Reklama

Mieszkam w Warszawie od pięciu lat. Mam swoje dwupokojowe mieszkanie na Ochocie – wynajmowane, ale urządzone po mojemu: z lnianymi zasłonami, książkami o klimacie i wegańskim gotowaniu na półkach i roślinami, które na zmianę pielęgnuję i zaniedbuję. Pracuję jako graficzka w agencji reklamowej. Życie w mieście bywa męczące, ale też daje mi wolność – tu nikt się nie dziwi, że nie jem mięsa, że mam krótkie włosy i że nie chodzę do kościoła w niedzielę. Warszawa to dla mnie przestrzeń, w której nie muszę tłumaczyć się z własnych wyborów.

Reklama

Ale w każdą sobotę wracałam – do mamy, do rodzinnego miasteczka, gdzie wszyscy wszystko wiedzą. Tak było od lat, jeszcze od czasu studiów. Pociąg o 8:45, z dworca Centralnego. Obiad o 13:00. Powrót około 18:00. Stały rytuał. Nawet jeśli rozmowy nie zawsze się kleiły, to jednak była to jakaś nić, która nas łączyła. Do czasu.

Mama mnie nie rozumiała

Od jakiegoś czasu coś się zmieniło. Odkąd powiedziałam mamie, że jestem weganką, soboty przestały być ciepłe. Przestały być łatwe.

Co to znaczy, że nie jesz mięsa? – zapytała, jakby to było coś, co robi się tylko na pokaz, żeby kogoś sprowokować.

– To znaczy, że nie jem niczego, co pochodzi od zwierząt. Ani mięsa, ani mleka, ani jajek – odpowiedziałam spokojnie, choć w środku czułam napięcie.

– Jakieś fanaberie z tej twojej Warszawki – mruknęła z pogardą. – Tutaj się je normalnie.

Od tamtej pory każde spotkanie wyglądało inaczej. Mama przestała gotować „dla mnie”. Jakby moje wybory były obrazą dla jej schabowego z ziemniakami i mizerią. Jakby weganizm był nie dietą, nie przekonaniem, a zdradą. Talerz, który kiedyś na mnie czekał, teraz świecił pustką.

Nie zrezygnowałam z tych wizyt od razu. Próbowałam rozmawiać. Tłumaczyć, że robię to nie z kaprysu, ale z potrzeby. Że to moje wartości – zdrowie, empatia, planeta. Ale to, co dla mnie było świadomym wyborem, dla niej było jakimś dziwactwem, którego nie potrafiła przyjąć.

Czułam się rozdarta. Bo to przecież moja mama. Ale jak rozmawiać z kimś, kto nie chce cię słyszeć?

Nie mogłyśmy się dogadać

Mama postawiła na stole dwie miski z zupą pomidorową. Wiedziałam, że będzie gotowana na rosole, jak zawsze. Powiedziałam wcześniej przez telefon, że zjem tylko coś wegańskiego, ale ona uparcie ignorowała te rozmowy, jakby nie miały miejsca. Przez chwilę siedziałyśmy w ciszy, tylko łyżki stukały o porcelanę. W końcu mama podniosła wzrok.

Znowu nie jesz schabowego? To przez tę twoją Warszawkę – rzuciła z wyraźnym wyrzutem.

– Mamo, to nie przez Warszawę, po prostu nie jem mięsa – odpowiedziałam cicho, próbując nie wybuchnąć.

– Dziwactwa jakieś. U nas zawsze się jadło porządnie. I co, teraz będziesz mi mówić, że to złe?

Patrzyłam na nią bez słowa. Z jednej strony chciałam jej wytłumaczyć, że chodzi o coś więcej – o szacunek do zwierząt, o ekologię, o moje ciało, które lepiej funkcjonuje bez produktów odzwierzęcych. Ale wiedziałam, że nic z tego nie dotrze. Dla niej wszystko było teraz przez tę moją Warszawkę. Jakby Warszawa była czymś, co mnie zepsuło.

– Po prostu chcę jeść inaczej. To nie znaczy, że cię atakuję – powiedziałam w końcu, choć ton głosu już mi drżał.

– Kiedyś to człowiek wiedział, co to obiad. Teraz nie wiadomo, czy to jeść, czy tym grządki nawozić – skwitowała, patrząc z niechęcią na moją sałatkę stojącą na kuchennym blacie.

Frustracja narastała we mnie z każdą minutą. Nie chodziło przecież tylko o jedzenie. Chodziło o to, że przestała próbować. Przestała mnie słuchać. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej próbowała coś ugotować – ryż z warzywami, zupa dyniowa. Może nieidealne, może z masłem, ale jednak próbowała. Teraz zrezygnowała. Jakby uznała, że to nie ma sensu, że ja też już nie jestem dla niej ważna.

Siedziałam przy tym stole i zastanawiałam się, czy te soboty wciąż mają sens. Czy da się utrzymać relację, jeśli każda rozmowa kończy się kłótnią. Jeśli każde nasze spotkanie to klapa. Czułam się, jakbym przynosiła ze sobą coś obcego, coś, co ją rani, mimo że nigdy nie miałam takiego zamiaru.

Ten obiad był jak kolejne potwierdzenie, że między mną a mamą zaczynała się tworzyć przepaść. A ja nie wiedziałam, jak ją zasypać.

To już była przesada

Tym razem postanowiłam się przygotować. Spakowałam do plecaka pudełko z moim obiadem – tofucznica z pieczarkami i szczypiorkiem, kilka kromek chleba na zakwasie, kawałek ciasta marchewkowego bez jajek. Wiedziałam, że mama niczego dla mnie nie zrobi, więc wolałam mieć coś swojego. Jechałam w milczeniu przez pół Polski, z jednej strony zdeterminowana, żeby jakoś przez to przejść, a z drugiej już zmęczona na zapas.

Kiedy weszłam do mieszkania, w kuchni unosił się zapach pieczonego kurczaka. Mama nie powiedziała nawet „cześć”, tylko wskazała ręką stół. Położyłam swój pojemnik obok talerzy i zaczęłam rozpakowywać jedzenie.

– A to co? – spytała, marszcząc brwi. – Wstyd ci już z matką zjeść?

– Chcę po prostu coś zjeść, mamo. Ty nie gotujesz już nic, co mogłabym zjeść – odpowiedziałam spokojnie, choć czułam, jak głos zaczyna mi drżeć.

To sobie jedz sama. Ja nie będę gotować zielska – odburknęła i wyszła z kuchni, trzaskając drzwiami do swojego pokoju.

Zostałam sama przy stole. W tle grało radio, cicho, jakby nieśmiało. Odgłos mojej łyżki uderzającej o plastikowe ścianki pojemnika wydawał się nienaturalnie głośny. Jedzenie, które w Warszawie smakowało jak dom, tutaj miało posmak porażki. Siedziałam w ciszy, starając się nie płakać. Przez uchylone drzwi słyszałam, jak mama chodzi po pokoju. Nie wyszła już do mnie. Nawet nie zapytała, czy kawa, czy herbata.

Zanim wyszłam, zerknęłam jeszcze na jej drzwi. Nie otworzyły się. Nie powiedziała ani słowa. Ja też nic nie powiedziałam. Zamknęłam za sobą drzwi i zeszłam po schodach powoli, jakby ciężar tych kilku godzin był większy niż cały tydzień w pracy.

W pociągu powrotnym siedziałam przy oknie i patrzyłam na mijające pola. Czułam żal. I coś jeszcze – może samotność, może rezygnację. Wiedziałam, że tak dalej być nie może. Że muszę odpuścić, chociażby na chwilę. Zdecydowałam, że nie pojadę za tydzień. Ani za dwa.

Tęskniłam za nią

Minął tydzień. Potem drugi. Mama nie dzwoniła. Ja też nie. Każda sobota mijała spokojniej, bez stresu, bez napięcia. A jednak coś mi ciążyło. Cisza, której pragnęłam, zaczęła boleć. Brakowało mi nawet tej niezręczności, jej narzekania, mojego wstrzymywania oddechu, żeby nie wybuchnąć. Brakowało mi jej, po prostu.

Zastanawiałam się, czy powinnam się odezwać. Napisać chociaż coś. Ale coś mnie powstrzymywało – może duma, może lęk, że znowu się nie zrozumiemy. Codziennie zaglądałam do telefonu, bez powodu. Aż któregoś dnia, niemal dokładnie po miesiącu, zadzwoniła.

Mam przepis na... tę twoją tofucznicę. Może spróbujesz?

Zamurowało mnie.

– Serio?

– No, widziałam gdzieś. Może nie będzie taka zła.

Siedziałam z telefonem w dłoni i nie mogłam uwierzyć. Nie padło „przepraszam”, ale nie musiało. Ten telefon był jak uchylone drzwi. I ja chciałam przez nie przejść.

Chciałam się z nią pogodzić

Wróciłam po miesiącu. Drzwi otworzyły się trochę wolniej niż zwykle, jakby mama też nie była pewna, co dalej. Uśmiechnęła się krótko, bez słów. W kuchni leżała paczka tofu, rozcięta już na pół. Obok cebula, kurkuma, szczypiorek. Stałam przez chwilę w progu, jakbym nie dowierzała, że to naprawdę się dzieje.

– Nie sądziłam, że spróbujesz czegoś takiego – powiedziałam, zdejmując płaszcz.

– Myślałam, że to jakaś breja, ale pachnie całkiem nieźle – odpowiedziała, mieszając coś w patelni.

Podeszłam bliżej, wrzuciłam do miski przyprawy, pokroiłam pomidora. Pracowałyśmy razem, ramię w ramię, jak kiedyś przy pierogach na święta. Tylko tym razem bez mięsa, bez krzyku, bez napięcia. Tylko cicha współobecność.

– To nie o breję chodzi. Chciałam tylko, żebyś postarała się mnie zrozumieć – powiedziałam, nie patrząc jej w oczy.

– Może trochę zaczynam – mruknęła, prawie niedosłyszalnie.

Usiadłyśmy do stołu. Jedzenie nie było idealne, trochę zbyt suche, ale zjadłam wszystko. I ona też. Nie rozmawiałyśmy wiele, ale pierwszy raz od dawna było między nami miejsce na coś więcej niż kłótnię.

Ola, 25 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama