Reklama

Gdyby ktoś rok temu mi powiedział, że spędzę majówkę pod jednym dachem z moją teściową i bratową, popukałabym się w czoło. A jednak dałam się przekonać. Dla dobra rodziny – tak wtedy to tłumaczyłam. Teściowa chciała „zintegrować kobiety z rodziny”, bratowa marzyła o wspólnych zdjęciach przy grillu, a mój mąż miał złudzenia, że to nas do siebie zbliży. Tylko ja czułam w kościach, że to nie wróży niczego dobrego. Ale poszłam na kompromis. Bo czasem człowiek wierzy, że wystarczy się postarać. Szkoda tylko, że nie wszyscy mają takie same intencje.

Reklama

Pomysł, który miał nas zjednoczyć

– Kochanie, mama ma świetny pomysł – powiedział mój mąż, kiedy wrócił z pracy i pocałował mnie w czoło. – Chce, żebyśmy wszyscy pojechali na majówkę do domku nad jeziorem. Razem z Kaśką i Tomkiem.

Zamarłam. „Wszyscy” oznaczało mnie, jego, dzieci, jego matkę i jego bratową – Katarzynę. Kobietę, która nie mówiła do mnie po imieniu, tylko zwracała się per „ta twoja”.

– Czyli... teściowa, Kasia i my? – upewniłam się, dusząc w sobie nerwowy śmiech.

– No i dzieciaki! Będzie super. Mówi, że kobiety się lepiej poznają, że warto się zintegrować. Ty, mama i Kaśka – to może zbliżyć nas jako rodzinę – mój mąż był tak dumny z tego pomysłu, jakby właśnie opatentował lekarstwo na raka.

Nie miałam siły się kłócić. Może rzeczywiście powinnam spróbować? Może to ja robię problem tam, gdzie go nie ma?

– Dobra – powiedziałam po chwili. – Pojedźmy. Zobaczymy, jak będzie.

Kiedy kilka dni później pakowałam torby do samochodu, próbowałam wyobrazić sobie, że czeka mnie relaks. Cisza, natura, dzieci biegające po trawie i może jakaś wspólna kawa z bratową, bez krzywych spojrzeń. Naiwnie wierzyłam, że każdy może się zmienić. Że może i one dojrzały, żeby wreszcie przestać traktować mnie jak piąte koło u wozu. Ale już po pierwszym dniu wiedziałam, że bardzo się pomyliłam.

Dwie królowe jednej majówki

Od początku było widać, że to nie będzie zwykły wyjazd. Już na miejscu okazało się, że teściowa i Kasia przyjechały kilka godzin wcześniej i rozgościły się na całego. W kuchni pachniało ich obiadem – mnie nikt nie pytał, czy coś przywiozłam. Przy stole siedziały jak dwie królowe, siorbiąc rosół z domowym makaronem, który – jak się później dowiedziałam – ugotowała Kasia.

– Zobacz, synku, jaką ta twoja bratowa zupę zrobiła. Jak u mamy – pochwaliła teściowa, celowo podkreślając słowo „ta”.

– Smaczne – odpowiedział mąż, a ja wzięłam się za rozpakowywanie torby z jedzeniem, które przygotowałam dzień wcześniej. Nikt nawet nie zaproponował, że pomoże.

– Oj, kochana, ty to się nie przemęczaj. My już wszystko ogarniemy – powiedziała Kasia, podchodząc z miną świętej męczennicy i wyciągając mi z rąk miskę z sałatką.

Poczułam się jak pomoc domowa, która przyjechała za późno i już nie była potrzebna.

– A dzieci? Nakarmione? – rzuciła teściowa. – Bo nasze to już po obiedzie, teraz mają czas na odpoczynek. A twoje to... nie wiem, czy już cokolwiek jadły – zerknęła na moją córkę, jakby sprawdzała, czy jej policzki nie są zapadnięte od głodu.

Zacisnęłam zęby i uśmiechnęłam się sztucznie. To był dopiero początek, a ja już czułam się zbędna. Jak statystka na planie, na którym role zostały dawno obsadzone – a ja dostałam tylko dubla.

Zupa z jadem i sałatka z pogardy

Następnego dnia rano obudziłam się przed wszystkimi. Chciałam zrobić dzieciom kakao i chwilę nacieszyć się ciszą. Wyszłam do kuchni i zamarłam. Na stole stały resztki po wieczornym „babskim winku”, którego nie byłam częścią – ani nie zostałam zaproszona, ani nikt mi o nim nie wspomniał.

– Och, nie wiedziałaś? – zdziwiła się Kasia, gdy zapytałam później, co to było. – To taka nasza tradycja z mamą. Wieczór tylko dla nas. Wiesz, kobiece rozmowy.

Zamrugałam. Ja też byłam kobietą, prawda? Ale chyba nie dość „naszą”, by się kwalifikować.

– A może ty nie lubisz czerwonego? – zapytała słodko teściowa. – Nie chciałyśmy cię zmuszać. Każdy ma swoje gusta.

Zrobiłam dzieciom śniadanie i zaczęłam kroić ogórki do sałatki. Po chwili usłyszałam za plecami szelest foliowej torby.

– A co to za ogórki? – zapytała Kasia. – Z marketu? No nie wiem, czy to się nadaje. My z mamą przywiozłyśmy swoje – ekologiczne, z działki. Przynajmniej wiadomo, co się je.

Po raz drugi tego dnia poczułam się, jakbym nie przeszła selekcji. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Przy obiedzie podałam moją sałatkę. Nikt jej nie tknął.

– Może za dużo majonezu – rzuciła Kasia z fałszywym uśmiechem. – Albo… no wiesz, jak ktoś nie robi domowego, to często tak wychodzi.

