„Dla mojej córki tradycja wielkanocna to średniowiecze. Serce matki płacze, gdy dziecko gardzi rodzinnymi wartościami”g04
„Córka coraz mniej lubi święta. „To wszystko takie sztuczne” – rzuca. A ja udaję, że nie słyszę. Mam nadzieję, że jej przejdzie. Że jeszcze jej się odmieni. I dlatego w tym roku znowu się staram. Może tym razem ona to doceni. I zrozumie, że to wszystko – naprawdę wszystko – robię z miłości”.

- Redakcja
Kiedyś obiecałam sobie, że w moim domu będzie inaczej. Ciepło, pachnąco, rodzinnie. Nie jak w moim dzieciństwie, gdzie święta były bardziej obowiązkiem niż radością – mama nerwowa, ojciec zamknięty w sobie, każdy rozchodził się po kątach. Teraz to ja jestem mamą. I robię wszystko, żeby te święta były inne. Lepsze. Nasze.
Mam na imię Anna. Jestem nauczycielką, mamą szesnastoletniej Niny i żoną Tomka. Ludzie mówią, że jestem miła i taka ciepła. Staram się być. Ale prawda jest taka, że ja muszę mieć wszystko pod kontrolą. Tak jest bezpieczniej. Dlatego święta planuję już od marca. Każdy detal, każda potrawa, każde ciasto. Wszystko musi być idealne. Bo jeśli święta będą piękne – to znaczy, że wszystko jest dobrze. Że rodzina się trzyma.
A przynajmniej tak sobie wmawiam.
Nina kiedyś była moją córeczką – tą, która zakładała uszka zajączka i malowała pisanki z błyskiem w oku. Teraz patrzy na mnie z chłodnym dystansem, jakby mnie już nie znała. Inteligentna, zamknięta w sobie, coraz częściej wymyka się z mojego świata. Próbuję do niej dotrzeć. Rozmawiać. Angażować. Ale ciągle napotykam mur.
Od jakiegoś czasu zauważyłam, że coraz mniej lubi święta. „To wszystko takie sztuczne” – rzuca. A ja udaję, że nie słyszę. Mam nadzieję, że jej przejdzie. Że jeszcze jej się odmieni.
I dlatego w tym roku znowu się staram. Mam nowy obrus z haftem. Mam sernik na herbacianych biszkoptach. Mam bukszpan i wydmuszki. I mam też w sobie cichą, bolesną niepewność: czy tym razem ona to doceni. Czy usiądzie z nami do stołu. Czy zrozumie, że to wszystko – naprawdę wszystko – robię z miłości.
Córka nie chce świętować
– Nina, możesz choć raz zejść i pomóc z dekoracjami? – zawołałam z kuchni, starając się, by mój głos brzmiał spokojnie, choć gotowałam już od świtu, a stół nadal był pusty.
W odpowiedzi usłyszałam jedynie odgłos otwieranych drzwi. Spojrzałam zza framugi – stała na schodach, w dresie, z rozczochranymi włosami, telefonem w dłoni.
– Nie obchodzę Wielkanocy, mamo. Nie czuję tego. Po co mam udawać?
Poczułam, jak w gardle coś mnie ściska.
– Nina, to nie tylko święta. To… rodzina. Wspólne chwile. My. – Zrobiłam krok w jej stronę, jakby to mogło cokolwiek zmienić.
– Dla ciebie. Dla mnie to tylko presja. Sztuczność. Mam siadać do stołu, udawać, że wszystko jest okej, chociaż nie jest?
– Ale dlaczego nie jest? Co zrobiłam nie tak?! – W moim głosie już nie było łagodności. Była rozpacz.
– Mamo, ty nic nie widzisz. Wszystko musi być „ładne” i „idealne”. A ja się w tym duszę.
– Dusisz się w serniku? W bukszpanie? Dusisz się w miłości?! – krzyknęłam, nie panując już nad sobą.
– W twoich oczekiwaniach, mamo. W tym, że chcesz mieć rodzinę z reklamy, a nie mnie. Prawdziwą, taką, jaka jestem. – Jej oczy były mokre, ale głos twardy.
