„Dla męża byłam tylko służącą i kucharką. Nagle przypomniały mi się słowa mojej mamy i postanowiłam dać draniowi nauczkę”
„Wiedziałam, że to toksyczny związek, ale nie miałam jak się z niego wyzwolić. Byłam za granicą, nie znałam języka i nie miałam za co utrzymać syna. Miałam wrażenie, że wpadłam w pułapkę, a jednocześnie bałam się, że w razie rozstania sąd przyzna opiekę nad dzieckiem Marcinowi, bo ja byłam bezrobotna. Nie mogłam na to pozwolić”.
- Patrycja, 27 lat
Kiedy byłam nastolatką, moja mama często powtarzała mi, że w życiu najważniejsza jest niezależność. Bardzo chciała, żebym zdobyła wykształcenie i nie musiała żyć na czyjejś łasce, zwłaszcza jakiegoś mężczyzny. Ona zawsze była samowystarczalna. Jako świetna krawcowa nigdy nie narzekała na brak zleceń. Jej rady były wynikiem złych doświadczeń z mężczyznami. Jak sama często powtarzała, miała nieznośną tendencję do wplątywania się w związki z facetami, którzy coś ukrywali. Począwszy od jej pierwszej miłości, przez mojego ojca aż po drugiego męża – wszyscy mieli swoje za uszami. Zdrady, kłamstwa, nałogi…
– Gdyby nie fakt, że mam fach w ręku, nie mogłabym odchodzić od tych drani – mówiła. – Kobieta musi być samodzielna! Pamiętaj.
Zdawało mi się, że wiem, co jest dla mnie dobre
Kiedy byłam młoda, jej rady nie robiły na mnie wrażenia. W głębi duszy uważałam, że trochę sama jest sobie winna, bo wybiera niewłaściwych facetów. Poza tym w tamtym czasie bardziej skupiałam się na towarzystwie, spotkaniach z przyjaciółmi, makijażu i ubraniach. Wstyd przyznać, ale miałam pstro w głowie i nie traktowałam zbyt serio matczynych przestróg.
Niestety mama odeszła przedwcześnie. Zabrał mi ją rak trzustki. Zostałam sama, zanim skończyłam liceum. Na wychowanie wzięła mnie ciotka, czyli siostra mamy, bo oczywiście ojciec zupełnie nie przejął się moim losem. Był w ciągu alkoholowym i nic do niego nie docierało. Ciocia chciała być dla mnie wsparciem, ale ja wciąż się buntowałam. Nie potrafiłam odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Szukałam autorytetów w niewłaściwych miejscach i niestety przez to wszystko powtarzałam klasę, a później nie dopuszczono mnie do matury.
Na domiar złego, zamiast odebrać to jako nauczkę, szczególnie się tym nie przejęłam. Miałam wtedy w głowie co innego. Zakochałam się w koledze z osiedla, Marcinie, mimo że miał opinię lekkoducha i bardziej zależało mu na kumplach niż na pracy. Do tej pory pukam się w głowę, kiedy przypomnę sobie, jak bardzo byłam nim zauroczona. Chyba jednak odziedziczyłam po mamie tendencję do kiepskich wyborów sercowych.
Marcin był moim pierwszym partnerem i choć wiedziałam, że nie ma pracy ani wykształcenia, uznałam go za dobrego kandydata na ojca mojego dziecka. A może po prostu bardzo chciałam zostać matką, żeby zapełnić pustkę w moim życiu? Marcin, kiedy dowiedział się o ciąży, początkowo się wściekł. Nic dziwnego. Nie mieliśmy mieszkania, pracy ani perspektyw na przyszłość. Dopiero na tym etapie zaczęłam myśleć, co teraz. Uznałam, że jedynym sposobem, żebyśmy jakoś dali sobie radę, będzie wyjazd za granicę. Mój chłopak dość niechętnie przyznał mi rację.
Żadne z nas nie znało żadnego języka obcego, ale wiedziałam, że w Polsce Marcinowi nie uda się znaleźć pracy. Postanowiliśmy jechać do Niemiec. Kuzyn mojego chłopaka pracował tam od lat i powiedział, że załatwi mu pracę na budowie. Ciocia próbowała mnie powstrzymać. Znała Marcina i uważała, że to marny kandydat na życiowego partnera. Było już jednak za późno. Miałam mieć z nim dziecko, a sama nie byłabym w stanie się utrzymać. Pojechaliśmy…
Szybko pogodziłam się ze swoją rolą
Marcin poszedł do pracy, a ja zostałam w domu. Dwa miesiące później urodził się nasz synek. Nazwaliśmy go Nikodem. Kiedy Marcin wracał wieczorem zmęczony, zasiadał do stołu i czekał, aż podsunę mu pod nos talerz z obiadem. Początkowo buntowałam się przeciwko takiemu zachowaniu. Byłam wystarczająco wykończona zajmowaniem się niemowlakiem, a miałam jeszcze usługiwać dorosłemu facetowi? Z czasem jednak, żeby uniknąć ciągłych kłótni i wyrzutów, zaczęłam gotować, sprzątać i robić nam pranie.
Marcin zarabiał, ja byłam w domu z dzieckiem. Zaczęłam wierzyć, że ten podział jest dla mnie korzystny i przestałam narzekać na rolę gospodyni domowej. Liczyłam na to, że gdy Nikoś podrośnie i pójdzie do przedszkola, znajdę jakąś pracę. Marcin wciąż mnie jednak od tego odwodził. W końcu przywykłam do takiego życia.
Nikoś rósł, uczył się niemieckiego, Marcin także świetnie opanował język i był doceniany w pracy. Tylko ja nie robiłam żadnych postępów. Wciąż tylko zajmowałam się domem. Miałam wrażenie, że Marcin zupełnie nie szanuje tego co robię. Gdybym wychodziła z domu na osiem godzin i przynosiła regularną pensję, uznałby to za pracę. Kiedy jednak osiem godzin zajmowałam się gotowaniem, praniem i sprzątaniem w domu, nie traktował tego poważnie.
Nie czułam się dobrze w tym związku. To Marcin podejmował wszystkie decyzje, wydzielał mi pieniądze i rozliczał z zakupów. Miałam dość ciągłego tłumaczenia się z wydatków i tego, że traktował mnie jak służącą, na której odreagowywał stres związany z pracą. Wiedziałam, że to toksyczny związek, ale nie miałam jak się z niego wyzwolić. Byłam za granicą, nie znałam języka i nie miałam za co utrzymać syna. Miałam wrażenie, że wpadłam w pułapkę, a jednocześnie bałam się, że w razie rozstania sąd przyzna opiekę nad dzieckiem Marcinowi, bo ja byłam bezrobotna. Nie mogłam na to pozwolić.
Wciąż przypominały mi się słowa mojej mamy o tym, bym starała się być niezależna. Miała rację, a ja jej nie posłuchałam. Ustawiłam się w poddańczej pozycji i wciąż ponosiłam tego konsekwencje. To było coś, przed czym najbardziej mnie przestrzegała. Dopiero teraz dotarło do mnie, co miała na myśli.
Kiedy pewnego dnia odbierałam Nikosia ze szkoły, zauważyłam za szybą u kosmetyczki kartkę, że poszukuje pomocnika do robienia manikiuru. Nie zastanawiałam się nawet pięciu minut. Znałam się na paznokciach, jak mało kto. Zawsze miałam idealnie wypiłowane i pomalowane, a skórki odsunięte. Uznałam, że to wystarczy, więc weszłam do salonu i łamanym niemieckim oznajmiłam, że chętnie podejmę się pracy. Właścicielka salonu się roześmiała. Pokazałam jej mój manikiur, który uznałam za wystarczający powód, by mnie zatrudniła. Pokręciła przecząco głową i oświadczyła, że bez kursów mnie nie przyjmie.
Wyszłam stamtąd wściekła. Nie miałam ochoty na powrót do szkoły. Uznałam jednak, że skoro to mógłby być zawód przynoszący mi realne zyski oraz, co istotniejsze, mógłby zwrócić mi wolność, warto się pomęczyć. Wyciągnęłam trochę zaskórniaków, które odkładałam przy różnych okazjach. Nie miałam zamiaru mówić Marcinowi, co planuję. Mógłby się domyślić, że szukam drogi ucieczki, a wiedziałam, że łatwo mnie nie wypuści. Przy mnie czuł się mocny i twardy. W rzeczywistości był zwykłym frajerem. Jedynym powodem jego przewagi był fakt, że zarabiał pieniądze.
Zaczęłam uczestniczyć w szkoleniach i pokazach. Wbrew temu, jak sobie to wyobrażałam, nie było to nudne notowanie teorii w zeszytach. Kurs składał się wyłącznie z praktycznych zajęć i prezentacji ekspertów. Byłam zachwycona taką szkołą. Uczyłam się w błyskawicznym tempie, nie tylko technik wykonywania żelowych paznokci czy nakładania lakieru hybrydowego, ale także podejścia do klienta, reklamy, rozliczania podatków. Przygotowywano nas do otwarcia własnego salonu i choć było to na razie poza zasięgiem moich możliwości, cieszyłam się jak dziecko na samą myśl o tym, że kiedyś mogłabym mieć własny biznes. „To by było coś!” – myślałam i odpływałam do świata marzeń.
Tymczasem po ukończeniu trzech kursów, wróciłam do mojej manikiurzystki z dyplomem. Spojrzała zaskoczona moją determinacją. Całe szczęście jeszcze nikogo nie zatrudniła, więc przyjęła mnie na okres próbny.
Powiedziałam Marcinowi, że dostałam pracę, a on tylko prychnął.
– Niby po co? Nudzi ci się? Przecież z moimi zarobkami stać nas na wszystko!
– Chyba ciebie! – odparowałam wściekła. – Mnie rozliczasz z każdego centa.
Marcin poczerwieniał ze złości i oczywiście zaraz wybuchła awantura. Omal nie doszło do rękoczynów! Mój chłopak uważał, że niepotrzebnie idę do pracy, ale ja nie zamierzałam odpuścić.
Następnego dnia stawiłam się w salonie i robiłam wszystko, co mogłam, żeby udowodnić nowej szefowej, że nadaję się do tej pracy. Nie pozwoliła mi jeszcze na samodzielne wykonywanie manikiuru klientkom, ale pomagałam jej na kasie, sprzątałam, kupowałam przez internet nowe kosmetyki, lakiery, lampy.
Paula zamierzała powiększyć salon o jedno stanowisko i właśnie do niego szukała specjalistki. Kiedy w końcu udało jej się skompletować cały zestaw, zaczęłam pracować razem z nią. Wkrótce to do mnie chętniej zapisywały się klientki. Paula nie była jednak zazdrosna, tylko szczęśliwa, że dobrze trafiła. Moje klientki były bardzo zadowolone. Przychodziło tam mnóstwo Polek, więc nawet moja nieznajomość niemieckiego nie stanowiła dużego problemu.
Nigdy więcej nie będzie mnie tak traktował!
Kiedy po miesiącu otrzymałam pierwszą wypłatę i swoją część napiwków, poczułam, co znaczy niezależność. W domu jednak nie dawałam po sobie poznać, że coś się zmienia. W duchu powtarzałam sobie, że jeśli wytrzymam jeszcze kilka miesięcy, będę mogła wrócić do Polski i otworzyć własny salon. Bez Marcina i jego ciągłych pretensji. Oczywiście on wciąż naciskał, żebym zrezygnowała ze swojego „hobby”, przez które cały dom jest zaniedbany. Nie reagowałam. Całe szczęście nie zdawał sobie sprawy, jak pokaźne to moje „hobby" przynosi dochody. Pensja to jedno, ale dochodziły do tego jeszcze napiwki. Miałam osobne konto, o którym Marcin nie wiedział.
Wytrzymałam jeszcze pół roku. Pewnego dnia Marcin zachował się tak, że nie mogłam my tego wybaczyć. Miarka się przebrała. Nie zamierzałam dłużej tolerować takiego traktowania. Gdy zasnął, spakowałam Nikosia i siebie.
– Dlaczego mnie budzisz, mamusiu? – zapytał zaspany synek.
– Uciekamy od taty – wyszeptałam.
Nawet nie protestował. Mimo że miał zaledwie sześć lat, dobrze wiedział, co się dzieje w domu. Zostawiłam Marcinowi kartkę, że odchodzimy i żeby nas nie szukał, po czym poszliśmy z Nikosiem na autobus.
Do Polski dojechaliśmy nad ranem. Napisałam do Pauli, że muszę się zwolnić i podziękowałam za owocną współpracę. Nie wiem, dlaczego wróciłam właśnie do mojego miasteczka z dzieciństwa. Ciocia dawno temu się wyprowadziła, dawni znajomi też rozpierzchli się po świecie. Nie mieliśmy się nawet, gdzie zatrzymać. Ale gdy są pieniądze, nie ma problemów. Wynajęłam mieszkanie dla naszej dwójki, a następnego dnia ruszyłam na spacer po mieście. Chyba miałam jakiś szósty zmysł, bo okazało się, że w całym miasteczku nie ma ani jednej manikiurzystki.
Zaczęłam się bać, że może manikiur nie jest tu tak popularny jak za granicą. Musiałam jednak zaryzykować. Nie miałam wyjścia. Przy ryneczku był do wynajęcia lokal po dawnej kwiaciarni. Zadzwoniłam zapytać i dowiedziałam się, że właściciel jest w stanie oddać go za półdarmo, byle tylko ktoś pozbawił go konieczności płacenia czynszu.
– Kupię go od pana – powiedziałam ku jego zdziwieniu.
Nie miałam zamiaru napychać komuś kieszeni opłatami za wynajem, skoro odłożyłam pieniądze właśnie po to, by mieć własny lokal. Ten był idealny. Mały, dobrze usytuowany i nie wymagał dużych nakładów finansowych. Dopełniliśmy formalności u notariusza i lokal był mój.
Nikoś od września poszedł do szkoły, a ja zabrałam się do roboty. Odmalowałam ściany, wstawiłam nowe biurko, dwa krzesełka i witrynkę z lakierami. Kupiłam też profesjonalną lampę do utwardzania paznokci i zamówiłam duży szyld. Teraz pozostało tylko czekać, czy to kogokolwiek zainteresuje.
Sama sobie sterem, żeglarzem, okrętem…
Pierwszego dnia nie zajrzał do mnie nikt. Przemyślałam sprawę i stwierdziłam, że ludzie nie korzystają z nowości głównie z powodu strachu przed cenami. Wystawiłam więc przed lokal tablicę, na której umieściłam spis usług wraz z cennikiem. Dopisałam też, że pierwsze trzy klientki mają wizytę za pół ceny. Zamówiłam też ulotki informacyjne z pięknym zdjęciem manikiuru. Chwyt marketingowy zadziałał. Wkrótce zaczęły dzwonić do mnie zainteresowane. Dawałam im karty stałego klienta i proponowałam rabaty za polecenie mnie przyjaciółkom. Lekcja reklamy ze szkoleń bardzo mi się przydała. Wiedziałam, jak się wypromować.
Marcin dzwonił do mnie kilka razy. Poinformowałam go, że spotkań z synem nie będę mu zabraniać, ale jeśli nie będzie płacił alimentów, pozwę go do sądu. Wystraszył się. Nie spodziewał się, że postawię mu twarde warunki i pozostanę nieugięta. Przy takiej kobiecie nie potrafił zachowywać się jak cwaniak.
Nikoś widuje się z tatą raz do roku w czasie wakacji i czasem rozmawiają ze sobą przez Skype'a. Mój biznes kręci się doskonale. Mam nadzieję, że mama patrzy na mnie z góry i jest dumna, że jej lekcja o potrzebie niezależności nie poszła na marne.