„Daliśmy się wrobić bandytom i teraz spłacamy nieswoje długi”
„Zawsze rozliczaliśmy się z każdej zarobionej złotówki, a i ceny za naprawy samochodów mieliśmy niewysokie. Szajka złodziei wrobiła nas w paserstwo i teraz z mężem spłacamy nie swój dług wobec państwa”.

- Anna, 42 lata
Czułam od samego początku, że będą z tego jakieś kłopoty. Wszystkie kontrolki mojej intuicji mrugały wściekle na czerwono. Ale Staszek jak zwykle miał moje przeczucia za nic.
Tego dnia w hurtowni nie było za dużo zamówień, więc koło południa krzątałam się w kuchni. Wyciągałam coś z lodówki, kiedy na nasze podwórko wjechał stary granatowy ford na zagranicznych numerach. Nieczęsto warsztat Staszka odwiedzali obcokrajowcy, więc z ciekawością przystanęłam przy oknie. Scena, która chwilę później się rozegrała, wyglądała dość filmowo.
Z auta wysiadł wysoki, chudy blondyn. Kręcił się nerwowo wokół samochodu, a kiedy tylko mój mąż zbliżył się do przybysza, ten zaczął mu coś energicznie tłumaczyć, wskazując raz na maskę, raz na deskę rozdzielczą.
Kiedy Stach podniósł klapę, spod maski wydobył się delikatny dym. Blondyn złapał się za głowę, ale Stach ewidentnie starał się go uspokajać.
Nieznajomy raz po raz pokazywał na auto i składał ręce jak do modlitwy. Ale mój Staszek tylko stał i drapał się po głowie. O co im chodziło?
To jest niemożliwe, żeby mój mąż, mechanik z dziada pradziada, nie chciał auta do naprawy przyjąć – pokręciłam głową z niedowierzaniem i dyskretnie uchyliłam okno. I wtedy zagadka się rozwiązała.
Wysoki blondyn przemawiał do mojego męża w języku, którego ani Staś, ani ja nie znaliśmy. Popatrzyłam na numery rejestracyjne.
– To chyba jakiś Holender – mruknęłam sama do siebie. – W Duszkach? Siedemdziesiąt kilometrów od najbliższej autostrady? – zagryzłam wargę, bo coś zaczynało mi się w tej wizycie nie składać.
Kiedy z garażu wyszedł jeden z praktykantów, Staszek natychmiast przywołał go do siebie, przez kilka minut rozmawiali we trzech łamanym angielskim, po czym nieznajomy wyściskał Staśka i oddał mu kluczyki od forda. Gdy tylko zniknął, wiedziona złymi przeczuciami zakręciłam gaz, porzuciłam bulgoczącą na kuchni zupę i wyszłam na podwórko.
Holender zniknął, jak kamfora
Od dwudziestu lat prowadziliśmy ze Stasiem niewielką hurtownię motoryzacyjną i warsztat. Staszek był mechanikiem, ja przez lata dowiedziałam się tyle o częściach, że z czasem zaczęłam mu pomagać w hurtowni. Nie było dla mnie magią sprowadzanie pasków rozrządu, wahaczy czy innych części, o których wiele kobiet nie miało pojęcia.
Przez te lata różni ludzie przewinęli się przez nasz warsztat. Ale dzisiejszy gość wydawał się dość wyjątkowy. I czułam, że zapamiętamy jego wizytę na długo.
– A ty jak zwykle snujesz jakieś czarne wizje – Staszek popukał się w głowę, kiedy powiedziałam mu, że nie podoba mi się ten Holender. – Klient jak klient. Zaraz zobaczę, co się z tym fordem dzieje. Świeci mu się jedna kontrolka, ale ten dym to, powiem ci, jakiś dziwny, taki niesamochodowy. No nic, zobaczymy – Stasiek wzruszył ramionami i zniknął w hali.
Moich przeczuć nie uspokoiło to, co okazało się po przejrzeniu auta.
– Ono jest zupełnie sprawne. Wszystko działa. Odpala, nie dymi, nic nie przepuszcza. Podpiąłem go pod komputer, skasowałem błąd kontrolki i jak nowe jest. Chyba się ten Holender po prostu na wyrost przeraził.
Przez kilka następnych dni auto stało na parkingu obok warsztatu. Stasiek wiele razy próbował dodzwonić się do Holendra, ale ten ani razu nie odebrał telefonu.
