Reklama

Są dni, kiedy udaję przed sobą, że jestem szczęśliwa. Że wszystko jest tak, jak powinno być. Mam dobrze płatną pracę w marketingu, mieszkanie w centrum, wolne weekendy i przyjaciółki, które czasem pytają:

Reklama

– Karola, serio? Znowu on? Ile można czekać?

Uśmiecham się wtedy, podnoszę kieliszek prosecco i rzucam coś w stylu: „To skomplikowane”. Bo przecież jest. Było od zawsze. Tylko że kiedyś w tym chaosie widziałam sens. Teraz już sama nie wiem.

Znam Marka od siedmiu lat. Przez pięć z nich byłam jego kochanką. Brzmi brutalnie, prawda? Ale nie od razu tak to nazywałam. Na początku był fascynującym mężczyzną z sąsiedniego działu, który znał się na winie, mówił miłe rzeczy i patrzył tak, że chciałam wierzyć w każdą jego bajkę. Potem był „w trudnym małżeństwie”. Później – „na granicy rozwodu”. A jeszcze później? „Dla dzieci warto jeszcze poczekać”. Tylko że dzieci dorastały, jego żona nadal była żoną, a ja... ja przestałam być sobą.

Najgorsze nie były samotne wieczory, kiedy leżałam z telefonem w dłoni, czekając na jakąkolwiek wiadomość. Najgorsze było to, że przestałam planować. Moje życie skurczyło się do wtorków i czwartków, bo wtedy Marek mógł „wyskoczyć na chwilę”. Każdy weekend to był casting na nadzieję: może tym razem powie, że odszedł. Może tym razem zostanie. Może... może... może.

Nie wiem, kiedy to się stało, ale któregoś dnia obudziłam się i zrozumiałam, że moje życie przestało być moje. Byłam tłem dla jego wygodnych kłamstw.

Dostawałam na zmianę obietnice i kłamstwa

To był piątek wieczór. Znowu siedziałam sama w mieszkaniu, z laptopem na kolanach i otwartym czatem z Markiem. Czasem mam wrażenie, że moje życie zmieściłoby się w historii rozmów z nim. Tylko że niektóre wiadomości znałam już na pamięć.

„Jeszcze chwila, ona coś już podejrzewa. Muszę być ostrożny” – napisał.

Wpatrywałam się w ekran, jakbym miała tam znaleźć odpowiedź, jakąś ulgę. Palce zawisły nad klawiaturą. W końcu odpisałam:

„Marek, ja nie mogę żyć tylko we wtorki i czwartki. Ile jeszcze?”.

Trzy kropki. Znowu pisał coś długo, pewnie szukał słów, które nie zabrzmią jak kolejne kłamstwo. Albo już miał gotowy zestaw i tylko kopiował. Kiedy w końcu wysłał wiadomość, nie zdziwiłam się.

„Wiem, Karola. Jeszcze trochę, proszę. To wszystko się poukłada”.

Zamknęłam laptopa bez odpowiedzi. W mieszkaniu zrobiło się cicho. Aż za cicho. Poszłam do kuchni, nalałam sobie kieliszek czerwonego wina i usiadłam na parapecie. Patrzyłam na światła miasta, udając, że mnie to odpręża. Tak naprawdę w głowie miałam tylko pytanie: jak długo można czekać na coś, co nigdy nie miało nadejść?

Znałam Marka zbyt dobrze. Wiedziałam, kiedy mówił to, co chciałam usłyszeć. Ale mimo wszystko... wierzyłam. Przez lata pozwalałam mu układać moje życie na później. Przesuwać granice, tłumaczyć, że „jeszcze nie teraz”. A ja chłonęłam te okruchy uwagi, jakbym nie zasługiwała na nic więcej.

Pamiętałam wieczory, kiedy przychodził do mnie, pachniał wodą po goleniu i całował mnie w czoło, mówiąc, że tylko przy mnie czuje się sobą. I ja mu wierzyłam. Bo tak naprawdę chciałam wierzyć. Bo bałam się, że bez tej wiary nie zostanie mi już nic.

Ale coraz częściej budziłam się z gniewem. Z poczuciem, że jestem dodatkiem do jego życia, rezerwowym planem, przystankiem, nie celem. I ten gniew nie znikał. Rósł we mnie, powoli, cicho, ale nieubłaganie.

Miarka się przebrała

Telefon zadzwonił późnym wieczorem, kiedy już leżałam w łóżku. Marek. Odebrałam bez słowa. Słyszałam w jego głosie napięcie, które próbował ukryć pod miękkim tonem.

– Hej, nie śpisz jeszcze?

– Nie – odpowiedziałam chłodno.

– Słuchaj, myślałem dziś o wszystkim. Może po wakacjach będzie łatwiej. Dzieci są już starsze, mniej zależne. Nie chcę robić burzy przed wyjazdem. Wiesz, jak to jest...

– Aha – rzuciłam i wbiłam wzrok w sufit, jakbym próbowała z niego coś wyczytać.

– Karola, ja naprawdę... – zaczął, ale mu przerwałam.

– Ale przecież to miało być po świętach. Pamiętasz, po których? Wielkanocy dwa lata temu, czy tych ostatnich?

Zamilkł. I ta cisza powiedziała mi więcej niż cokolwiek, co mógłby teraz powiedzieć.

– Ja wiem, jak to wygląda, ale...

– Nie, Marek. Ty nie wiesz, jak to wygląda. Bo nie widzisz mnie, kiedy siedzę w samochodzie pod twoim blokiem i udaję, że tylko przejeżdżałam. Nie widzisz mnie, kiedy kasuję wiadomość, którą chciałam ci wysłać, bo znowu coś mi mówi, że dziś nie czas. Nie widzisz mnie, kiedy twoja córka wrzuca filmik z kolacji rodzinnej, a ja siedzę z kubkiem herbaty i pytam siebie: po co to robię?

Nie odpowiedział. Nie potrafił. Rozłączyłam się pierwsza. I przez chwilę myślałam, że zaraz się rozkleję, że znów zadzwoni, napisze, obieca coś więcej. Ale nie.

Zamiast tego wzięłam telefon, weszłam na jego profil. Zazwyczaj nie robiłam tego. Zazdrość mnie wyniszczała. Ale tego wieczoru nie mogłam się powstrzymać. Przewijałam w dół: zdjęcia z dziećmi, wyjazdy, grill u znajomych, ona... zawsze gdzieś obok, w tle. Jakby była tylko dodatkiem do jego idealnej wersji siebie.

I wtedy zobaczyłam nowe zdjęcie, na którym był oznaczony. Świeże. Kilka godzin temu dodane. Marek i jego żona. Oboje uśmiechnięci. W dłoni trzymała test ciążowy. Pozytywny.

Serce mi stanęło. Nie z zazdrości. Z zimnego, bezlitosnego zrozumienia. On nie tylko nie odszedł. On nigdy nie planował odejść. A ja byłam tylko wygodną przerwą w jego życiu. Przestrzenią, do której wchodził, kiedy mu się nudziło albo kiedy potrzebował potwierdzenia, że nadal jest pożądany.

Weszłam w moje aplikacje. Zrobiłam zrzut ekranu. Potem jeszcze jeden. I jeszcze kilka. Wtedy coś we mnie pękło. Ale nie jak szkło. Raczej jak zamek w drzwiach, który wreszcie się przekręcił.

Postawiłam na zimną zemstę

Nie pisałam do niego przez dwa dni. Nie odbierałam, nie odpowiadałam. Cisza była moim sprzymierzeńcem. W końcu trzeciego wieczoru bez żadnych emocji otworzyłam komunikator. Zaznaczyłam rozmowy, zrzuty ekranu, wspólne zdjęcia, które mi kiedyś wysyłał. Wysłałam je do jego żony. Bez słowa. Bez komentarza.

Zamknęłam telefon i poszłam zrobić sobie herbatę. Dłonie mi lekko drżały, ale nie ze strachu. To była ulga. Jakby ktoś wreszcie zdjął ze mnie ciężki płaszcz.

Następnego dnia telefon nie przestawał dzwonić. Marek. Dziesięć, dwanaście, piętnaście razy. Wieczorem nagrał wiadomość, a ja później odsłuchałam.

– Karola, proszę... Ona mnie wyrzuciła. Chce rozwodu. Co ty zrobiłaś? Porozmawiajmy, musimy…

Nie odsłuchałam do końca. Skasowałam nagranie. I wtedy, pierwszy raz od dawna, poczułam się spokojna.

Napisałam mu jeszcze jedną wiadomość: „Wreszcie coś straciłeś. Dotąd tylko mnie oszukiwałeś”.

Na nic już nie czekałam

Pierwszy poranek bez czekania był dziwnie cichy. Nie sprawdziłam telefonu od razu po przebudzeniu. Nie miałam już na co czekać. Leżałam chwilę, wsłuchując się w szum ulicy za oknem. Zwykły dzień, a jednak coś było inaczej.

Zaparzyłam sobie mocną, gorzką kawę. Bez mleka, bez cukru. Taką, jakiej Marek nie znosił. Usiadłam przy stole i po prostu patrzyłam przez okno. Nie myślałam o nim. Myślałam o sobie. O tych wszystkich latach, które oddałam komuś, kto nigdy nie miał odwagi mnie wybrać.

Pamiętam, jak kiedyś wyjechałam na weekend bez słowa. Żeby zobaczyć, czy zatęskni, czy zapyta, gdzie jestem. Nie zapytał. Tłumaczyłam to sobie: „Był zajęty”, „Nie chciał się narzucać”. Teraz widziałam, jak bardzo chciałam wierzyć w rzeczy, które nie istniały.

Było mi źle. Bolało. Ale po raz pierwszy ten ból miał sens. Nie był upokorzeniem, tylko czymś... czystym. Jak rana, która wreszcie może zacząć się goić.

Nareszcie byłam wolna

Minęło kilka tygodni. Telefon już nie dzwoni. Czasem wśród nieodebranych połączeń pojawi się jego imię, ale nie budzi we mnie nic. Ani złości, ani smutku. Raczej coś w rodzaju obojętnego zdziwienia – że tak długo dawałam się prowadzić po omacku komuś, kto sam nie wiedział, dokąd idzie.

Na pewno jeszcze nie jestem gotowa na nową miłość. Może dość długo nie będę. Aleteraz czuję, że znów jestem sobą. Kupuję bilety do kina bez czekania, czy on „będzie mógł”. Wracam do starych książek, spotykam się z ludźmi, do których bałam się wcześniej zbliżyć, bo mogliby zapytać o zbyt wiele.

W sobotę wyszłam na długi spacer. Sama, bez celu, bez pośpiechu. Przeszłam przez park, potem przystanęłam przy fontannie. W oddali słyszałam dziecięcy śmiech i szczekanie psa. Nikt na mnie nie czekał, nikt mnie nie poganiał. I to było dobre.

Zatrzymałam się na chwilę, zamknęłam oczy. Usłyszałam w głowie jego dawny szept, gdzieś z jednego z tych nocy, kiedy próbował mnie zatrzymać: „Zawsze będziesz moja”.

Uśmiechnęłam się. Krótko, ironicznie. Już nie jestem. I już nigdy nie będę.

Reklama

Karolina, 38 lat

Reklama
Reklama
Reklama