„Dawałam wnukom po 100 zł za odwiedziny i źle się to skończyło. Babcia na własne życzenie stała się bankomatem”
„Mam troje wnuków. Wysocy, wygadani, ładni – w końcu po kimś musieli to mieć. Ale jakby wam to powiedzieć... zimni jak lód. Widywałam ich od święta, bardziej z grzeczności niż potrzeby serca. A ja, głupia, wmówiłam sobie, że wystarczy drobna zachęta, żeby się zbliżyli. Żeby wreszcie mnie pokochali. To był błąd. Wielki błąd”.

- Redakcja
Lubiłam myśleć, że jestem kobietą z klasą. Wiecie, taka babcia z apaszką, co to upiecze szarlotkę i jeszcze zagra w szachy, jak trzeba. Nie będę ukrywać – życie mnie nie oszczędzało, ale miałam swoją dumę. Po śmierci męża długo byłam sama. Nie dlatego, że nikt się nie kręcił. Kręcił się, owszem. Tylko że ja zawsze wiedziałam, czego chcę – i czego nie chcę. A na starość chciałam jednego: żeby ktoś za mną zatęsknił, naprawdę.
Wpadłam na pomysł
Zaczęło się od pewnych świąt. Siedziałam przy stole sama, jak palec, z makowcem, którego nikt nie ugryzł. Dzieci mojego syna nawet nie zadzwoniły. Syn twierdził, że korki, deszcz, logistyka. Jasne. Logistyka ich uczuć najwyraźniej nie obejmowała starej babki.
Tydzień później zadzwoniłam do najstarszego wnuka.
– Michaś, wpadniesz do babci? Mam pączki z różą.
– Eee... Wiesz, babciu, mam kolosa z matmy. Inny raz, dobra?
I wtedy mnie tknęło. Jeśli różą nie przekupię, może czymś innym?
Dwa dni później zadzwoniłam jeszcze raz.
– Michaś? Wpadnij na godzinkę. Daję stówkę za wizytę. Tylko posiedź, pogadamy.
– Serio?! – aż się zachłysnął. – To... dobra, dziś o osiemnastej?
– Będę czekać.
Przyszedł punktualnie. Przyniósł nawet sok pomarańczowy. I, o dziwo, uśmiech.
– Co tam, babciu?
– A wiesz... serce trochę pika, ale jeszcze bije. A u ciebie?
– Spoko. W szkole luz. A Ty co, oglądasz coś ciekawego?
I tak siedzieliśmy godzinę, może dwie. Gdy wychodził, położyłam na stole banknot.
– Stówka, jak mówiłam.
– Dzięki, babciu.
Tydzień później był znowu. Tym razem z siostrą. Potem zaczęli przychodzić na zmianę. Jakby grafik ustalili. I zawsze dokładnie godzina. Co do minuty. Wiedziałam, że mnie nie kochają. Ale wtedy łudziłam się, że może się rozkręci. Że przyjdzie kiedyś któryś z własnej woli. Bez stówki. Nie przyszedł.
Wizyty na czas
– Cześć, babciu, to ja, Zuzka! – usłyszałam przez domofon.
Spojrzałam na zegarek. Punkt siedemnasta. Wnuczka zawsze była punktualna. Nawet zegarki mogliby według niej ustawiać. Otworzyłam drzwi i poprawiłam apaszkę.
– No hej, kochanie, wchodź, mam jeszcze ciepłe racuchy.
– Super, jestem głodna jak wilk – rzuciła z przesadnym entuzjazmem. – Co u ciebie?
– A tam... dziś mi się ręce trochę trzęsły. Ale przynajmniej nie muszę już zmywać – zażartowałam.
– Oj babciu... powinnaś sobie zmywarkę kupić.
– Z moim sercem? Jeszcze bym się do niej przywiązała emocjonalnie.
Zuzka zaśmiała się. Śliczne miała zęby, białe jak kreda. Tylko ta sztuczność w oczach... jakby włożyła uśmiech, żeby go zdjąć zaraz po wyjściu.
Posiedziała dokładnie godzinę. O 17:59 zaczęła nerwowo zerkać na telefon.
– Muszę lecieć, babciu. Umówiłam się z koleżankami na serial.
