„Dla moich dzieci jestem tylko bogatą emerytką z Warszawy. Traktują mnie jak skarbonkę, a nie jak własną matkę”g03
„Wracając, poszłam na działkę. Usiadłam na ławce pod starą jabłonią. Tu byliśmy razem. Tu się śmialiśmy. Tu spędzaliśmy wakacje, jedliśmy arbuzy z pestkami i siedzieliśmy do nocy przy małej lampce na ganku. Czułam się wtedy potrzebna, kochana, żywa. Teraz byłam sama jak palec”.

- Redakcja
Nigdy nie uważałam się za kobietę wyjątkową. Ot, zwyczajna emerytka z Warszawy mieszkająca w bloku z wielkiej płyty, wdowa, matka trójki dorosłych dzieci. Od siedmiu lat, od kiedy zmarł mój mąż, żyję sama. Towarzyszy mi tylko cisza, czasem przerywana szumem telewizora.
Przez większość życia oszczędzałam na wszystkim – na sobie, na wakacjach, na ciepłych posiłkach. Wszystko po to, żeby dzieci miały lepiej. Marcin mieszka pod Warszawą, pracuje w nieruchomościach. Rzadko dzwoni. Agata ma dwójkę dzieci, ciągle czymś zajęta – a to basen, a to angielski. Paweł prowadzi jakieś interesy, co rusz zmieniające nazwę.
Niby jesteśmy rodziną, ale rozmawiamy głównie przez telefon. Dzieci rzadko mnie odwiedzają. Zawsze myślałam, że może kiedyś się to zmieni, że może los w końcu się do mnie uśmiechnie.
Teraz wszystko się zmieni
Zwykły poniedziałek. Herbata, kanapka z serem, totolotek z kiosku pod blokiem. Nigdy nie wygrywałam więcej niż dwie dyszki. Aż tu nagle: sześć milionów złotych.
Pamiętam, jak stałam w kuchni z tym świstkiem papieru w rękach. Kolana mi się trzęsły. Pomyślałam: „Janku, to ty? To twój znak? Dałeś mi to, żebym pomogła naszym dzieciom?”. Bo przecież dla mnie to było oczywiste. Co ja sama zrobię z taką kwotą?
Zadzwoniłam do Heli, mojej sąsiadki z piętra niżej.
– Hela, zgadnij, kto został milionerką? – powiedziałam jej przez telefon, nie mogąc powstrzymać śmiechu.
– Ania? Ty się dobrze czujesz? – zapytała nieufnie.
– Sześć milionów! W totka! – krzyczałam prawie, a serce waliło mi jak oszalałe.
Hela przyszła w kapciach, z lokówkami we włosach. Zaparzyłam herbatę, usiadłyśmy przy kuchennym stole.
– Dzieciakom wszystko dam – powiedziałam jej z przekonaniem. – Po dwa miliony każdemu. Niech mają lepiej niż ja. Ja tylko rachunki opłacę i na działkę pojadę od czasu do czasu. Mnie już nic więcej nie trzeba.
A potem zadzwoniłam do Marcina.
– Synku, mam dla ciebie niespodziankę. Chcę ci dać prezent. Od serca. Dwa miliony złotych.
– Co? Mamo, nie żartuj...
– Nie żartuję. Wygrałam. I chcę się podzielić z wami wszystkimi.
Agacie powiedziałam to samo. Płakała przez telefon. Paweł najpierw nie uwierzył. A potem powiedział:
– Mamo, teraz to się wszystko zmieni. Zobaczysz.
Wtedy wierzyłam, że rzeczywiście się zmieni. Nie sądziłam tylko, że na gorsze.
W końcu czułam się potrzebna
Rozdzielałam te pieniądze z takim przejęciem, jakbym organizowała im śluby. Wszystko musiało być sprawiedliwie. Żadnych faworyzowanych, żadnych „a bo Agata ma dzieci”, „a bo Paweł inwestuje”. Każdemu po równo: dwa miliony. Na przelewach napisałam „darowizna z serca”. Taki gest – prosty, ale ważny. Wypełniłam wszystkie oficjalne dokumenty.
Marcin zadzwonił jeszcze tego samego wieczora.
