„Dla rodziny byłam zerem, bo odeszłam od męża-hazardzisty. Rozumieli mnie obcy, ale życie uratowała mi Matka Boska”
„Siedziałam przez ten czas nieruchomo w fotelu, bojąc się poruszyć, nawet spojrzeć na zegar nie miałam odwagi. I nie zdawałam sobie sprawy z tego, że czekając na księdza, cały czas ściskałam w palcach klucze z breloczkiem od niego. Wizerunek płaczącej Madonny odcisnął mi się wgłębieniem w dłoni”.
- Magdalena, 46 lat
Miałam czterdzieści sześć lat i nic własnego
Naprawdę nie zamierzałam trzasnąć drzwiami, same mi się wymknęły z dłoni. Ich huk rozległ się ze zdwojonym echem w pustym, ciemnym korytarzu, ściany się zatrzęsły. Zbiegłam po schodach, trzymając kurczowo poręcz. Łzy bólu, gniewu i poczucia krzywdy przesłoniły mi świat.
Jak ona mogła tak powiedzieć? Przecież to najbliższa mi osoba, ktoś, u kogo szukałam wsparcia, otuchy, zrozumienia. Moja matka! Jeżeli ona mnie odtrąciła teraz, w chwili, gdy wydawało mi się, że odzyskuję grunt pod nogami, że moje życie powoli zaczyna na nowo nabierać sensu – to jakbym znów znalazła się w punkcie wyjścia. Czyli na krawędzi, na której balansowałam przez ostatnie miesiące. I, prawdę powiedziawszy, nie miałam już sił, żeby bronić się dalej przed tą otchłanią beznadziei.
Wyszłam z kamienicy, w której mieszkałam od trzech miesięcy razem ze swoją matką, usiadłam na mokrej od deszczu ławeczce. Starałam się pozbierać myśli, uspokoić, ale rozszalałe z bólu serce nie pozwalało rozsądnie myśleć. W uszach wciąż dźwięczały mi słowa mamy, słowa, które wykrzyczała w gniewie, raniąc mnie bardziej, niż gdyby mnie uderzyła.
A przecież nie zrobiłam nic takiego, co mogłoby aż tak bardzo ją rozzłościć, głupi piecyk gazowy nie chciał się zapalać od dawna. Tego wieczoru chciałam jak zwykle wziąć prysznic, więc zapukałam do jej pokoju, aby poprosić, by mi pomogła. Matka obrzuciła mnie niechętnym spojrzeniem.
– Nawet ciepłej wody nie potrafisz puścić – mruknęła, nie kryjąc zniecierpliwienia, i poszła do łazienki. – A w ogóle potrafisz cokolwiek, oprócz narzekania i gmatwania sobie życia? – rzuciła jeszcze.
Zobacz także
Wzięłam bardzo głęboki oddech, w myślach policzyłam do pięciu.
– Mamo, próbowałam zapalić świeczkę w piecyku kilka razy, ale po prostu mi się nie udało – odparłam z takim spokojem, na jaki udało mi się zdobyć.
– A czy tobie cokolwiek się udaje? – zapytała matka gderliwym tonem. – Ja jakoś nie mam z tym piecem problemu.
– Widocznie tylko ja nie mogę go zapalić – rzuciłam trochę zbyt głośno. – No bo to w końcu twój piecyk, twoja łazienka – roześmiałam się gorzko.
W mamę jakby diabeł wstąpił. Odwróciła się w moją stronę, jej twarz poczerwieniała gwałtownie, w oczach zobaczyłam prawdziwą furię.
– Wiesz co?! – krzyknęła. – Ty mi lepiej zejdź z oczu, bo już słuchać ciebie nie mogę. Nie dość, że zmarnowałaś sobie życie, że po dwudziestu latach małżeństwa nic nie masz, nawet własnego domu, to jeszcze wciąż słyszę jakieś pretensje… Jesteś niczym, rozumiesz?!
Zamarłam na moment. Patrzyłam na purpurową z gniewu twarz matki, na jej wykrzywione wściekłością usta i nic już nie słyszałam. Poza tym, żeby zejść jej z oczu, i że jestem niczym…
Uciekłam od męża po to, żeby się ratować
Właściwie to ona miała rację. Byłam nikim, nic nie miałam, nikomu nie byłam potrzebna. Moja dorosła córka została z ojcem w tamtym mieście, bo tam był jej dom, przyjaciele, chłopak. Kiedyś to był i mój dom. Do momentu, gdy zdobyłam się na odwagę i spróbowałam zmienić coś w swoim życiu. Zamknęłam furtkę za swoim małżeństwem, zostawiając męża alkoholika i hazardzistę. Uciekłam – owszem, może jak tchórz, ale zrobiłam to w desperacji, ja naprawdę musiałam ratować siebie.
Kiedy wróciłam do rodzinnego miasta, mama wspaniałomyślnie pozwoliła mi zatrzymać się u siebie. Choć nie pochwalała mojej decyzji, bo dla niej mój mąż – człowiek na stanowisku, z wysoką pozycją społeczną – bardzo się liczył. Nigdy mnie nie rozumiała, a teraz wręcz potępiała i obwiniała za rozpad małżeństwa. Uważała jednak, że z racji zwykłego ludzkiego obowiązku powinna jakoś mi pomóc. Kierowało nią tylko poczucie obowiązku, nie było w niej żadnego głębszego uczucia do mnie, nie było miłości. A ja tak bardzo jej potrzebowałam w tamtych dniach, tak samo jak zrozumienia i akceptacji!
Ale nie odnalazłam ich u mojej matki, nie u rodziny. Oni wszyscy widzieli tylko to, co chcieli widzieć. To nie moja mama ani siostra spędzały bezsenne noce, czekając na powrót Ryszarda z kasyna, gdzie w jedną noc mógł przegrać wszystko, co posiadaliśmy. Nie one robiły dobrą minę do złej gry i nie one z niepokojem nasłuchiwały potem odgłosów z jego gabinetu, gdzie toczyła się gra z kumplami. Gra o wszystko, czasem o moje być albo nie być. Do tego imprezy, na których alkohol lał się strumieniami.
Nie obnosiłam się z tym wszystkim, bo kto nic podobnego nie przeżył, ten nie potrafił pojąć mojego lęku i bezsilności. No i poczucia tej przerażającej beznadziei, które mnie coraz częściej ogarniało. Porzuciłam Ryśka, żeby ratować siebie. Ale było mi bardzo ciężko. Nie mogłam znaleźć pracy w swoim zawodzie – wypadłam z obiegu, przez dwadzieścia lat byłam przecież gosposią we własnym domu.
Starałam się też rozliczyć z przeszłością, dlatego za wszelką cenę chciałam zrozumieć mechanizmy uzależnienia męża i usłyszeć, że nie byłam tylko tchórzem, uciekając od niego. Znalazłam grupy terapeutyczne dla współuzależnionych. Tam wreszcie poznałam prawdziwych przyjaciół, ludzi takich jak ja, tkwiących w życiowym bagnie uzależnienia partnera, lecz umiejących sobie z tym radzić. Umiejących żyć…
Obcy mnie wspierali
To oni byli dla mnie prawdziwym wsparciem, uczyli mnie, jak godzić się z rzeczami, których nie mogłam zmienić, a jak zmieniać to, na co miałam wpływ. Jak znaleźć w sobie mądrość, aby odróżnić jedno od drugiego.I to oni, widząc moją pogłębiającą się depresję, zmusili mnie niemal, żebym pojechała z nimi na dni duchowości do sanktuarium położonego na odludziu.
– Ale niby co ja tam będę robiła? – oponowałam słabo.
Bo chociaż naprawdę nie wątpię, choć szczerze wierzę w Boga, to nigdy nie należałam do osób leżących krzyżem w kościele, rozmodlonych.
– Jeśli chcesz, możesz przez te trzy dni tylko spać – powiedziała Teresa, żona narkomana okazująca mi największe zrozumienie. – Ale możesz też się modlić, posłuchać paru mądrych ludzi. Możliwe nawet, że dowiesz się czegoś nowego o sobie.
Ci wszyscy ludzie, a było ich w grupie około dwudziestu, wierzyli, że cudowna figura płaczącej Matki Bożej okaże także mnie swoją pomoc. Oni wierzyli, a ja nie… Kilka dni później, siedząc w sanktuarium przed tą figurą, patrzyłam, jak moi przyjaciele modlą się żarliwie, a potem obchodzą ołtarz na klęczkach. Ja zapaliłam na nim świeczkę, wsunęłam do skrzynki kartkę z moimi intencjami i usiadłam w ławce, usiłując się skupić na modlitwie. Nie przychodziło mi to jednak łatwo.
Obserwowałam przyjaciół, którzy jeden po drugim, pokornie schylając głowy, na kolanach obchodzili figurę Madonny. Może ja też powinnam? Ale moje zatwardziałe serce jakoś się na to nie godziło, nie mogłam tak po prostu upaść na kolana, bo tego nie czułam. I nawet jakbym to zrobiła, to nie byłoby to prawdziwe, to nie byłabym ja. Mimo wszystko bardzo tego chciałam, gdzieś głęboko w duszy… Zrobiło mi się przykro, poczułam się zła i niegodna, żeby siedzieć w tym świętym miejscu. Zagryzłam wargi, łzy cisnęły mi się do oczu i dławiły gardło. Nie mogłam ich powstrzymać. Schowałam twarz w dłoniach.
Nagle poczułam czyjeś delikatne dotknięcie na ramieniu.
– Czy pani coś dolega? – usłyszałam cichy, spokojny głos jakiegoś mężczyzny. – Mógłbym jakoś pomóc?
Ulżyło mi po tej rozmowie
Uniosłam głowę, czerwieniąc się momentalnie na myśl, że ktoś obcy zobaczy moją rozpacz, moją słabość. Nade mną stał ksiądz, ubrany w cywilny strój, ale w koloratce. Miał łagodną twarz, niebieskie oczy połyskujące ze spokojem zza okularów. Stał tak i patrzył, po prostu patrzył na mnie, niczego nie żądając, o nic nie prosząc.
– Nic mi nie jest, ja tylko…
No jak ja miałam powiedzieć temu obcemu człowiekowi, w dodatku księdzu, co mnie tak bardzo boli, co nie pozwala żyć? Nie byłam gotowa na żadną spowiedź, nawet tego nie chciałam.
– Jest ciężko, prawda? – spytał cicho.
– Bardzo – szepnęłam. – W dodatku zupełnie nie potrafię się ukorzyć, nie umiem poprosić, tak jak ci inni – głową wskazałam na klęczących przyjaciół.
– Nic nie szkodzi, naprawdę – głos księdza wciąż był pełen współczucia. – To, że teraz płaczesz, że twoje łzy są takie prawdziwe, jest drogie Bożej Matce… One są dla niej nawet ważniejsze niż niejednokrotnie puste gesty innych – stwierdził. – Więc wypłacz się, proszę, a potem, jeżeli tylko będziesz chciała, to zapraszam do swojego gabinetu, pogwarzymy sobie trochę.
W taki sposób poznałam ojca Krzysztofa, misjonarza z maryjnego sanktuarium. Człowieka, który okazał mi wiele zrozumienia, wsparcia oraz prawdziwej ludzkiej dobroci i przyjaźni.
Choć muszę przyznać, że na początku, gdy usłyszałam, że chce ze mną rozmawiać, najeżyłam się.
„A co mi ten ksiądz będzie mówić, mądrzyć się, podpowiadać, jak mam postępować! Niby co gość w sutannie może wiedzieć o prawdziwych ludzkich problemach?” – myślałam. Bardzo się jednak myliłam. Te ponad dwie godziny rozmowy – przy jego biurku, przy dobrej herbacie, którą sam zaparzył – to była spowiedź mojego życia. Otucha, jaką ksiądz Krzysztof wlał w moje serce, pozwalała wrócić do domu matki z większym spokojem i nadzieją na lepsze życie. Podarował mi też breloczek z wizerunkiem płaczącej Madonny.
– Noś go przy sobie zawsze z kluczami – powiedział. – Żebyś pamiętała.
– Ja nie mam swojego domu – odparłam, znowu czując drapanie w gardle.
– Ale jakieś klucze przecież masz – uśmiechnął się ksiądz. – Zawieś je na breloczku do czasu, gdy będziesz miała te właściwie. Do swojego domu.
Matka doprowadziła mnie na skraj załamania
Dwa tygodnie później, po tej głupiej awanturze o piecyk gazowy zapomniałam o płaczącej Madonnie. Ogarnięta gniewem, żalem i poczuciem krzywdy wybiegłam z domu matki.
Zabrałam tylko pieniądze i leki… Moje nieużywane od czasu pobytu w sanktuarium tabletki nasenne i antydepresanty. Wszystkie złe emocje zwielokrotnione wróciły do mnie. Wszystkie siły trzymające mnie przy życiu odeszły. Nadzieja też, a ta odchodzi przecież ostatnia. Byłam nikim, nic nie miałam, nikomu nie byłam potrzebna, jedno wielkie zero. Jaki sens miało moje życie? Żadnego.
Koszmarne rozgoryczenie wciąż rosło w moim sercu. Nie było sensu już dalej próbować czegokolwiek zmieniać. Stałam się jedynie ciężarem dla innych i dla siebie samej. Właściwie najlepsze, co mogłam w tej sytuacji zrobić, to… O dziwo, wcale nie przestraszyłam się tych myśli. Tak naprawdę tkwiły one we mnie gdzieś głęboko od dawna, od czasu, gdy życie zaczęło mi się walić w gruzy, gdy zrozumiałam, że mój dom, moje małżeństwo, spokój i poczucie bezpieczeństwa były tylko fikcją. Teraz te złe myśli tylko doszły do głosu. I ogarnęły mnie całą, wypełniły mnie, stały się mną.
Zmarzłam na ławeczce pod domem matki, siedziałam tam odrętwiała już prawie godzinę. Dotarło do mnie, że trzeba coś zrobić, coś postanowić. Właściwie to dobrze wiedziałam, co. Długo jeździłam tramwajem. Do ostatniego nocnego kursu, kiedy to wysiadłam w starej, zabytkowej części miasta. Tutaj niemal na każdej ulicy było po kilka małych hoteli. Bez problemu w jednym z nich znalazłam wolny pokój. I nawet świetnie się złożyło – tuż obok hoteliku był całodobowy sklep z alkoholem.
Jednak na te ostatnie zakupy miałam jeszcze czas. Na razie załatwiłam formalności w recepcji, zapłaciłam za pokój. Tylko za jedną dobę. Coś mnie powstrzymywało od wynajęcia go na dłużej. Do rana miałam dać znać, czy przedłużam umowę. Odbierałam rzeczywistość jak przez szklaną taflę. Nie docierała do mnie jasno, emocje przysłoniły mi zdolność postrzegania. Nie miałam odwagi wejść do pokoju, nie, jeszcze nie teraz.
Usiadłam więc w saloniku przy recepcji, dziewczyna przyniosła mi filiżankę herbaty. Spojrzałam na wielki ozdobny zegar wiszący na ścianie – dochodziła dopiero północ. Miałam czas, żeby zejść na dół, do sklepu po alkohol. Coś oddalało ode mnie ten moment, powstrzymywało od kupienia alkoholu. Nie wiedziałam wtedy, co to było, jednak jakaś siła wyraźnie nie chciała dopuścić, żebym przekroczyła ten próg…
Piłam wolno zimną już herbatę, spoglądałam co jakiś czas na zegar odmierzający godziny, widziałam, jak wskazówki się przesuwają. Pierwsza, potem pierwsza trzydzieści. Wciąż jeszcze miałam czas, żeby zejść po koniak. Tymczasem minęła kolejna godzina, a ja wciąż siedziałam odrętwiała.
Coś tam odpowiadałam dziewczynie z recepcji, uśmiechałam się chyba do niej, dziękowałam za drugą filiżankę herbaty. A czas na zegarze uciekał, wskazówki przesuwały się nieubłaganie. Gdy dotknęły godziny trzeciej, zerwałam się gwałtownie. Przecież musiałam zejść do sklepu, nie mogłam trwonić cennego czasu! Zegar odmierzył już właściwą godzinę. Już czas.
Wstając z fotela, zrzuciłam na podłogę torebkę. Schyliłam się, z cichym brzękiem wypadły z niej klucze. Te do mieszkania mojej matki, z breloczkiem od ojca Krzysztofa. Gdy wzięłam go do ręki, moje palce dotknęły twarzy płaczącej Madonny. We mnie nie było łez w tym momencie. Tylko to postanowienie. Życzenie własnej śmierci… I nagle przed oczami stanęła mi postać księdza Krzysztofa, jego twarz, mądre niebieskie oczy. I te słowa, że nie jestem sama, że ktoś wciąż prosi o łaskę dla mnie, o miłość. O to, żebym mogła żyć…
Specjalnie dla mnie pokonał taką długą drogę!