– Jasne, rozumiem – sięgnęłam do portfela i podałam jej banknot.
– Dzięki. Jesteś kochana – rzuciła szybko, cmoknęła mnie w policzek i zniknęła.
Gdy zamknęły się za nią drzwi, zostałam sama z pustym talerzem i zapachem smażonych jabłek.
Piętnaście minut później zadzwonił mój drugi wnuk, Franek.
– Babciu, jutro jesteś? O szesnastej? Mam okienko między korkami.
– Aż tak ci zależy?
– No wiesz... stówka piechotą nie chodzi – zaśmiał się.
Wtedy po raz pierwszy coś mi w środku pękło. Ale jeszcze nie do końca.
Zrobiło mi się ciepło
Nie minął tydzień, jak znowu usłyszałam pukanie.
– Pani Elżbieto, dzień dobry! – uśmiechnął się sąsiad z naprzeciwka, pan Kazik. – Znowu ktoś do pani chodzi co do minuty. Wnuki?
– A kto by inny – machnęłam ręką. – Regularni jak kurierzy. Jakby mieli kasowniki zamiast serca.
Kazik się uśmiechnął, ale oczy miał smutne.
– Przyszedłem spytać, czy nie potrzeba czegoś z apteki. I może... zjadłaby pani trochę zupy? Ugotowałem, a u mnie i tak się zmarnuje.
– No proszę... taki rycerz z kotłem pomidorówki – rzuciłam lekko złośliwie. – A niby mówił pan, że gotuje tylko wodę na herbatę.
– Kłamałem. Ale tylko trochę. Dziś się postarałem. Proszę – wyciągnął z torby termos owinięty w ścierkę.
Zrobiło mi się ciepło. Ale udawałam obojętną.
– Wejdź pan, skoro już pan przyniósł. Chociaż nie biorę za wizytę. U mnie to teraz sto złotych za godzinę.
Kazik się zaśmiał i usiadł przy stole.
– No to mnie nie stać. Przyniosłem tylko pomidorową, nie złoto.
– I bardzo dobrze – mruknęłam, nalewając mu herbaty.
Siedzieliśmy tak półtorej godziny. Bez zegarka, bez rozmów o przelewach.
Gdy wychodził, powiedział:
– Dobrze się u pani siedzi. Bez pośpiechu.
I to było coś, czego nie usłyszałam od własnych wnuków ani razu.
Koniec tego dobrego
Siedziałam przy stole z herbatą malinową. Minęło dokładnie dwanaście miesięcy od pierwszej płatnej wizyty. Rocznica naszej rodzinnej transakcji. Wyjęłam telefon. Otworzyłam rozmowę z Michałem. Napisałam krótką wiadomość: „Od przyszłego tygodnia już nie płacę za odwiedziny. Ale zapraszam – zawsze”. Przesłałam ją też do Zuzy i Franka.
Minął tydzień. Cisza. Drugi. Nic. Na trzeci weekend zadzwoniłam do syna.
– Halo? – usłyszałam jego głos, jakby zza ściany.
– Tylko zapytam – mówię – dzieci zdrowe?
– Zdrowe. Czemu pytasz?
– Bo nie zaglądają.
– No wiesz, szkoła, praca, korki... Nie mają kiedy. Ale na pewno się odezwą.
– Aha – odpowiedziałam i się rozłączyłam.
Nie odezwali się. Tego samego dnia wieczorem ktoś zapukał. Myślałam przez chwilę, że może jednak... ale to był Kazik. Znowu z zupą. Tym razem ogórkową.
– Pani Elżbieto, pozwoli pani, że wpadnę?
– A jaką stawkę pan płaci za godzinę? – zapytałam z przekąsem.
– Dziś to raczej ja powinienem pani zapłacić. Coś mnie gardło łaskocze. A u pani to nawet herbata leczy.
Uśmiechnęłam się. Nie dlatego, że było śmiesznie. Tylko dlatego, że było... ludzko i ciepło.
Spisałam testament
W kuchni pachniało rosołem, choć była środa. Kazik siedział na swoim miejscu, przy parapecie, i układał pasjansa z kart, które sam przyniósł. Miał zwyczaj mówić do nich, jakby to były stare znajome.