– Mamo, nawet nie wiesz, co to dla nas znaczy. W końcu będziemy mogli kupić dom! Koniec z kredytami, koniec z wynajmem. Marta jest w szoku. Mówi, że nie wierzy, że to się dzieje.
Ucieszyłam się.
– Synku, tylko nie zapomnij o notariuszu. Kup z głową. I zostaw coś na czarną godzinę.
– Oczywiście! – zapewnił z entuzjazmem. – Mamo, teraz to się wszystko zmieni. Będziemy do ciebie częściej wpadać. No i dzieci będą miały w końcu swój pokój.
Agata przyszła osobiście, z pudełkiem czekoladek i czerwonymi tulipanami.
– Mamusiu kochana, dziękuję. Ja to od razu szefowi wypowiedzenie daję. Mam dość tej roboty. Teraz w końcu mogę pożyć.
– Aga, ale to nie są pieniądze bez dna...
– Wiem, wiem – machnęła ręką. – Ale jakoś się ułoży. Zawsze się układa. A jak dzieci zobaczą, że matka szczęśliwa, to i one będą.
Paweł był ostatni. Zawsze był tym, który wszystko zostawia na ostatnią chwilę.
– Mamo, no to mnie zaskoczyłaś. Wiesz, właśnie miałem propozycję wejścia w knajpę na Żoliborzu. Taka stylowa restauracja. Nowoczesna, ale z duszą. Zainwestuję. Zrobię z tego coś, co przyciągnie tłumy.
– Paweł... a znasz się na tym?
– Nie, mamo, ale mam wspólnika. On się zna, a ja mam wizję i fundusze.
Uśmiechnęłam się wtedy, mimo lekkiego niepokoju. Paweł zawsze miał wizję.
Przez kilka dni telefon nie przestawał dzwonić. Marcin wysyłał mi linki do domów, które oglądali z Martą. Agata przysyłała zdjęcia dzieci na placu zabaw – podpisane: „Dzięki Tobie, mamo!”. Paweł zapraszał mnie na „wielkie otwarcie” swojego lokalu, które miało się odbyć w czerwcu.
Czułam się potrzebna. Ważna. Kochana. A potem – wszystko zaczęło cichnąć.
Oddałam im wszystko
Najpierw Marcin nie oddzwonił po naszej rozmowie o umowie przedwstępnej. Przestał chwalić się postępami związanymi z nową inwestycją. Agata szybko przestała przesyłać zdjęcia dzieci. Paweł przekładał „wielkie otwarcie” już trzeci raz.
Zaczęłam dzwonić pierwsza. Czasem odbierali, czasem nie.
– Mamo, jesteśmy w biegu, wiesz jak to jest. Dzieci, dom, praca, życie... – tłumaczyła Agata.
– Mamo, wybacz, ale jestem po uszy w papierach. Muszę zamknąć sprawę z deweloperem – mówił Marcin.
– No co ty, mamuś, przecież niedługo się zobaczymy! Ale teraz to nawet nie wiem, jak się nazywam – zbywał mnie Paweł.
Wróciłam do swojego codziennego rytmu. Herbata, telewizor, samotność. Było zupełnie jak przed wygraną, nic się nie zmieniło. I wiedziałam, że tak już będzie. Że moje dzieci wcale się nie zmienią. Zrobiłam, co mogłam. Oddałam im wszystko.
Nie przyszło mi wtedy do głowy, że najgorsze dopiero przede mną.
Czułam żal w sercu
Minęło jakieś pół roku. Zima była wyjątkowo długa. Mój telefon milczał. Na Facebooku Agata wrzucała zdjęcia dzieci z ferii, Marcin pochwalił się nowym SUV-em, a Paweł udostępnił filmik z otwarcia swojej restauracji. Nie dostałam zaproszenia.
Któregoś dnia Paweł zapukał do moich drzwi. Bez uprzedzenia, bez uśmiechu.
– Wejdź, synku, napijesz się herbaty?
– Nie mam czasu. Tylko na chwilę.
Usiadł, zacisnął dłonie na kolanach. Milczał. W końcu wyrzucił:
– Mamo... źle się dzieje. Restauracja nie idzie. Ten wspólnik, co miał się znać, zniknął. Zostawił mnie z długami. Wszystko spadło na mnie.
– Ale... przecież miałeś oszczędności z tych dwóch milionów...
– No właśnie nie mam. Poszło na remont, sprzęt, ludzi. A teraz... teraz nie mam jak spłacić czynszu.
Popatrzyłam na niego i poczułam dziwną gulę w gardle. Wstyd? Wściekłość? Żal?
– Paweł... ja nie mam już tych pieniędzy. Oddałam wszystko wam. Myślałam, że to wam wystarczy.
– Mamo, ja nie mówię, że to twoja wina – mruknął. – Ale mogłaś inaczej to podzielić. Ja byłem jedynym, który coś próbował zbudować, pomnożyć kapitał. Marcin kupił willę, Agata rzuciła pracę. A ja coś robiłem. I zostałem z niczym.
– Paweł... dałam każdemu po równo...
– Tak, ale niesprawiedliwie.
Wyszedł bez pożegnania. Jakby zostawił mi na stole swój żal.
Ciągle było im mało
Kilka dni później zadzwoniła Agata. Rzadko już to robiła.
– Mamo, nie wiem, co robić. Nie chcą mnie przyjąć z powrotem do pracy. A oszczędności... no, skończyły się szybciej, niż myślałam. Wszystko takie drogie. Dzieci ciągle czegoś chcą. Darek mówi, że to przez mnie. Że jestem nieodpowiedzialna. Może... mogłabyś pożyczyć trochę?
– Agata, nie mam już. Naprawdę. Opłacam tylko rachunki. Z emerytury. Nie mam już z czego.
– To po co oddawałaś wszystko? – wybuchła. – Po co?! Gdybyś coś sobie zostawiła, mogłabyś teraz pomóc. Ale ty, nie, ty wszystko musiałaś rozdawać! Jakbyś kupowała sobie naszą miłość!
Zamilkłam. Poczułam, że zaczynam drżeć.
– Agatko... ja tylko chciałam wam dać coś od siebie...
– A teraz nie masz nic. I my też – i się rozłączyła.
Zadzwoniłam do Marcina. Odebrał po drugim sygnale.
– Mamo? Coś się stało?
– Nie... tylko... chciałam zapytać, czy może wpadniesz kiedyś? Pogadamy, zjesz zupę...
– Teraz? Nie da rady. Martę coś bierze, dzieci chore. No i ten dom. Wiesz, rachunki są kosmiczne. Wszędzie chcą pieniędzy. A te dwa miliony to dziś już nic. Niewiele za to da się zrobić.
– Niewiele...? – powtórzyłam głucho.
– No... sama wiesz. Wystarczy, że weźmiesz większy dom, kupisz auto, umeblujesz wszystko... i koniec. A teraz wszystko drogie. Nie wiem, mamo, może trzeba było to inaczej rozegrać. Może rozłożyć w czasie? Dać trochę teraz, trochę później?
– Myślałam, że będziecie szczęśliwi...
– Wszyscy coś myślimy, mamo. Tylko potem rzeczywistość wygląda inaczej.
Odłożyłam słuchawkę i poczułam, jak zalewa mnie fala gorąca. Przecież oni mają wszystko. Mają domy, auta, dzieci. A ja mam... co? Lodówkę z trzema jajkami i zupą z proszku? I serce pełne żalu.
Byłam zrozpaczona
Była sobota. Siedziałam na ławce pod blokiem, bo w mieszkaniu panowała niezonośna cisza. Taka, że aż w uszach szumiało. Wzięłam telefon do ręki, zaczęłam przeglądać zdjęcia dzieci. Na jednym Agata w ciąży z Hanią, śmieje się, ma rękę na brzuchu. Na innym Marcin z małym Antosiem na barana. Paweł – jeszcze w liceum, z gitarą w rękach.
„Zawsze byli moim światem” – pomyślałam. I w tej samej chwili zadzwonił telefon. Na ekranie: Grupa: Rodzeństwo. Nie wiedziałam, że mnie dodali. Nie myśląc wiele, dołączyłam do rozmowy.
Żywo dyskutowali, tak, że nawet nie zauważyli mojej obecności. I wtedy to usłyszałam.
– No to co z matką? – to był głos Marcina. – Będziecie się nią zajmować, czy znowu wszystko na mnie?
– Nie udawaj świętego – rzuciła Agata. – Najwięcej wziąłeś, to teraz kombinuj.
– A może sprzedamy jej mieszkanie? – wtrącił się Paweł. – Ona i tak już sama nie ogarnia. A ja wiem, że można by to dobrze zainwestować.
– Paweł, błagam cię – prychnęła Agata. – Ona nie ma nic, a ty jeszcze chcesz ją z mieszkania wyrzucić?
– No ale co, mamy ją wszyscy na barki brać? – odburknął. – Ona już nie ma pieniędzy. A jak zachoruje? Będziecie się zmieniać przy łóżku?
Zamarłam. Przysięgam, przestałam oddychać.
– Może po prostu trzeba jej jasno powiedzieć, żeby nie liczyła, że wszystko się samo zrobi – dodał Marcin chłodno. – Starczy już tego matczynego dramatu. Dała, bo chciała. Nikt nie prosił.
– No właśnie – mruknęła Agata. – Szkoda, że teraz oczekuje wdzięczności. Jakby nie rozumiała, że każdy ma swoje życie.
Telefon sam się rozłączył. Nie wiem, jak długo siedziałam w miejscu. Nogi miałam jak z waty. Czułam się, jakby ktoś mnie okradł. Nie z pieniędzy. Z godności. Z tego, co najważniejsze.
To było jak cios w serce
Następnego dnia poszłam do Agaty. Bez zapowiedzi. Otworzyła mi niechętnie, w dresie, z kawą w ręku.
– O, mama. Coś się stało?
– Tak – powiedziałam cicho. – Podsłuchałam rozmowę waszej grupy.
Zamarła.
– Chcesz mi powiedzieć, że... – zaczęła, ale przerwałam jej:
– Naprawdę tak o mnie myślicie?
Patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę. Bez emocji. Jakby kalkulowała.
– Mamo, my... nie chciałyśmy cię zranić. Ale jesteś dorosła. Musisz rozumieć, że nie możemy całe życie kręcić się wokół ciebie.
– Ja się wokół was kręciłam całe życie – odpowiedziałam spokojnie. – A teraz... nie jestem już wam potrzebna?
– Potrzebna? – zaśmiała się gorzko. – Nie bądź śmieszna. Potrzebnym jest się wtedy, jak ma się co dać. A ty już nie masz. Tak to już jest. To nie złośliwość, tylko rzeczywistość.
Wyszłam, zanim się rozpłakałam.
Czułam się niepotrzebna
Przez tydzień żyłam jak w letargu. Ale potem stwierdziłam, że może to ja przesadzam. Że może ich też coś boli, tylko nie umieją tego powiedzieć. Że może to była chwila. Impuls. Że może jeszcze można coś odbudować. Bo przecież… to moje dzieci.
Zebrałam się w sobie i zaczęłam odwiedzać ich po kolei. Bez zapowiedzi. Żeby zobaczyć, jak zareagują. Zobaczyć, czy naprawdę już mnie nie ma w ich świecie.
Najpierw Marcin. Willa z bramą na pilota. Zadbany ogród, kostka brukowa, zraszacze jak z katalogu. Drzwi otworzyła jego żona.
– O, dzień dobry, mamo... Marcin w pracy. Dzieci mają korepetycje. Teraz nie za bardzo... może zadzwonisz następnym razem?
Nie zaprosiła mnie nawet do środka. Nawet nie zaproponowała, żebym zaczekała. Stałam na tym eleganckim ganku jak nieproszony listonosz. Skinęłam głową i odeszłam.
Potem Agata. Stała w kuchni w szlafroku, z filiżanką kawy. Dzieci biegały po mieszkaniu z tabletami. Bałagan. Niedomyte naczynia. I taka… nerwowość w jej oczach.
– Mamo, nie mogłaś chociaż zadzwonić? Ja mam dzisiaj konsultację online i korepetycje chłopaków. Totalny kołowrotek. Naprawdę dziś nie bardzo.
– Ja tylko na chwilę. Chciałam cię zobaczyć.
– No widzisz, zobaczyłaś. Ale teraz serio, nie mam głowy.
