się wzajemnie sympatią. On uważał mnie za mięczaka z miasta, ja jego — za chłopa, który kocha tylko śrubokręt i swoje radio w kuchni. Wspólnego języka nie mieliśmy. Dlatego nie byłem gotów na to, co stało się po wręczeniu mu tej głupiej zdrapki. Ani na to, co usłyszałem potem.
Wachlarz złudzeń za 5 złotych
– I co ja ci mam kupić, Marian? – mruknąłem pod nosem, stojąc przed regałem z napojami.
Była ósma rano, środek tygodnia, a ja przeciskałem się między emerytami w osiedlowym sklepiku, szukając inspiracji na prezent dla teścia. W końcu mój wzrok padł na mały, plastikowy stojak przy kasie. Zdrapki. Cały wachlarz złudzeń za pięć złotych.
– Poproszę tę złotą, co wygląda jak bilet na mecz – rzuciłem do kasjerki, nieudolnie próbując nadać temu sens.
– Na szczęście? – zapytała z uśmiechem, jakby to było magiczne zaklęcie.
– Na spokój – odburknąłem.
W domu przy stole siedzieli już teściowie, żona i jej siostra z mężem. Wszyscy uśmiechnięci, jakby to był co najmniej sylwester. Ja z lodowatym piwem i zdrapką zawiniętą w paragonie, wręczyłem prezent z udawanym entuzjazmem.
– Dla ciebie, Marian. Na szczęście... albo na papier toaletowy.
– Ooo, patrzcie, zięć zaszalał – zaśmiał się teść, biorąc zdrapkę. – Ty to masz gest.
– A co, może trafisz stówkę, to nam wódki postawisz – wtrącił szwagier.
Marian wziął monetę i zaczął zdrapywać. Ja już sięgałem po sałatkę jarzynową, kiedy nagle usłyszałem:
– No nie wierzę...
Spojrzałem na niego. Patrzył w zdrapkę z otwartą buzią. Jakby tam były cyfry, które zmieniają życie.
– Trzydzieści tysięcy...– Powiedział to szeptem, jakby bał się, że nagle ktoś mu to zabierze.
W pokoju zrobiło się cicho.
– No, Marek... – odezwał się w końcu. – Chyba właśnie dałeś mi szczęście.
Popatrzył na mnie tak, jak jeszcze nigdy wcześniej.
– A ja dam ci coś lepszego.
Poczułem, że coś się zmienia
– No ale jak to... trzydzieści tysięcy? – jęknęła teściowa, chwytając się za serce, jakby Marian wygrał nie pieniądze, tylko miejsce w niebie.
– Normalnie – mruknął teść, ciągle wpatrzony w kawałek kartonika. – Trzy symbole „30 000”. Czarnym na złotym. Jak w telewizji.
– Daj to tu – szwagier już sięgał ręką, ale Marian tylko przysunął zdrapkę bliżej piersi, jakby zaraz miał ją zjeść.
– Poczekaj. To ja pójdę sprawdzić, bo może to jakiś żart – odezwała się żona, już z telefonem w ręce.
A ja siedziałem jak wmurowany. Patrzyłem, jak wszyscy zbierają się dookoła stołu, pochylają nad tym kartonikiem jak nad świętą relikwią. A potem zobaczyłem spojrzenie Mariana. Inne niż zwykle. Bez tego wiecznego „no i czegoś się znowu czepiasz, Marek”. Patrzył, jakby... był mi wdzięczny?
– Powiem ci, Marek – odezwał się w końcu. – Ja całe życie myślałem, że jesteś taki... no wiesz, trochę z przypadku. Cichy, przyklejony do Moniki. Ale dzisiaj...
Zawiesił głos i podrapał się po brodzie.
– Dzisiaj dałeś mi zdrapkę. Głupią, niepozorną, za pięć złotych. Ale w niej było coś więcej.
– Trzydzieści koła, nie coś więcej – wtrącił szwagier z głupkowatym śmiechem.
– Nie tylko. – Teść spojrzał mi prosto w oczy. – Dałeś mi szczęście. A wiesz co ja ci za to dam?
– No...?
– Spokój, Marek. Dam ci święty spokój.
Wtedy poczułem, że coś się naprawdę zmienia.
Myślałem, że się wygłupia
Od wygranej minęły może dwie godziny, ale czułem się, jakbyśmy przesiedzieli przy tym stole cały dzień. Marian był dziwnie spokojny. Nie ta jego zwyczajowa nerwowość, nie pokrzykiwał, nie komentował wszystkiego pod nosem. Patrzył w okno, jakby medytował.
– Ty, Marian, to co teraz zrobisz? – zagaił szwagier. – Mówię ci, jakbyś wpadł na chwilę do salonu i rzucił: „Kupuję se quada”, to by nikt nie miał pretensji.
– Może i tak zrobię – mruknął teść, ale bez przekonania.
– A może remont łazienki? – dorzuciła teściowa z kuchni. – Ten brodzik przecieka od zeszłego roku.
– A może byście mi wszyscy dali spokój? – powiedział z lekkim uśmiechem.
Wszyscy zamilkli.
– Ja mam już swoje lata. Nie chcę quada, nie chcę marmuru w łazience. Chcę sobie po prostu... odetchnąć. I dać komuś coś od siebie.
Popatrzył wtedy na mnie.
– Marek, mam coś dla ciebie.
– No nie, Marian, serio... nie wygłupiaj się. To twoje pieniądze. Ja to kupiłem z czystego lenistwa.
– Ale jednak ty mi je dałeś. A ja chcę ci dać coś w zamian.
Wstał, wyszedł do drugiego pokoju. Wrócił po chwili z kopertą.
– Tu masz. Nie całość, ale więcej, niż mógłbyś się spodziewać.
– Co ty robisz, Marian?
– Spokój, Marek. Ty dałeś mi szczęście. Ja ci dam trochę spokoju.
Nie umiałem nic powiedzieć. Znowu byłem trochę zięciem „z przypadku”. Tylko teraz... Marian mówił to z uznaniem.
Dziwnie się zachowywał
Wyszedłem na balkon, potrzebowałem powietrza. Koperta wciąż grzała mi kieszeń. Nie otworzyłem jej od razu – jakbym się bał, że coś się zmieni, że to tylko chwilowy żart Mariana i zaraz wejdzie, parsknie śmiechem i powie: „A widzisz, nabrałeś się”.
– Marek – usłyszałem za sobą znajomy głos teścia. – Mogę?
Skinąłem głową. Wszedł, nie czekając.
– Nie przejmuj się tymi wszystkimi komentarzami. Wiesz, że oni wszyscy tylko czekają, żeby coś skrytykować. Że masz ciche buty, że za mało się odzywasz, że się za bardzo przejmujesz pracą...
– I że nie umiem wbić gwoździa – dodałem.
– A to akurat prawda – roześmiał się. – Ale wiesz co? Ja też nie od razu wszystko umiałem. Mnie ojciec bił za to, że młotek źle trzymam. Ty nikogo nie bijesz. Już za to masz u mnie plusa.
Patrzyłem na niego, próbując go rozgryźć. Był inny. Jakby ktoś mu na chwilę odjął 20 lat i ciężar z barków.
– Dlaczego mi to dałeś?
– Bo wiem, że się nie wygadasz. I nie rozwalisz tego na głupoty. Masz swoje życie, swoje problemy. A ja chcę ci trochę ulżyć.
– Ale...
– Żadnego „ale”, Marek. Nie mów nikomu, co było w tej kopercie. Powiesz Monice, zaraz będzie: „Zobacz, tata wreszcie polubił mojego męża!” i cały czar pryśnie. A to nie o sympatię chodzi. Tylko o szacunek.
Milczałem.
– Nie jesteśmy przyjaciółmi, Marek. Ale chyba zaczynamy się rozumieć. I to wystarczy.
Pierwszy raz miałem ochotę... mu przytaknąć.
