„Dla luksusów poślubiłam seniora, ale sukces szybko zamienił się w porażkę. Nie sądziłam, że tak słono za to zapłacę”
„Z perspektywy czasu widziałam tamtą siebie wyraźnie – wyrachowaną, wyćwiczoną w grze, jaką prowadziłam od lat. Moja matka całe życie zasuwała jak wół – trzy etaty i długi. Obiecałam sobie, że moje życie będzie inne. Chciałam wygody. Luksusu. Spokoju, który ktoś inny mi zapewni. I wtedy poznałam Romana”.

- Redakcja
Siedziałam przy kuchennym stole w mieszkaniu socjalnym, z herbatą w wyszczerbionym kubku. Za oknem prószył śnieg, a ja zmywałam ręcznie naczynia, bo zmywarka padła dawno temu. Kiedyś marzyłam o marmurach, futrach i samochodach z szoferem. Dziś liczyłam każdy grosz.
Nie oczekiwałam współczucia. Nie opowiadałam tego, żeby się usprawiedliwić. Po prostu chciałam zrozumieć, jak do tego doszło. Cofnęłam się myślami do czasu, gdy miałam niecałe trzydzieści lat. Byłam przekonana, że właśnie wygrałam życie – bo miałam plan. Chciałam wygody, spokoju, luksusu. I wiedziałam, że nie zdobędę tego własnymi rękami.
Nie przypuszczałam wtedy, że można być żoną bez miłości, że w dostatku też można czuć pustkę. I że cena, jaką się płaci za „łatwe życie”, to nie zawsze pieniądze. Czasem to całe lata, których już nie da się odzyskać.
Miałam sprytny plan
Z perspektywy czasu widziałam tamtą siebie wyraźnie – wyrachowaną, wyćwiczoną w grze, jaką prowadziłam od lat. Moja matka całe życie zasuwała jak wół – trzy etaty i długi. Obiecałam sobie, że moje życie będzie inne. Chciałam wygody. Luksusu. Spokoju, który ktoś inny mi zapewni.
Romana poznałam u znajomych. Starszy o trzydzieści lat, wdowiec, właściciel firmy transportowej. Miły, elegancki, dobrze ubrany. Wiedziałam, czego szukam. I wiedziałam, że on się nadaje.
– Ola, wiesz, że z tobą człowiek od razu czuje się lepiej? – powiedział któregoś wieczoru, gdy przyniosłam mu wino i posłałam ten uroczy, przećwiczony uśmiech.
– Bo lubię, jak ludzie czują się dobrze. Zwłaszcza ty – odparłam miękko, siadając naprzeciwko.
Zagrałam idealnie. Gotowałam, słuchałam, dotykałam ramienia w odpowiednim momencie. Czasem położyłam mu dłoń na policzku.
– Masz ciepłe ręce – powiedział raz, wzruszony. – Zapomniałem już, jakie to miłe.
Odwzajemniałam jego czułości, jakby naprawdę miały dla mnie znaczenie. Udawałam wzruszenie, gdy wspominał zmarłą żonę, której imię znałam już na pamięć. Kiedy wręczył mi bukiet białych róż, przytuliłam go mocno.
– Jesteś jak światło, Ola. Myślałem, że dla mnie wszystko już się skończyło, a ty przywracasz mi nadzieję – wyszeptał.
A ja tylko się uśmiechałam. Bo plan działał. A ja byłam coraz bliżej życia, które miało należeć do mnie.
Dopięłam swego
Gdy Roman mi się oświadczył, nie zawahałam się ani chwili. Wzięłam pierścionek jak ktoś, kto z góry wiedział, że tak się stanie. Scena była dokładnie taka, jak ją sobie wcześniej wyobraziłam – światło świec, delikatna muzyka, jego drżący głos.
– Wiem, że nie jestem ideałem… Ale czy chciałabyś zostać moją żoną?
– Oczywiście, że tak – odpowiedziałam z odpowiednią łzą w oku i przygryzioną wargą. Grałam swoją rolę lepiej niż ktokolwiek.
Nie minął tydzień, gdy zaprosił mnie na kolację z dziećmi. Dwie dorosłe córki, chłodne i wycofane. Patrzyły na mnie jak na intruza.
– Oczywiście cieszymy się, tato – powiedziała starsza, choć jej ton był lodowaty. – Ale jest kwestia intercyzy. Wolałybyśmy, żeby wszystko było jasne.
– Intercyza? – spojrzałam na Romana z udawanym zaskoczeniem.
– To tylko formalność, kochanie – zapewnił, ujmując moją dłoń. – Dla spokoju wszystkich.
Uśmiechnęłam się słabo. W środku gotowało się we mnie, ale na zewnątrz wyglądałam jak dziewczyna z klasą, która nie boi się papierów. Prawda była taka, że nie planowałam wyjść z tego z pustymi rękami. Ale wtedy to jeszcze nie był problem.
Ślub był dość skromny – prosta suknia, elegancki obiad. Nie było wzruszającej przemowy, tylko kilka suchych życzeń i chłodne spojrzenia. Ale mnie to wystarczyło.
– Wyglądasz pięknie – szepnął mi do ucha, gdy siedzieliśmy przy stole.
– Ja też dobrze wybrałam – odparłam, a on roześmiał się, jakby to był najlepszy żart.
Nie miałam wtedy wątpliwości. Czułam się jak bohaterka bajki, której końcówka została już dopisana. Nie wiedziałam tylko, że w tej bajce czai się pułapka.
Koniec marzeń
Po ślubie przez chwilę było dobrze. Roman znikał w pracy, a ja piłam kawę w szlafroku na tarasie. Przeglądałam katalogi z meblami, planowałam, co zmienić w domu. Miałam czas i spokój – dokładnie to, czego chciałam. Aż któregoś dnia wrócił blady jak ściana.
– Byłem u lekarza… – zaczął, siadając ciężko na fotelu. – Mam wyniki. To coś poważnego.
Poczułam, jak dreszcze przebiegają mi po karku. Tego nie było w scenariuszu.
Diagnoza była bezlitosna. Zaczął się koszmar. Roman przestał pracować, firma zaczęła tonąć. Spadły na nas długi, kontrole, wezwania. Z dnia na dzień z gospodyni eleganckiego domu stałam się opiekunką, księgową i sprzątaczką.
– Kochanie, możesz zadzwonić do lekarza? Znowu nie mam siły wstać – prosił Roman cicho.
– Jasne, zaraz – odpowiadałam mechanicznie, choć wewnątrz miałam ochotę uciec.
Zamiast restauracji – domowe zupy miksowane. Zamiast weekendów w spa – kolejki w przychodni. Czułam, że tonę. Że moje ciało jest obok, ale dusza gdzieś uleciała.
– Wytrzymamy, Ola. Jesteśmy w tym razem – mówił, trzymając mnie za rękę.
Nie miałam odwagi powiedzieć, że nie jesteśmy. Że nigdy nie byliśmy. Że zostałam z nim nie z miłości, tylko z przyzwyczajenia do własnego kłamstwa.
Każdego ranka budziłam się z pytaniem: Po co to wszystko? Ale odpowiedź nie przychodziła nigdy.
Grałam do samego końca
Roman gasł z dnia na dzień. Tracił siły i pamięć. Coraz częściej patrzył na mnie nieobecnym wzrokiem, jakby próbował przypomnieć sobie, kim jestem.
– Basiu, dasz mi wodę? – zapytał pewnego popołudnia.
Zamarłam. Basia. Jego zmarła żona. Jeszcze próbowałam żartować, jeszcze mówiłam: „Roman, to ja, Ola”, ale on już dryfował gdzieś poza zasięgiem.
Jego córki przychodziły coraz rzadziej, a gdy już były, patrzyły na mnie z nieukrywaną pogardą.
– Jak się czuje TATA? – zapytała zimno starsza z nich. – Czy raczej… twój mąż?
W lustrze widziałam kobietę z sińcami pod oczami, włosami związanymi byle jak i spojrzeniem, którego sama nie poznawałam. Nie płakałam. Nie było kiedy. Gra, którą kiedyś wymyśliłam, stała się moją codziennością. Już nie odgrywałam żony – byłam nią naprawdę. W sensie najbardziej banalnym: gotowałam, myłam, odbierałam recepty.
Nie było już czułości. Ani z mojej, ani z jego strony. Tylko wspólna cisza.
– Dlaczego nie odejdziesz? – zapytała kiedyś sąsiadka. – Masz jeszcze tyle lat przed sobą.
Nie odpowiedziałam. Nie dlatego, że nie wiedziałam, co powiedzieć. Po prostu nie potrafiłam przyznać się, że bałam się nie tyle samotności, co wstydu. Bałam się, że odejdę i zostanę kimś, kto porzucił chorego męża. Że wyjdę z tej roli i nikt nie będzie klaskał.
A ja grałam do końca. W sztuce, którą już dawno zdjęto z afisza.
W końcu czułam ulgę
Roman zmarł pięć lat po ślubie. W cichy, pochmurny poranek. Trzymałam go za rękę, ale nie płakałam. Nawet wtedy nie umiałam poczuć żalu. Byłam zmęczona. Zbyt zmęczona, by udawać więcej niż trzeba.
Po pogrzebie zostałam sama w pustym domu. Córki Romana przyszły, wyjęły dokumenty z szuflad, zabrały co cenniejsze rzeczy i zniknęły. Nawet nie zapytały, co ze mną. Nikt nie powiedział: „zadzwonimy”.
– Zostawiły ci przynajmniej cokolwiek? – zapytała sąsiadka.
– Meble – odpowiedziałam. – I parę rachunków.
Sprzedałam dom i wynajęłam małe mieszkanie. Bez schodów, bez ogródka, bez śladów tamtego życia. Pracowałam dorywczo – raz w sklepie, raz przy opiece. Nikt nie pytał, kim byłam. A jeśli ktoś zapytał:
– Byłaś kiedyś mężatką?
– Byłam – odpowiadałam krótko. – Ale to nie było małżeństwo. To była transakcja.
Nie miałam zdjęć, które chciałabym oglądać. Nie miałam wspomnień, do których chciałabym wracać. Czułam tylko ulgę. Że nie muszę już grać. Że nie muszę uśmiechać się przez łzy ani planować kolejnego dnia, w którym wszystko było pozorne.
Czasem siadałam przy oknie z kubkiem herbaty i patrzyłam, jak dzieci sąsiadów wracają ze szkoły. Myślałam wtedy o tym, że przegrałam życie w momencie, kiedy sądziłam, że właśnie je wygrałam.
Przestałam grać
Dziś mam czterdzieści pięć lat. Nie szukam już niczego. Ani miłości, ani sprawiedliwości, ani zrozumienia. Moje dni płyną spokojnie – bez planów, bez iluzji, bez udawania. Nauczyłam się cenić ciszę, herbatę z cytryną i to, że nikt nie mówi mi, co mam robić.
Z tamtego życia została mi tylko jedna fotografia. Roman na niej się śmieje. Ja patrzę w bok, jakbym przeczuwała, że nic z tego nie będzie prawdziwe. Trzymam ją w szufladzie, ale czasem wyjmuję. Nie żeby wspominać – bardziej po to, żeby nie zapomnieć, kim byłam.
Gdybym mogła coś powiedzieć tamtej trzydziestoletniej sobie, nie krzyczałabym. Nie wyśmiewałabym jej marzeń o luksusie. Powiedziałabym tylko jedno:
– Jeśli jesteś żoną na próbę, to życie też traktuje cię jak coś tymczasowego.
Bo to właśnie zrozumiałam. Że nie da się kupić życia, którego się nie czuje. Że jeśli nie kochasz, nie istniejesz. Jesteś tylko cieniem na zdjęciu. Rolą, która przestaje mieć sens, gdy widownia przestaje klaskać.
A ja już nie gram. Już nie chcę.
Olga, 45 lat
Czytaj także:
- „Mąż mnie znudził, więc zmieniłam go na inny model. Wolę klepać słodką biedę, niż więdnąć w luksusie z nudziarzem”
- „W starym pudle na strychu odkryłam największy sekret teściowej. Latami ukrywała go przed mężem i synem”
- „Przez całe życie stałam w cieniu idealnej siostry. Odkryłam, że jej perfekcyjne życie skrywało mroczny sekret”