Zamilkłam.
– Aha. I... tamten dzień, jak przyszłaś... nie chciałam być taka ostra. Po prostu... to wszystko mnie przerasta. Może lepiej by było, gdybyś to wszystko zatrzymała dla siebie. Teraz nikt nie jest szczęśliwy, a ty chodzisz rozżalona. Może byłoby inaczej, gdybyś... nie rozdawała.
Patrzyłam na nią i myślałam, jak bardzo się zmieniła. A może zawsze taka była?
Nie miałam już nikogo
Na końcu Paweł. Restauracja już nie istniała. Teraz prowadził coś na pół etatu, coś „tymczasowego”. Mieszkał w wynajmowanym mieszkaniu. Otwarte piwo na stole, popielniczka pełna petów.
– No hej, mamuś. Chcesz kawy? Tylko sypaną mam.
– Nie trzeba, Paweł. Tylko cię zobaczyć chciałam.
– No, to widzisz. Jestem. Jakoś się kręci. Nie za dobrze, ale żyję.
– Paweł… tęsknię.
– Mamo, nie dramatyzuj. Zawsze ci się wydawało, że jesteśmy jak z serialu. A my po prostu... jesteśmy dorośli. I każdy ma swoje życie.
– A ja? Mam tylko was.
– To nie moja wina.
Wyszłam. Długo nie mogłam dojść do siebie. Myślałam o Janku. Jakby żył… może byłoby inaczej. Może nie dałby się ponieść temu chwilowemu szczęściu. Może by mnie powstrzymał. Może... chociaż ktoś by mnie trzymał za rękę.
Wracając, przeszłam obok działki. Weszłam, usiadłam na ławce pod starą jabłonią. Tu byliśmy razem. Tu się śmialiśmy. Tu spędzaliśmy wakacje, jedliśmy arbuzy z pestkami i siedzieliśmy do nocy przy małej lampce na ganku. Czułam się wtedy potrzebna, kochana, żywa. Teraz byłam sama.
Przestałam się łudzić
Nie odzywali się więcej. Czasem, raz na miesiąc, może dwa, dostawałam SMS-a od Agaty: „Mama, żyjesz?”. Albo od Pawła: „Przelej mi, jeśli możesz, 300 zł, oddam w przyszłym tygodniu”. Od Marcina nie dostałam już nic.
Nie miałam pieniędzy. Ale przede wszystkim – nie miałam już siły udawać, że to wszystko było tylko chwilową pomyłką. Że się „naprawi”. Że wrócą z kwiatami i przeproszą. Nie wrócili. Przestałam się łudzić. Przestałam czekać. Przestałam żyć życiem, którego nikt już nie chciał dzielić ze mną.
Kupiłam nowe zasłony. Pomarańczowe. Wymieniłam stary obrus. Zaczęłam chodzić na spacery z sąsiadką, tą, co straciła męża dwa lata temu. Zaczęłyśmy pić razem kawę, rozmawiać o przepisach, o pogodzie, o życiu.
– I co, Ania? – zapytała mnie ostatnio. – Żałujesz?
Zamyśliłam się wtedy. Wzięłam łyk herbaty. Długo nic nie mówiłam.
– Żałuję, że myślałam, że jak się komuś da wszystko, to on się odwdzięczy miłością. Żałuję, że pomyliłam pieniądze z bliskością. Ale nie żałuję, że się przekonałam. Przynajmniej już wiem, na czym stoję.
Może to jest właśnie dojrzałość. Nie ta w datach w dowodzie, tylko ta w głowie. Kiedy przestajesz się łudzić. Kiedy przestajesz dawać z nadzieją, że ktoś w końcu cię pokocha.
Teraz daję sobie. Czas. Ciszę. Rano słucham ptaków. Czasem piekę ciasto tylko dla siebie. I śmieję się sama z siebie, jak potrafię przypalić biszkopt, chociaż robiłam go już setki razy.
Nie mam już nic. Ani pieniędzy, ani dzieci. Ale mam siebie. I, choć to brzmi banalnie, po raz pierwszy od lat czuję, że to wystarczy. Czasem największy błąd to chcieć zbyt dobrze. A największa odwaga – przestać.
Anna, 75 lat