Auto od początku pachniało kłopotami
Po kilku dniach numer w ogóle przestał odpowiadać. Nagrany był tylko komunikat, że abonent niedostępny. Holender zniknął jak kamfora. A dwa tygodnie później z naszego parkingu, pod osłoną nocy, zniknął też ford. Staszek był przerażony.
– No jeszcze takiej akcji to ja tu nie miałem. Wygląda, że ktoś miał drugie kluczyki, bo przecież te od Holendra dalej wiszą w mojej szafce – Stasiek był blady z nerwów.
Od razu pojechał na policję zgłosić kradzież forda. Ale tam odbił się od drzwi.
– Ty sobie wyobrażasz, że nie przyjęli mojego zgłoszenia? – Staszek od progu wyglądał jak chmura gradowa. Ręce mu się trzęsły, na twarzy pojawiły się bordowe plamy. Chyba nigdy nie widziałam mojego męża w takim stanie. – Mówią, że nie mam prawa zgłosić żadnej kradzieży, bo nie jestem właścicielem tego auta. Że tylko tu stał! – ciskał się po pokoju.
Nie miałam serca przypominać mu, że od początku to auto pachniało kłopotami. Od dymu, który był tam chyba tylko po to, by zwabić mechanika, po Holendra, który nigdy nie odebrał telefonu. Wtuliłam się mocno w mojego męża i najpoważniej, jak umiałam, zapewniałam go, że wszystko będzie dobrze.
– Staszek, takie pewnie są procedury, na pewno policjanci wiedzą, co mówią. Najważniejsze, że ten ford zniknął z naszego życia. Nie ma samochodu, nie ma problemów – szeptałam do ucha Stasia. I sama z całych sił starałam się w te słowa uwierzyć.
Intuicja mówiła mi, że to nie koniec
Kiedy kilka dni później na telefonie wyświetlił mi się numer naszego syna, odebrałam jak zwykle, radośnie szczebiocąc.
– Cześć, moje maleństwo kochane.
Zawsze tak witałam Igora, chociaż z maleństwem od lat nie miał on już wiele wspólnego. Ale tym razem nie odpowiedział mi jego zawadiacki młodzieńczy śmiech, lecz czyste przerażenie.
– Mamo, przyjeżdżaj do domu! Aresztowali tatę! – Igor dyszał do telefonu, a pode mną nogi się ugięły.
Na podwórku roiło się od radiowozów. Kiedy jak strzała wyskoczyłam z auta, natychmiast zatrzymał mnie jakiś mundurowy.
– A pani gdzie się wybiera? Czynności tu prowadzimy – nie silił się na uprzejmość.
– Nie wybieram. Ja tu mieszkam. Prowadzę z mężem warsztat i hurtownię. Gdzie jest Staszek? Co się tu dzieje? – rozglądałam się w panice.
Policjanci wymienili między sobą dziwne spojrzenia i kiwnęli do jakiegoś mężczyzny w garniturze.
Ten szybko wyjaśnił mi, że jest prokuratorem, a teren mojego domu, warsztatu i podwórka to dziupla, w której zdaniem śledczych mają miejsce złodziejskie praktyki.
– Pan oszalał? Przecież to jakieś nieporozumienie! – wyrzuciłam z siebie szybciej, niż pomyślałam.
Prokurator gniewnie zmarszczył brwi.
– Przepraszam, nie chciałam – wypuściłam powietrze z płuc. – To musi być jakaś pomyłka. Przecież my prowadzimy ze Staszkiem legalną działalność, rozliczamy się z każdej złotówki i nigdy nie mieliśmy nic wspólnego z żadną przestępczością – wyrzucałam z siebie potok słów, czując, jakbym właśnie stała się bohaterką „Procesu” Kafki.
– Dziś rano policjanci zatrzymali do kontroli dwóch mężczyzn, którzy poruszali się autem marki ford. Jak się okazało, pół roku temu ten ford został skradziony z terytorium Holandii w wyniku wymuszenia rozbójniczego. Ktoś sterroryzował bronią właściciela i zabrał mu kluczyki i dokumenty.
Stary granatowy ford! Wiedziałam! Wiedziałam, że to auto ściągnie na nas problemy! Przez moją głowę przeleciało tornado myśli. Jedna gorsza od drugiej.