Zamarłam. Patrzyłam, jak odwraca się i znika w swoim pokoju. A ja zostałam, ściskając w dłoniach jajka zrobione z filcu, które kiedyś razem robiłyśmy. Jeszcze pachniały jej dzieciństwem.
Bałam się, że ją stracę
Tego wieczoru siedzieliśmy z Tomkiem przy kuchennym stole. On z kubkiem kawy, ja z lampką wina, której nie dopiłam. Obrus był jeszcze nieuprasowany, mazurek niedokończony. Nie miałam w sobie siły, żeby cokolwiek kończyć.
– Pokłóciłyście się? – zapytał ostrożnie.
– Ona mówi, że nie czuje świąt. Że to wszystko dla niej nic nie znaczy. – Głos mi się załamał. – Tomek, czy ty rozumiesz, co to znaczy?
Wzruszył ramionami.
– Ma szesnaście lat. To bunt. Przejdzie jej.
– Nie przejdzie. – Przesunęłam palcem po szklance, jakby to miało mnie uspokoić. – To nie jest bunt. To coś głębszego. Jakby... jakby nie chciała już być z nami. Jakbyśmy nic dla niej nie znaczyli.
Tomek westchnął, odchylił się na krześle i przetarł dłonią czoło.
– Może po prostu ma dość tej całej świątecznej otoczki. Ty zawsze tak się zapalasz, wszystko musi być jak z katalogu. A może ona potrzebuje czegoś innego?
– Więc to moja wina? – szepnęłam.
– Nie mówię, że twoja. Ale może… czasem starasz się aż za bardzo. – Spojrzał na mnie. – Wiem, że to z serca. Ale Nina to nie ty. Może trzeba odpuścić. Dać jej być sobą.
– A jeśli jej „sobą” znaczy: nie być z nami? – Głos mi się załamał, a łzy popłynęły, zanim zdążyłam je powstrzymać.
Tomek nie odpowiedział. Przysunął się i objął mnie ramieniem. I choć jego dotyk był ciepły, ja czułam tylko chłód. Jakby coś się skończyło i już nie wiedziałam, czy da się to jeszcze poskładać.
Święconka nic dla niej nie znaczy
Od rana unosił się w domu zapach żurku i świeżo pieczonej baby. Ubrałam się starannie, choć nieco zbyt ciepło jak na ten kwiecień – plisowana spódnica, błękitna koszula, lekki makijaż, który miał zakryć cienie pod oczami. Chciałam wyglądać jak mama z obrazka. Z sercem pełnym nadziei zawołałam:
– Nina, ubieraj się. Idziemy ze święconką.
Nie odpowiedziała. Weszłam na schody, zapukałam.
– Czekam na ciebie. Koszyczek gotowy.
Po chwili usłyszałam cichy, zmęczony głos:
– Nie idę.
Stanęłam jak wryta.
– Co znaczy „nie idę”?
Drzwi się uchyliły. Stała tam moja córka – w legginsach, za dużym swetrze, z niedopitym kakao w ręce.
– Mamo, nie rozumiesz? Gardzę tym wszystkim. Święcenie jedzenia... co to w ogóle ma znaczyć? Magia kiełbasy i jajka? To jest jakieś średniowiecze.
Zatkało mnie. Dosłownie. Jakby mi ktoś odciął dopływ powietrza. Włożyłam tyle serca w ten mały koszyczek – układałam w nim rzeżuchę, przewiązałam serwetkę w pastelowe kwiaty. Jak co roku. Jak moja mama, i jej mama.
– To nie magia, Nina. To symbol. To gest. To tradycja. Nasza.
– Twoja. – Podkreśliła z naciskiem. – Ty możesz sobie chodzić i udawać. Ale ja nie chcę być częścią tego teatrzyku.
– To nie teatr! To... to sposób, żeby pokazać, że jesteśmy razem, że coś nas łączy!
– Mnie z wędliną i ciastem nie łączy nic – rzuciła lodowato.
Chciałam coś odpowiedzieć, ale nie byłam w stanie. Koszyczek stał na komodzie – taki piękny, mały, z piórkami i bukszpanem. I nagle wydał mi się groteskowy. Kiczowaty. Pusty.
Wyszłam sama. Ze łzami w oczach. Ze święconką, która już nic nie znaczyła.
Chciałam rodziny idealnej
W drodze powrotnej z kościoła zadzwoniłam do mojej matki. Głos miała jak zwykle chłodny i pozbawiony emocji.
– Święcone poświęcone? – rzuciła bez cienia czułości.
– Tak. Sama zniosłam – odpowiedziałam zbyt cicho.
– A Nina?
– Nie chciała. Powiedziała, że gardzi tą całą „szopką”. – Głos mi zadrżał. – Mamo, ja nie wiem, co się z nią dzieje.
– Z nią wszystko w porządku. – Westchnęła. – To ty się uparłaś na obrazek z gazety. Polany lukrem, jak ten twój mazurek.
– A co złego w tym, że chcę mieć rodzinę, która... jest razem? – zapytałam, prawie szeptem.
– A miałaś kiedyś taką?
Zamilkłam. Długo. Ona też.
– Myślałam, że jak dam Ninie wszystko, czego sama nie miałam, to... to wystarczy – wyszeptałam w końcu.
– A dałaś jej czas? Siebie?
Poczułam, jak zaciska mi się gardło.
– Ja chciałam dobrze...
– Ja też chciałam – przerwała mi sucho. – I wyszło, jak wyszło. Ty próbujesz zbudować coś, czego może u nas ci brakowało. Ale święta nie uleczą wspomnień. Święta mają być dla was, a nie wy dla nich.
Szłam przez park. Tulipany przy kościele kwitły jak szalone. A ja czułam, jak pęka we mnie coś, co trzymałam w sobie latami. Obrazek idealnej rodziny. Maska, która opada.
– Może czas przestać udawać – powiedziałam.
– Może – odpowiedziała cicho mama. – Ale to trudne, wiem. Ja nigdy nie umiałam.
Byłam załamana
Wróciła późnym wieczorem, kiedy mazurek już zaczął obsychać na talerzu, a na stole wciąż leżały serwetki, których nikt nie tknął. Usłyszałam trzaśnięcie drzwi. Serce mi zabiło mocniej.
Wyszłam z kuchni. Stała w przedpokoju, z rękami w kieszeniach kurtki, twarz ukryta pod kapturem. Zrobiła krok w stronę schodów, ale wtedy się odezwałam:
– Nina.
Zatrzymała się. Nie spojrzała na mnie. Przez chwilę milczałyśmy.
– Nie chcę, żebyś musiała udawać – powiedziałam cicho. – Ale ja też nie chcę czuć, że mnie odrzucasz.
Powoli odwróciła głowę. Miała zaczerwienione oczy, jakby płakała.
– Nie odrzucam cię, mamo. Po prostu... nie czuję tych rzeczy jak ty. Nie potrafię cieszyć się z pisanek. Ale... to nie znaczy, że cię nie kocham.
Zrobiłam krok w jej stronę. Ostrożnie. Jakby mogła się znowu wycofać.
– Wiem, że nie jesteś mną. Ale chciałabym, żebyś wiedziała, że nawet jeśli nie siedzisz ze mną przy stole... jesteś dla mnie ważna.
Spojrzała na mnie po raz pierwszy. Usta jej drgnęły, jakby chciała coś powiedzieć, ale tylko skinęła głową.
– Jest coś do jedzenia? – mruknęła po chwili.
– Jest. Wszystko jest. – Uśmiechnęłam się przez łzy. – I może nawet nie takie złe.
Poszłyśmy razem do kuchni. Usiadłyśmy przy stole. Nie mówiłyśmy zbyt wiele. Ale po raz pierwszy od dawna było prawdziwie. Bez ozdób, bez planu, bez „idealnie”.
Anna, 40 lat
Czytaj także:
- „Na firmowym jajeczku między mną a szefem coś zaiskrzyło. Czy rozmowę o pisankach mam kontynuować w sypialni?”
- „Myślałam, że przed 70. nie ma sensu zaczynać żyć na nowego. Za wcześnie chciałam wpakować się do trumny”
- „Biurowa koleżanka myślała, że może mną pomiatać. Szybko się nauczyła, że cicha nie równa się potulna”