„Dla córki i zięcia praca była cenniejsza niż szczęście dziecka. Nawet w urodziny mieli je gdzieś”
„Odłożyłam telefon i próbowałam przygotować sobie kanapkę, ale nic mi z tego nie wychodziło. Nie potrafiłam skupić się na krojeniu. W uszach ciągle brzmiały mi słowa wnuczka. Tak, to prawda. Obiecałam mu, że w urodziny zabiorę go do stadniny. Ale to było, zanim jeszcze znalazłam się w szpitalu…”.
- Bożena, 63 lata
Za oknem wstało słońce. Zwlokłam się z łóżka i z trudem ruszyłam do kuchni, by zrobić sobie śniadanie, gdy zadzwonił telefon.
– Cześć, babciu, to ja, Marcin! – usłyszałam w słuchawce wesoły głosik swojego sześcioletniego wnuczka.
– Cześć, Marcinku! Jak to miło, że dzwonisz do babci! Stęskniłeś się ze mną troszeczkę? – ucieszyłam się.
– Nie troszeczkę, tylko bardzo! Kiedy w końcu do nas przyjedziesz? No bo siedzisz w tym domu i siedzisz… – dopytywał.
– Nie wiem, kochanie. Dopiero co wyszłam ze szpitala i nie najlepiej się czuję. Muszę jeszcze trochę odpocząć. Żeby zupełnie wyzdrowieć – tłumaczyłam.
Zobacz także
– Wiem, wiem, przecież widziałem, jak mama wzywała karetkę – zająknął się. – Ale do moich urodzin zdążysz wyzdrowieć?
– Nie jestem pewna…
– Ale jak to? Przecież mamy jechać do tych twoich znajomych, co mają koniki. Miałem się nauczyć jeździć na kucyku! – przerwał mi.
– Babcia się postara, naprawdę…
– Pamiętaj, obiecałaś! I musisz dotrzymać słowa – uciął i się rozłączył.
Odłożyłam telefon i próbowałam przygotować sobie kanapkę, ale nic mi z tego nie wychodziło. Nie potrafiłam skupić się na krojeniu. W uszach ciągle brzmiały mi słowa wnuczka. Tak, to prawda. Obiecałam mu, że w urodziny zabiorę go do stadniny. Ale to było, zanim jeszcze znalazłam się w szpitalu…
Zapadłam w ciemność. Obudziłam się w szpitalu
To było trzy tygodnie temu. Jak zwykle odebrałam Marcinka z przedszkola i zabrałam do siebie do mieszkania. Odkąd córka wróciła do pracy, to ja popołudniami i wieczorami zajmowałam się małym. Robiłam to z radością i wielką przyjemnością. Wnuk był moim oczkiem w głowie. Uwielbiałam czytać mu bajki, opowiadać różne historie. Najbardziej lubił te o koniach. Zawsze słuchał ich z zapartym tchem.
– Wiesz, co chciałbym najbardziej? Pojeździć na prawdziwym koniku – westchnął, gdy skończyłam opowieść.
– To pojeździsz. W twoje urodziny wsiądziemy w autobus i pojedziemy na wieś. Moi znajomi mają niewielką stadninę. Na pewno pozwolą ci dosiąść jakiegoś spokojnego kucyka.
– Naprawdę? Przysięgasz? – aż podskoczył z radości.
– Przysięgam!
Gdy córka przyszła do mnie, by zabrać go do domu, był aż purpurowy z emocji.
– Będę jeździł na kucyku, będę jeździł na kucyku! – chwalił się.
– To prawda, mamo? – uśmiechnęła się Ania, moja córka.
– Jak najprawdziwsza. Jest już na tyle duży, że może spróbować. Zwłaszcza że tak bardzo kocha ko… – przerwałam w pół słowa, bo nagle straciłam oddech i poczułam potworny ból w piersi. Był tak silny, że aż oblał mnie pot. Ostatkiem sił osunęłam się na krzesło. Co było potem, nie pamiętam. Zapadłam w ciemność.
Obudziłam się w szpitalu. Okazało się, że miałam zawał serca. Myślałam, że mnie podleczą i szybko stanę na nogi. Zawsze byłam bardzo aktywna i nie lubiłam bezczynności. Ale choć po dziesięciu dniach wypisano mnie ze szpitala, a lekarze twierdzili, że z moim sercem wszystko jest w porządku, nie mogłam wrócić do dawnej formy. Oddychałam z trudnością, byłam tak słaba, że ledwie wstawałam z łóżka. Bałam się wyjść nawet do pobliskiego sklepu, bo myślałam, że się przewrócę.
Zakupy przynosiła mi sąsiadka lub córka. Lekarz rodzinny tłumaczył mi przez telefon, że nie ma się czego obawiać, że aby odzyskać siły, muszę się więcej ruszać, spacerować, starać się normalnie funkcjonować, ale nie słuchałam. Ba, jego gadanie doprowadzało mnie do białej gorączki. Jak się miałam ruszać, skoro przy każdym, nawet najmniejszym wysiłku serce waliło mi jak oszalałe, a nogi odmawiały posłuszeństwa?!