Coś się przesunęło
Minął tydzień od imienin Mariana. Kopertę w końcu otworzyłem. Było tam dziesięć tysięcy złotych i krótka kartka z jego charakterystycznym bazgrołem: „Na ciszę, której ci zawsze brakowało”. Tyle. Żadnych podpisów, dat, mądrości. A jednak jakoś trzymałem to jak relikwię. W sobotę przyjechaliśmy z Moniką do teściów na obiad. Ona gadała z mamą w kuchni, a ja... usiadłem z Marianem w garażu.
– No i co, zrobiłeś coś z tą ciszą? – zapytał, nie odrywając wzroku od rozkręconego radia.
– Jeszcze nie. Trzymam w skarpecie.
– To dobrze. Zaskórniaki to świętość. Wiesz... ja też coś z tej wygranej zatrzymałem. Na czarną godzinę. – Westchnął. – Bo przyjdzie, Marek. Zawsze przychodzi.
– Wiem.
– A wiesz, co jeszcze robię?
– No?
– Robię porządki. Spisałem testament. Sprzedałem przyczepę. I... rozmawiam z twoją żoną. Normalnie, po ludzku. Bez tego mojego burczenia.
Spojrzałem na niego z ukosa.
– Co się stało, Marian?
– Nic. Właśnie nic się nie stało. I pierwszy raz od dawna to mi pasuje.
Pokiwałem głową. I wtedy usłyszałem zdanie, które naprawdę mnie zmiotło.
– Wiesz, jak Monika się urodziła, bałem się, że trafi na idiotę. I tak trochę cię za takiego brałem. Ale teraz... Myślę, że się pomyliłem.
Zaśmiałem się.
– Trochę się z tym spóźniłeś.
– Lepiej późno niż wcale, co?
Siedzieliśmy chwilę w ciszy. I było nam z tym dobrze.
Poczułem się częścią rodziny
Późnym wieczorem, kiedy wracaliśmy z Moniką do domu, ona trzymała mnie za rękę jak za czasów naszej pierwszej randki.
– Tata dzisiaj jakiś inny, zauważyłeś? – zapytała.
– Mhmm.
– Nawet mnie zapytał, czy dobrze się czuję. A potem... powiedział, że ładnie wyglądam. – Zaśmiała się cicho. – On! Marian!
– Może... coś się w nim przestawiło?
– A może po prostu zaczyna rozumieć, że nie zawsze musi wszystko kontrolować?
Milczałem. Nie powiedziałem jej o kopercie, o rozmowie w garażu, ani o testamencie. To nie była rzecz do dzielenia się. To było między mną a Marianem. Tylko między nami. W domu wyciągnąłem kopertę spod koszuli, gdzie ją miałem schowaną. Pomyślałem, że czas najwyższy przestać ją ukrywać – nie przed Moniką, ale przede mną samym. Nie chodziło o pieniądze. Chodziło o coś więcej. O spojrzenie mężczyzny, który przez dziesięć lat widział we mnie zagrożenie. I który wreszcie zobaczył człowieka. O krótkie, niezręczne „pomyliłem się”. O jedno słowo, które wtedy usłyszałem od niego i które najwięcej znaczyło:
– Dziękuję.
Nie wiem, czy będziemy sobie kiedyś bliscy. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek powie coś podobnego. Ale wiem jedno – od tamtej zdrapki zacząłem inaczej patrzeć na jego świat. Na świat mojej żony. Na rodzinę. I może pierwszy raz naprawdę poczułem, że do niej należę.
Marek, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Jadłam tylko ryż z kostką rosołową, żeby zaoszczędzić. Za nic nie wrócę do domu na kolanach jak nieudacznica”
- „Mąż w pracy ściągał obrączkę i bawił się we frywolnego singla. Musiałabym mieć IQ dyni, by nie widzieć, co się święci”
- „Zięć udawał czyścioszka i często chodził do pralni. Gdy go tam przyłapałam, wszystkie jego brudy wypłynęły na wierzch”