– A ty, synku, nie bierz tej sałatki – powiedziała teściowa. – Lepiej zjedz tę naszą. Sprawdzona receptura.

Spojrzałam na mojego męża. Milczał, jakby go to wszystko nie dotyczyło. A ja poczułam, że coś we mnie pęka.

Deszcz, grill i łzy

W sobotę pogoda miała być idealna na grilla, przynajmniej według prognozy. Ale już od rana chmury zbierały się nad jeziorem, a moje wewnętrzne napięcie tylko rosło. Wzięłam się za przygotowanie mięsa, mając nadzieję, że może przy ogniu atmosfera się rozluźni. Może kieliszek wina wypity wspólnie – tym razem naprawdę wspólnie – coś zmieni?

– A ty już się tym mięsem nie przejmuj – powiedziała Kasia, wychodząc na taras z miską w ręku. – My z mamą już wszystko przyprawiłyśmy po swojemu.

Ale ja też coś przygotowałam... – zaczęłam, ale nikt nie słuchał. Mój kurczak w ziołach wylądował w lodówce, a na ruszcie królowały szaszłyki Kaśki.

Potem lunęło. Lało jak z cebra. Grill został przeniesiony pod zadaszenie, a dzieci biegały mokre i rozbawione. Chciałam pomóc, podać coś, być częścią tej sceny. Ale kiedy zbliżyłam się z miską surówki, Kasia machnęła ręką.

– Naprawdę, nie musisz się tak starać. Odpocznij sobie. Przecież i tak wszyscy wiedzą, że u ciebie w domu gotuje mąż.

Zamknęłam się w łazience i pozwoliłam łzom spłynąć. Zabrakło mi sił, żeby dalej udawać, że to normalne. Że nie czuję się jak piąte koło. Mąż znów milczał. Jego matka i siostra urządziły sobie teatrzyk jedności, a ja byłam jedynym widzem.

Mamo, czemu ty płaczesz? – zapytała cicho moja córka, gdy po chwili weszła za mną do łazienki.

Przytuliłam ją mocno. Nie potrafiłam odpowiedzieć. Bo jak wytłumaczyć dziecku, że czasem najgorsi wcale nie są obcy?

Ostatnia noc, którą zapamiętam na długo

Wieczorem teściowa zaproponowała grę w kalambury. Wszyscy usiedli w salonie przy kominku, dzieci podekscytowane, mężczyźni zmęczeni grillem, a ja – jak zwykle – gdzieś z boku. Nawet nie zapytano mnie, czy mam ochotę grać.

Ty to pewnie wolisz czytać – rzuciła Kasia, nie kryjąc satysfakcji. – Zawsze byłaś taka… poważna.

– Ależ nie, mogę zagrać – odpowiedziałam spokojnie.

– Nie no, kochana, nie zmuszaj się. My już tu mamy swoje drużyny – ucięła temat teściowa i zaczęli bez mnie.

Siedziałam na fotelu, udając, że przeglądam wiadomości w telefonie. Ale nic nie docierało. Uszy miałam pełne śmiechów, które nie należały do mnie. W końcu wstałam i wyszłam na taras. Deszcz już przestał padać. Powietrze było rześkie, pachniało wilgocią i rozgniecionymi igliwiem. Usłyszałam, jak drzwi za mną skrzypnęły.

To był mój mąż.

Dlaczego nic nie mówisz? – zapytałam cicho, nie odwracając się.

– O czym?

– Naprawdę nie widzisz, jak mnie traktują?

– No coś tam sobie dogryzacie, ale… przecież to kobiety, każda chce być ważna.

Poczułam, że robi mi się zimno. I nie przez wiatr. Tylko przez jego słowa. Zrozumiałam, że nie tylko nie jestem częścią tej rodziny. Ja nawet nie mam w niej adwokata. Wróciłam do środka, spakowałam rzeczy swoje i dzieci. Nad ranem po prostu wyszliśmy. Bez pożegnania, bez awantur.

– Mamusiu, wracamy do domu? – zapytała córka w aucie.

– Tak, kochanie – odpowiedziałam. – Tam, gdzie jesteśmy mile widziane.

Po wszystkim zostały blizny

Po powrocie długo dochodziłam do siebie. Czułam się jak ktoś, kto wrócił z wojny – niby cała, ale poturbowana. Mój mąż przez kilka dni chodził naburmuszony, bo rzekomo „zrobiłam aferę o nic”. Powiedział, że niepotrzebnie dramatyzuję, że jego mama i bratowa „po prostu mają taki charakter”.

– A może to ty za bardzo wszystko bierzesz do siebie? – rzucił któregoś wieczoru, siedząc na kanapie i nie patrząc mi w oczy.

Nie odpowiedziałam. Przestałam się tłumaczyć. Zaczęłam mówić mniej. Za to więcej myślałam. O tym, że czasem kobieta tak się stara, tak bardzo chce się wpasować, że w końcu sama siebie gubi. Po tej majówce spojrzałam na swoją rodzinę inaczej. Zrozumiałam, że w tym „dla dobra rodziny” nie ma mnie. Że jestem tylko tłem, ozdobą przy stole, osobą do pomocy i podawania sztućców.

Moje dzieci szybko zapomniały o wyjeździe – dla nich to była przygoda. Ale ja? Ja musiałam zbudować się na nowo. Odzyskać poczucie własnej wartości. Uwierzyć, że nie jestem mniej ważna tylko dlatego, że nie jestem „ich”. Nie zerwałam kontaktu z teściową ani z bratową. Ale przestałam się narzucać. Zaczęłam dbać o swoje – o siebie, o dzieci, o spokój. I pierwszy raz od lat nie czułam wyrzutów sumienia, że wybieram siebie. Bo czasem to najlepsze, co można zrobić dla rodziny.

Anna, 37 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama