„Dla mojej siostry matka była jak pośmiertny bankomat. Za życia miała ją gdzieś, ale po spadek gnała jako pierwsza”
„Agnieszka, moja starsza siostra, była wtedy zajęta – wiecznie czymś, gdzieś. A mama przecież nie mogła czekać. Potrzebowała opieki, miłości, obecności. Tylko że kiedy przyszło do podziału majątku, okazało się, że nie wszyscy pamiętają, kto był przy niej do końca. I że nie każdemu jest wstyd”.

- Redakcja
Kiedy mama zachorowała, wszystko się zmieniło. Nasze relacje rodzinne, role, obowiązki. W jednej chwili świat przewrócił się do góry nogami, a ja, choć byłam najmłodsza, wzięłam na siebie wszystko. Nikt mnie o to nie prosił. Po prostu wiedziałam, że muszę. Zresztą, kto miał to zrobić?
Agnieszka, moja starsza siostra, była wtedy zajęta – wiecznie czymś, gdzieś. A mama przecież nie mogła czekać. Potrzebowała opieki, miłości, obecności. Tylko że kiedy przyszło do podziału majątku, okazało się, że nie wszyscy pamiętają, kto był przy niej do końca. I że nie każdemu jest wstyd.
Nie zamierzałam jej zostawić
Wszystko zaczęło się od zwykłego zapominania. Mama nie mogła sobie przypomnieć, gdzie zostawiła klucze. Potem nie mogła znaleźć drogi do domu z osiedlowego sklepu, choć mieszkała tam od ponad trzydziestu lat. Początkowo zrzucałam to na karb wieku. Ale kiedy zadzwoniła do mnie o szóstej rano z pytaniem, czy dziś są święta i czy powinna się ubrać na galowo, zrozumiałam, że coś jest nie tak.
Pojechałam do niej zaraz po pracy. Zastałam ją w szlafroku, ze świątecznymi serwetkami w rękach, choć za oknem był jesienny poranek. Na stole stały pootwierane słoiki z przeterminowanym jedzeniem. A mama patrzyła na mnie z uśmiechem, jakby nic się nie działo.
– Mamusiu, czemu nie zadzwoniłaś wcześniej? – spytałam cicho.
– Bo nie chciałam cię niepokoić, córeczko – odparła beztrosko, chociaż ja już ledwo stałam na nogach ze zmartwienia.
Pierwszą osobą, do której zadzwoniłam, była Agnieszka.
– Musimy coś zrobić – powiedziałam jej. – Mama wymaga opieki. To nie są przelewki.
– Wiem, ale wiesz, jak jest. Praca, dzieci, remont... Nie dam rady tak z dnia na dzień się wszystkim zająć. Ty masz bliżej, no i mniej zobowiązań – odparła bez chwili wahania.
To „mniej zobowiązań” dźwięczało mi w głowie przez cały wieczór. Bo przecież mama była moim zobowiązaniem. I bez względu na wszystko, nie zamierzałam jej zostawić. Nawet jeśli miałam zostać z tym całkiem sama.
Siostra zawsze miała wymówkę
Od tamtej rozmowy z Agnieszką minęły dwa tygodnie. W tym czasie mama miała już kilka wizyt, badań i konsultacji. Po pracy zrywałam się jak na skrzydłach do niej – gotowałam, robiłam pranie, pilnowałam. Czasem siedziałam z nią do nocy, żeby się nie bała. Byłam zmęczona jak nigdy, ale też pewna, że robię to, co trzeba.
Agnieszka? Dzwoniła. Zawsze w biegu.
– Nie mogę teraz przyjechać, jestem z dziećmi u lekarza.
– Dziś mam zebranie w pracy, nie dam rady.
– Weekend? Och, zaplanowaliśmy z mężem wyjazd, bilety już kupione...
Zawsze coś. Gdy zaproponowałam, żeby chociaż raz w tygodniu przyszła do mamy na godzinę, żeby mogła po prostu odpocząć, westchnęła ciężko:
– Przecież wiesz, że ja mam swoje życie...
Jakby moje się zatrzymało tylko po to, by opiekować się mamą. A może tak właśnie było? Kiedy raz zadzwoniłam do niej ze łzami w oczach, bo mama całą noc wędrowała po mieszkaniu i nie mogłam jej zatrzymać, powiedziała:
– Naprawdę ci współczuję. Ale ja już nie mam siły o tym słuchać, przepraszam. Ty jesteś lepsza w te rzeczy. Ja bym sobie nie poradziła.
Zrobiło mi się niedobrze. Nie dlatego, że znowu odmówiła. Ale dlatego, że nawet nie próbowała. Dla niej mama stała się ciężarem, który można zrzucić... najlepiej na młodszą siostrę.
Nigdy jej nie oddam
Gdy mama zaczęła zapominać, jak się nazywam, nie byłam zaskoczona. Zaskoczyło mnie dopiero to, jak bardzo to bolało. Stałam przy niej, a ona patrzyła na mnie z delikatnym uśmiechem i zapytała:
– A pani to z opieki społecznej?
Nie odpowiedziałam od razu. Przełknęłam gulę w gardle, wzięłam ją za rękę i usiadłam obok. Nie chciałam, żeby czuła się winna. W końcu to nie jej wina.
Kilka dni później lekarz zaproponował, żebym zaczęła rozważać dom opieki. Powiedział, że będzie gorzej, że nie poradzę sobie sama. Zadzwoniłam do Agnieszki. Po raz pierwszy nie zapytała, jak mama się czuje, tylko czy już sprawdziłam ceny takich miejsc. A potem, bez wahania, dodała:
– Wiesz, to byłoby najlepsze rozwiązanie. Dla niej, dla ciebie. Tam przynajmniej będzie miała fachową opiekę.
Przez chwilę myślałam, że może ma rację. Ale gdy weszłam do mamy i zobaczyłam ją siedzącą na kanapie, patrzącą przez okno jak dziecko, które czeka na kogoś, kto nigdy nie przyjdzie, wiedziałam jedno – nie oddam jej.
– Mamo, zostajesz ze mną, dobrze? – spytałam, choć nie byłam pewna, czy mnie rozumie.
Uśmiechnęła się tylko i pokiwała głową. Może i nie wiedziała, kim jestem. Ale czuła, że jestem po jej stronie.
To było jak nóż wbity w plecy
Po śmierci mamy wszystko było jak w zwolnionym filmie. Pogrzeb, kondolencje, kwiaty, potem cisza. Zostałam sama w jej mieszkaniu, które przez ostatni rok było naszym wspólnym światem. Każda szafka pachniała jeszcze jej kremem do rąk, na stole stała filiżanka, z której piła herbatę z miodem.
Agnieszka pojawiła się na pogrzebie. W czerni, z dużymi okularami przeciwsłonecznymi, za którymi zapewne kryła brak łez. Po uroczystości wyszeptała tylko:
– Trzymaj się, to musiało być dla ciebie trudne.
Nie zapytała, jak sobie radzę. Nie została nawet na kawie po stypie. Spieszyła się, „bo dzieci, bo korki”.
Kilka dni później zadzwonił notariusz. Mama spisała testament. Wiedziałam o tym – namawiałam ją, żeby wszystko uporządkować, żeby nie było nieporozumień. Ale nie sądziłam, że właśnie to będzie jak nóż wbity w plecy.
Mama zostawiła mieszkanie po równo dla mnie i Agnieszki. Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Bez żadnych dodatkowych zapisów, bez słowa o tym, kto był z nią w dzień i w nocy, kto przewijał, karmił, tulił, gdy krzyczała ze strachu przed własnym odbiciem w lustrze.
Gdy powiedziałam Agnieszce, że chciałabym tu zostać, bo to był nasz dom, spojrzała na mnie chłodno.
– No ale przecież wartość trzeba podzielić. Ja chcę swoją połowę. Możemy sprzedać i się rozliczyć. Albo mi zapłać.
Jakbyśmy mówiły o samochodzie, nie o mieszkaniu, w którym umierała nasza matka. Wtedy po raz pierwszy nie potrafiłam nic powiedzieć. Tylko patrzyłam na siostrę i zastanawiałam się, czy ona zawsze taka była.
Po spadek zgłosiła się pierwsza
Nie minęły dwa tygodnie od pogrzebu, a Agnieszka już wydzwaniała do mnie z pytaniami o wycenę mieszkania. Żadnego: „Jak się czujesz?”, „Potrzebujesz czegoś?”, „Dajesz sobie radę?”. Tylko:
– Znalazłam rzeczoznawcę, który zrobi to szybko i niedrogo. Trzeba się zająć tym spadkiem, nie ma co tego przeciągać.
Odpowiedziałam spokojnie, że ja jeszcze nie jestem gotowa. Że wciąż śpię na wersalce, bo nie umiem wejść do jej sypialni. Że nie wyrzuciłam jeszcze nawet jej szczoteczki do zębów.
– Nie możesz się wiecznie rozczulać. Trzeba być dorosłą – ucięła, jakby zgrywała starszą, mądrzejszą siostrę. A przecież to ja przez rok zmieniałam pieluchy naszej matce, a ona odcinała kupony z wygodnego życia na przedmieściach.
Kilka dni później wysłała mi maila. Formalnego. W tonie niemal urzędowym. Że prosi o podjęcie czynności związanych ze spadkiem i ustalenie terminu sprzedaży lokalu. Podpisała: „Z poważaniem, Agnieszka”. Nie „buziaki”, nie „trzymaj się”. „Z poważaniem”.
Wtedy coś we mnie pękło. Zaczęłam przeglądać wszystkie zdjęcia z mamą. Wszystkie notatki, kartki z życzeniami, kalendarze, w których zapisywała, kiedy ma wizytę u lekarza. Przez rok to wszystko organizowałam. Przez rok byłam jej całym światem.
I teraz miałam oddać połowę tego, co budowałyśmy, komuś, kto wpadł tylko na gotowe? Wiedziałam, że w świetle prawa to jej się należało. Ale nie mogłam pozbyć się myśli, że moralnie – nie ma prawa do niczego.
Przynajmniej mogę sobie spojrzeć w oczy
Kiedy patrzę wstecz, nie żałuję ani jednej godziny spędzonej z mamą. Ani jednej nocy bez snu, ani jednej łzy. Byłam przy niej wtedy, gdy naprawdę mnie potrzebowała. I choć nikt tego nie widział, a testament nie uwzględnił mojej obecności, wiem, że zrobiłam to, co należało.
Zgodziłam się w końcu na sprzedaż mieszkania. Nie miałam pieniędzy, żeby spłacić Agnieszkę. Nie chciałam też dalej wojować – nie z nią. Zamiast tego wyprowadziłam się z miejsca, które było dla mnie przez ostatni rok całym światem. Sprzedałam pamiątki po mamie, których nie mogłam zabrać, zostawiłam wszystko, co miało dla mnie wartość, by siostra mogła dostać swoją połowę.
Agnieszka czuła się z tym zwycięsko. Myślała, że wygrała. Ale to ja codziennie, kiedy mijam lustro, mogę spojrzeć sobie w oczy. To ja wiem, że zrobiłam wszystko, co mogłam. Że nie uciekłam, nie zasłoniłam się obowiązkami, dziećmi, korkami w mieście. Że byłam.
A siostra? Ma połowę pieniędzy. Nowe auto. I czyste sumienie – przynajmniej takie, jakie sobie wmówiła.
Czasem myślę, że karma wraca. Ale częściej uświadamiam sobie, że nie na wszystko w życiu można liczyć. Na ludzi – nie zawsze. Na sprawiedliwość – rzadko. Ale na siebie? Tylko na siebie.
I choć zostałam z niczym, mam najcenniejsze – świadomość, że nie zawiodłam.
Iwona, 42 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Syn traktował mnie jak bankomat. Gdy ja potrzebowałem wsparcia, zniknął szybciej niż pieniądze z konta”
- „Przez męża pożegnałam luksusowe torebki, a przywitałam kanapki z pasztetem. Sprzedał nasze małżeństwo na pchlim targu”
- „Kupiłam znicze za własną kasę, a teść zapytał, czy mąż pozwala mi tak szastać wypłatą. Mam go pytać o każdą złotówkę?”