– Ale co my mamy z tym wspólnego? Tak. Był u nas ten cholerny ford. Jakiś Holender go tu przyprowadził, że niby mu się zepsuł, że dymi. Zostawił i słuch po nim zaginął. A potem zniknął też ten ford. Mąż to nawet zgłaszał, ale wy nie przyjęliście zawiadomienia, przecież na pewno macie to w jakichś papierach – rozłożyłam bezradnie ręce, patrząc na stojących za prokuratorem policjantów.
Ci stali jak słup soli, nawet nie drgnęli. Za to śledczy popatrzył na mnie badawczo.
– Zatrzymani dziś mężczyźni zgodnie zeznali, że to auto pożyczył im pani mąż. Na jazdę próbną, bo mieli go od niego kupić. Podali nam nazwisko i adres warsztatu.
Z wrażenia aż parsknęłam śmiechem.
– To nazwisko, które wisi tu na szyldzie? Adres, który dostępny jest na każdej ulotce czy w internecie? Zresztą chyba świetnie go znali, skoro sami go stąd ukradli. Czyż nie tak? – wysapałam.
– Odczytali albo i znali, bo mieli tu dokonać transakcji – prokurator wbił we mnie swe ciemne oczy. – Zeznali, że to nie pierwszy raz, kiedy mieli tu kupić kradzione auto. Ich zeznania są spójne i logiczne. I chyba już więcej tutaj nie mamy do powiedzenia.
Świat zawirował mi przed oczami. „Nie pierwszy raz, kiedy mieli tu kupić kradzione auto”. U nas? Chryste, co on bredzi?! Mieliśmy rachunki na każdą najdrobniejszą śrubkę. A dziś wpada do nas horda policjantów, traktując nas jak grupę przestępczą.
– A ten Holender? Przecież nam to auto ktoś tu przyprowadził! Kluczyki zostawił! Prosił, żeby je naprawić! I zniknął! I nie odbierał telefonu! – tym razem to ja nie spuszczałam wzroku z prokuratora.
Ale ten tylko wzruszył ramionami.
– Nic o żadnym Holendrze nie wspominali. Tylko o pani mężu. To do widzenia – urwał.
Nie miałam pojęcia, jak przekonać prokuratora, że to jakiś stek bzdur. Nie pozwolili mi podejść do Staszka. Widziałam tylko, jak wchodzi do policyjnego transita i zabierają go na komendę. Blady jak ściana. Śmiertelnie przerażony. Reszta policjantów, ku uciesze gawiedzi, przez kilkanaście godzin przeczesywała milimetr po milimetrze nasze podwórko, warsztat i dom, szukając dowodów zbrodni.
Prócz wiszących w szafce kluczyków od starego forda na holenderskich blachach nie znaleźli naturalnie nic.
Pomówienia zniszyczyły mu reptuację
Stasiek spędził noc w policyjnej celi i chociaż nie spotkało go tam nic traumatycznego, postarzał się o dobrych kilka lat. Nasza miejscowość aż huczała od plotek, urojeń i domysłów. A ja nadal przeklinałam w duchu wysokiego blondyna, który z pełną premedytacją wpakował nas w koszmar życia.
Wiedziałam, że jesteśmy niewinni. Ale nie miałam pojęcia, jak skończy się ta farsa. Na nasze szczęście prokurator po kilku tygodniach się poddał. W żaden sposób nie zdołał potwierdzić tych wszystkich teorii, którymi częstował mnie w dniu przeszukania.
Policjanci nie znaleźli w naszym warsztacie nic, co wskazywałoby na to, że mój mąż jest mechanikiem mafii albo upłynnia kradzione auta.
Ci, którzy kierowali fordem, zaczęli gubić się w zeznaniach. Jeden utrzymywał, że Staszek jest wysokim brunetem, drugi zeznał, że mój mąż ma jasne włosy.
Nie dogadali się też w kwestii wieku, bo jeden oszacował wiek Stacha na czterdzieści lat, a drugi wskazywał na mężczyznę w wieku emerytalnym.
Prokurator nie miał więc wyjścia i umorzył śledztwo wobec Stacha. Ale dla nas i tak był to szok.
– Nawet „przepraszam” mi nie powiedział – Staszek westchnął, wracając ostatni raz z prokuratury. – Znowu mówił, że pierwsze zeznania były spójne, że wyglądało, jakbym w moim warsztacie jakąś paserkę robił, że wszystko się zgadzało. Ale przy głębszej analizie przestało – syknął zdenerwowany.
Nie mógł się pogodzić z tym, że po latach ciężkiej pracy i nienagannej opinii ktoś jednym pomówieniem zniszczył mu reputację. Czułam, że jak tylko kurz opadnie, Stach zamknie warsztat. Stracił całe serce do tej roboty. I znów pocieszałam go, że najważniejsze jest to, że właśnie ten cały absurd się kończy.
Ale przeklęta intuicja kolejny raz nie chciała uwierzyć moim własnym słowom.
Ten koszmar się nigdy nie skończy
– Polecony z izby celnej, dla taty. Odebrałem, bo akurat do domu wchodziłem – Igor położył na stole białą opieczętowaną kopertę. – Nawet boję się to otworzyć – popatrzył mi w oczy.
Żadne z nas nie zauważyło, że Staszek właśnie wszedł do kuchni. Bez słowa wziął kopertę i wściekły rozerwał ją jednym ruchem.
– Nie, to się nie dzieje naprawdę – usiadł na krześle.
Igor wbrew zapewnieniom sprzed chwili wyrwał mu list i nerwowo przebiegał wzrokiem po czarnych linijkach.
– To jest jakaś kpina! Oni żądają od ojca trzydziestu tysięcy złotych opłaty za nielegalne wprowadzenia auta na obszar celny. Nazywają go tu dłużnikiem celnym. O co tu chodzi?! – Igor aż kipiał ze złości.
Tym razem to ja wyrwałam list z jego rąk. Rzeczywiście, chociaż policja umorzyła śledztwo wobec Stasia, stwierdzając, że to nie on jest właścicielem auta, nie on nim dysponował i nie miał nic wspólnego z jego zniknięciem od właściciela, z zeznań świadków, w tym samego Stacha, wynikało, że był on w posiadaniu tego samochodu.
Stało przecież u nas przez kilka dni, mieliśmy do niego kluczyki. I to wystarczy, żeby uznać nas za dłużników celnych, którzy przyłożyli rękę do nielegalnego wprowadzenia auta na polski obszar celny.
Kolejny raz świat wirował przed moimi oczami, a mój mózg nie mógł zrozumieć, jakim cudem wrobiono nas w taką historię. I dlaczego akurat na nas padło. Przecież zawsze byliśmy do bólu uczciwi.
Co gorsza, holenderskiego właściciela auta nigdy nie znaleziono. Prawdopodobnie nie był nim wysoki blondyn z naszego podwórka, bo zgłoszenie o kradzieży złożył w Amsterdamie jakiś starszy pan, a ten, który nas odwiedził, na pewno starszym nie był. Tyle że nic nie mogliśmy z tym fantem zrobić.
Pewne jest jedno: obaj rozpłynęli się we mgle. Może się znali? Może razem to wymyślili? Może wynajęli Polaków, którzy odjechali fordem z naszego parkingu?
Ci pewnie mieli odprowadzić auto do prawdziwej dziupli, wrabiając niewinnego mechanika.
Ktoś musiał to nieźle wymyślić, bo nie wierzę w tak misternie utkane przypadki. Ale jak było naprawdę, tego nie dowiemy się już pewnie nigdy. Bo jedynymi osobami, które były w posiadaniu forda i formalnie istnieją, jesteśmy ja i Staszek.
Karuzela absurdu
A auto? Najpierw postało na policyjnym parkingu. Potem na placu izby celnej, a na koniec zostało sprzedane w drodze licytacji. Tak się podobno robi. Nowy właściciel kupił je za „zawrotną” kwotę tysiąca złotych. A ów tysiąc przeznaczono na poczet należności celno-podatkowych. Czyli krótko mówiąc, odjęto go od „długu” Staszka. Do zapłaty zostało nam więc jedynie dwadzieścia dziewięć tysięcy złotych.
Dam sobie rękę uciąć, że szajka kradnąca samochody i wrabiająca innych w ich kradzież naprawdę istnieje. Ale mój Staszek nie ma z nią nic wspólnego. Poza długiem, który będziemy teraz spłacać przez kilka lat. Na razie izba celna ściągnęła z nas już piętnaście tysięcy. Odwołujemy się, gdzie się tylko da, ale podobno nie ma opcji, że ta karuzela absurdu zatrzyma się, nim nie zapłacimy za granatowego forda ostatniej złotówki.