– No dalej, karo, nie marudź, wskakuj na czerwoną damę – mruczał.
– One ci nie odpowiedzą – rzuciłam, mieszając rosół.
– A wnuki pani odpowiadają?
– Nie zaczynaj – ostrzegłam. – Dziś mam dobry humor.
– Ja też – uśmiechnął się. – Dostałem list. Od prawnika. Wiesz, po moim bracie, tym, co zmarł w Norwegii. Zostawił mi parę groszy. Nawet niezłe „parę”.
Spojrzałam na niego uważnie.
– I co zrobisz z pieniędzmi?
– Jeszcze nie wiem. Ale wiem, co ty powinnaś zrobić ze swoimi.
Westchnęłam. Już od tygodni nosiłam się z tą myślą. Nie że dla nich, broń Boże. Ale żeby postawić kropkę. Następnego dnia poszłam do notariusza.
– Cały majątek – zaczęłam – dom, oszczędności, wszystko... chciałabym przepisać Kazimierzowi S., sąsiadowi.
Prawnik podniósł wzrok.
– Rodzina nie dostanie nic?
– Rodzina już dostała. Rok wypłat po sto złotych. I godzinę towarzystwa. Tyle wystarczy.
– Czy mam zapisać uzasadnienie?
– Jeśli trzeba. Może pan napisać: „Bo nie wziął ode mnie nigdy ani złotówki”.
Podpisałam. Dłoń mi zadrżała, ale nie od wątpliwości. Po prostu – serce stare. Kiedy powiedziałam Kazikowi, najpierw się oburzył.
– Elżbieta, zwariowałaś?
– Nie. Po prostu postanowiłam nie robić testamentu dla tych, co mnie odwiedzali tylko wtedy, gdy im płaciłam.
Niby zmartwieni, ale jakby niepewni
Dwa miesiące później leżałam w szpitalnym łóżku. Do pokoju zaglądała pielęgniarka, czasem lekarz. A potem – Kazik.
– No i co, księżniczko? Zdrowieje się?
– Zdrowieje, zdrowieje. A ty znowu z tą zupą? Tu przecież karmią.
– Ale nie z sercem – mrugnął i postawił termos na stoliku. – Ta moja ogórkowa to jak pocałunek.
– A wiesz, że jak umrę, to mnie przez ciebie wezmą za szczęściarę? Będziesz mi świeczki zapalał?
– A jakże. I grzanki przyniosę. Z czosnkiem – dodał z dumą.
Uśmiechnęłam się. Chociaż w środku coś mnie ścisnęło. Bo wiedziałam, że czas płynie szybciej, niż bym chciała.
W tydzień później przyszła pielęgniarka z karteczką.
– Ma pani gości.
– Gości? – zdziwiłam się.
Weszli. Michał, Zuza, Franek. Jak z katalogu. Niby zmartwieni, ale jakby niepewni, gdzie usiąść. Przynieśli kwiaty. I ciastka.
– Babciu – zaczął Michał – usłyszeliśmy od taty, że... że przepisałaś wszystko temu... sąsiadowi?
– Kazikowi. Tak.
– Ale dlaczego?
– Bo nie przeliczał mnie na godziny. Bo nie pytał „czy płacisz”. Po prostu był. Tyle.
Zamilkli. Pierwszy raz nie wiedzieli, co powiedzieć.
– Możecie mnie jeszcze odwiedzać. Ale za darmo – dodałam i odwróciłam wzrok.
Wyszli po dziesięciu minutach. Kazik przyszedł godzinę później.
– No, widzę, że rodzina przypomniała sobie, że istniejesz.
– Tak. Ale ja już wybrałam.
– I dobrze.
Elżbieta, 68 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż marudził, że plastikowa wiązanka na grób to wiocha. Zamiast pogrążyć się w zadumie, martwi się, co ludzie powiedzą”
- „Mąż wracał od masażystki dziwnie odmieniony. Po kryjomu zapisałam się na wizytę i usłyszałam coś strasznego”
- „Teściowa na każdym kroku próbuje ze mną rywalizować. Odrobina adrenaliny i z tej kobiety wychodzi diabeł”