Spojrzałam znowu na zegar, ale nie dostrzegłam tam nic, tylko rozmazaną plamę na ścianie. To łzy zalały mi nie tylko twarz, ale i serce, nie pozwalały dostrzec zegara, upływającego czasu. Wyciągnęłam z torebki komórkę, włączyłam ją, to był impuls. Wybrałam numer księdza Krzysztofa, zapominając, że jest noc, a on oddalony jest ode mnie o dziesiątki kilometrów.
Gdy usłyszałam jego zaspany, ale spokojny głos, moje słowa popłynęły szybko, bezwiednie… Gorzkie, rozpaczliwe, bezsilne, wołające jednak o ratunek, o jakąkolwiek, najmniejszą nadzieję.
– Proszę księdza, ja już nie dam dłużej rady… – wyszeptałam na koniec i siły ze mnie opadły.
– Wytrzymasz jeszcze trochę? – zapytał mnie tylko, gdy zamilkłam. – Proszę, zamów sobie jeszcze herbatę, ja będę za dwie godziny. Wytrzymaj, dziewczyno!
Siedziałam przez ten czas nieruchomo w fotelu, bojąc się poruszyć, nawet spojrzeć na zegar nie miałam odwagi. I nie zdawałam sobie sprawy z tego, że czekając na księdza, cały czas ściskałam w palcach klucze z breloczkiem od niego. Wizerunek płaczącej Madonny odcisnął mi się wgłębieniem w dłoni.
Gdy ksiądz stanął w drzwiach, nawet nie miałam siły podnieść się z fotela. A on szybko podszedł do mnie, pochylił się i uścisnął mnie mocno.
– Już jest dobrze – szepnął. – Dziękuję, że wytrzymałaś, że dałaś radę.
Zabrał mnie jeszcze tej samej nocy, a właściwie już nad ranem, do domu pielgrzyma przy sanktuarium. W to samo miejsce, gdzie byłam dwa tygodnie wcześniej. Dużo rozmawialiśmy, a ksiądz wciąż mnie przekonywał, że jestem silna, że dam radę. Powtarzał, że muszę iść tą drogą, bo chociaż jest ona już prosta i jasna, to mnie rozjadą, gdy będę siedzieć… Moje własne emocje mnie rozjadą, nie tylko inni ludzie.
Potem zadzwonił do mojej mamy. Powiedział, że jestem bezpieczna. Słuchał jej przez dłuższą chwilę, a potem bez słowa podsunął komórkę pod moje ucho.
– Proszę księdza, ja tak strasznie się o nią martwiłam! – mama płakała do telefonu. – Wybiegła nagle, nie pozwoliła nic wyjaśnić, nie posłuchała moich przeprosin. Ja też się zdenerwowałam. Niech jej ksiądz powie, że się boję. Proszę, żeby moja córka wracała do domu.
Westchnęłam, kręcąc głową. Nigdy nie widziałam swojej mamy płaczącej, zawsze wydawała mi się taką twardą kobietą. Taką bez serca.
– Proszę się już nie martwić – powiedział uspokajająco ksiądz Krzysztof do słuchawki. – Magdalena to wszystko wie, ale zostanie u nas trochę, musi nabrać dystansu do życia. I do siebie…
Mówią, że Bóg przemawia do nas poprzez innych ludzi. Ja jestem przekonana, że do mnie przemówił poprzez ojca Krzysztofa. Ten ksiądz, do którego podeszłam w pierwszej chwili naszej znajomości z tak wielką nieufnością i rezerwą, uratował mi życie. Dodał wiary w siebie, a rozmowy z nim stały się moim prawdziwym wsparciem, drogowskazem w trudnych chwilach.
Jednak wiem, że nigdy bym nie poznała tego wspaniałego duchownego, gdyby moi przyjaciele nie zmusili mnie do wyjazdu do sanktuarium. Do dzisiaj tam jeżdżę. I za każdym razem zabieram kogoś jeszcze. Kogoś takiego jak ja przed laty, bezsilnego, potrzebującego pomocy i wsparcia. Gorąco wierzę, że je tam znajdzie, tak jak ja je znalazłam.