Czułam się okropnie. Fizycznie, ale też psychicznie. Coraz częściej nachodziły mnie czarne myśli. Byłam pewna, że już nigdy nie wrócę do zdrowia, że zbliża się mój koniec. No bo skoro mój stan się nie poprawiał, a było nawet gorzej, to jak miałam wierzyć w szczęśliwe zakończenie? No i jeszcze ten telefon od Marcinka. Wnuczek tak bardzo na mnie liczył…
Cieszył się na wspólną wyprawę na wieś, jazdę na kucyku. A ja? Ledwie do kuchni doczłapałam. Jakim więc cudem miałam dotrzeć do miejscowości oddalonej o niemal 100 kilometrów? Coraz mocniej utwierdzałam się w przekonaniu, że nie uda mi się dotrzymać obietnicy, którą mu złożyłam. Postanowiłam, że gdy odwiedzi mnie córka, to poproszę ją, by jakoś wytłumaczyła mnie przed wnukiem. Przekazała mu delikatnie, że z naszej wspólnej wyprawy do stadniny nic nie wyjdzie…
Praca była dla niej ważniejsza niż szczęście dziecka!
Ania przyszła do mnie od razu po pracy. I szybko się zorientowała, że coś mnie gnębi.
– O co chodzi, mamo? Wyglądasz tak, jakbyś za chwilę miała się rozpłakać.
– A bo Marcinek dziś do mnie dzwonił z samego rana. I przypomniał, co mu przyrzekłam.
– I to cię tak zmartwiło?
– A tak! Wiesz, jak fatalnie się czuję… Choćbym chciała, nie dam rady zabrać go na wieś. Przeproś go ode mnie i wytłumacz… Płakać mi się chce… Ale zaraz… Przecież wy możecie z nim pojechać. Uprzedzę znajomych. Na pewno przyjmą was z otwartymi ramionami!
– Nie ma mowy. Janek ma w firmie urwanie głowy, a u mnie zapowiedziano audyt. Nie dostaniemy wolnego – odparła.
Zaniemówiłam. Jej słowa mnie zaskoczyły i oburzyły. Nie mogłam uwierzyć, że praca jest dla niej ważniejsza niż szczęście dziecka. Nie tak ją przecież wychowywałam! Zerwałam się na równe nogi i zaczęłam nerwowo przechadzać się po pokoju.
– No wiesz, nie spodziewałam się tego po tobie. Przecież to urodziny waszego dziecka! Powinniście wszystko rzucić! On jest najważniejszy! – krzyknęłam.
– Nie rzucimy, bo nie ma takiej potrzeby. Marcinek pojedzie do stadniny – odparła spokojnie.
– Z kim? – zdziwiłam się.
– Jak to z kim? Z tobą!
– Słucham?! Jak to ze mną? Przecież tłumaczę ci, że źle się czuję, nie mam na nic siły…
– Mamo… Obserwuję cię od kwadransa i widzę, że jednak wcale nie jesteś taka bezsilna. Krążysz po pokoju jak młody tygrys w klatce i nawet zadyszki nie dostałaś. I głos masz jakby donośniejszy. Myślę, że nawet sąsiedzi słyszą, jak mnie strofujesz! – roześmiała się.
– To nie jest czas na żarty! – naburmuszyłam się, choć ze zdumieniem odkryłam, że faktycznie czuję się całkiem dobrze. Córka mocno mnie przytuliła.
– Ja wcale nie żartuję! To prawda, miałaś zawał, ale to przecież jeszcze nie koniec świata. Mnóstwo ludzi z tego wychodzi. Nie rozumiem więc, skąd u ciebie te czarne myśli. Zawsze byłaś taką optymistką… Uczyłaś mnie, że nigdy nie należy się poddawać. A teraz co, składasz broń jeszcze przed bitwą?
– No nie, ale… – próbowałam jeszcze protestować.
– Mamo, błagam, żadnego „ale” – Ania przerwała mi natychmiast. – Umawiamy się tak: zamiast obrażać się na lekarza rodzinnego, weźmiesz sobie jego słowa do serca. Będziesz bardziej aktywna, zaczniesz normalnie funkcjonować, wychodzić z domu, a tym samym nabierać sił. A potem zabierasz Marcinka na konie. I nie mów mi tu, że to niemożliwe. Urodziny ma dopiero za trzy tygodnie! To naprawdę mnóstwo czasu!
Kiedy sobie poszła, od razu poszłam do sąsiadki.
– O, dobry wieczór. A co to, przyniosła mi pani listę zakupów na jutro? – zapytała.
– Nie. Chcę podziękować za dotychczasową pomoc i powiedzieć, że już sama sobie poradzę – uśmiechnęłam się.
– Tak? A co to się takiego stało? – zdziwiła się.
– Obiecałam coś wnukowi. A to wymaga dobrej kondycji – wyjaśniłam.
A w duchu pomyślałam, że jutro pójdę nie tylko na zakupy, ale też na spacer. Z przystanku do stadniny jest chyba kilometr. Muszę nabrać krzepy!