Reklama

Kiedy urodził się Kuba, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Pamiętam, jak tuliłem go pierwszy raz – taka mała, bezbronna istota, a we mnie aż wrzało od emocji. Przysiągłem sobie wtedy, że zrobię wszystko, żeby niczego mu w życiu nie brakowało. I rzeczywiście, niczego mu nie brakowało. Może nawet za bardzo się starałem. Może za bardzo chciałem mu dać wszystko, czego sam w dzieciństwie nie miałem.

Od początku wiedziałem, że Kuba będzie miał inne życie niż ja. Nie chciałem, żeby musiał się martwić o pieniądze, żeby chodził w używanych butach i z zazdrością patrzył na dzieci sąsiadów, które miały wszystko. Dlatego pracowałem ponad siły. Dwa etaty, późne powroty, a weekendy zleciały mi nie wiadomo kiedy. Gdy miał czternaście lat, kupiłem mu pierwszy skuter. Gdy osiemnaście – od razu dostał używane BMW. Sam bym w jego wieku nie marzył o takim aucie, ale on przyjął prezent tak, jakby mu się należał.

– Tato, na osiemnastkę to trochę mało – rzucił bezczelnie. – Daj jeszcze na benzynę, bo bez sensu, żeby auto stało pod blokiem.

Uśmiechnąłem się krzywo i wyciągnąłem banknoty z portfela. Myślałem, że to przejściowe, że się ustatkuje, jak pójdzie do pracy albo na studia. Ale Kuba miał już wtedy plan: mieć wszystko, nie dając z siebie nic. I ja, ślepy z miłości, nawet tego nie zauważyłem. Albo nie chciałem. Może to ja go takim wychowałem.

Kiedy pieniądze przysłaniają rozsądek

Kuba nigdy nie miał poczucia wartości pieniądza. Może dlatego, że zawsze wszystko przychodziło mu łatwo. Nawet kieszonkowe dostawał „na żądanie” – nie trzeba było prosić, wystarczyło zasugerować. Nie zauważyłem, kiedy z chłopaka, który umiał mnie rozbawić do łez, zrobił się cwaniak ubrany w drogie ciuchy i otoczony sztucznymi znajomymi, z którymi więcej go łączyła dobra zabawa niż jakiekolwiek wartości.

– Ja to bym nie potrafił tak żyć jak wy z mamą – powiedział kiedyś podczas obiadu. – Ciągle tylko praca, rachunki, zakupy. Przecież to nie życie, tylko wegetacja.

Popatrzyłem na niego i zapytałem spokojnie:

– A ty, synu, z czego żyjesz?

Wzruszył ramionami.

– Kredyt mam na kartę. No i Kasia dorzuca czasem. A poza tym, jak trzeba, to pożyczę. Ważne, żeby żyć jak człowiek, nie?

Nie, Kuba. To nie jest życie jak człowiek. To życie na krawędzi – tyle że ty jeszcze tego nie wiesz.

Z miesiąca na miesiąc tonął głębiej. Kredyty, raty, zaległe mandaty – wszystko zamiatane pod dywan. Zmieniały się dziewczyny, marki butów i felg, ale jego podejście niezmiennie kręciło się wokół jednej idei: zaszpanować. Samochód w leasingu, zegarek na raty, posty w internecie ze zdjęciami, których scenerie kosztowały mnie bezsenną noc i cichą kłótnię z żoną.

Nie przelewaj mu więcej – mówiła. – On się musi w końcu obudzić.

Ale ja dalej przelewałem. Bo przecież to mój syn. Bo przecież chłopak jeszcze się ogarnie. Tylko nie wiedziałem, ile jeszcze zdołam unieść, zanim sam runę.

Król pozorów

Kuba był mistrzem pozorów. Znał wszystkie sztuczki, jak zamaskować pustkę – i w portfelu, i w sercu. Nie miał pracy, ale chodził z najnowszym telefonem. Nie miał grosza oszczędności, ale zamawiał w knajpach steki i sushi. Wszystko „na oddam potem”. Potem się odda, potem się zarobi, potem się ułoży. Tyle że „potem” nie nadchodziło. Tylko długi rosły. I jego ego.

– Tata, jak ktoś mnie widzi, to ma myśleć, że jestem kimś – tłumaczył mi, kiedy zapytałem, czemu nie sprzeda auta i nie spłaci chociaż jednego kredytu.

– A nie jesteś kimś bez tej fury?

– Bez auta? Bez zegarka? Bez ciuchów? Tato, weź, nie wiesz, jak działa świat.

Wiedziałem. I wiedziałem też, że on zderzy się z tym światem szybciej, niż myśli. Ale jak mu to wytłumaczyć, skoro dla niego każdy, kto nie żyje na pokaz, to frajer?

Raz spróbowałem z nim pogadać jak facet z facetem. Poszliśmy do knajpy. Siedzieliśmy w ogródku, a ja prosto z mostu powiedziałem:

– Kuba, ty nie żyjesz, ty się tylko lansujesz. To się kiedyś rozsypie.

– Ty byłeś cały czas w pracy. Ja przynajmniej coś z życia mam. Zabawa, kobiety, adrenalina. A ty? Siedziałeś przy papierach. I co z tego masz? Żyje się tylko raz.

Zatkało mnie. Może rzeczywiście całe życie tylko zapierniczałem. Ale zrobiłem to, żeby on miał start. Żeby nie musiał się bać jutra. A on to jutro wyśmiał. Bo dla niego liczyło się tylko tu i teraz. Był królem swojego złudnego imperium. A ja byłem tylko starym frajerem, który mu to wszystko umożliwił.

Wtedy naprawdę się przestraszyłem

Sygnały były coraz wyraźniejsze. Najpierw przestał odbierać telefony. Potem pojawiła się cicha wiadomość od jednej z jego byłych – że coś z Kubą jest nie tak, że wygląda na skołowanego, że unika ludzi. Gdy w końcu do niego pojechałem, zastałem go w wynajmowanej klitce, która wyglądała bardziej jak magazyn niż mieszkanie. W kącie leżał materac, obok kartony z rzeczami i puste butelki. Tylko auto nadal stało pod oknem – wypolerowane, jakby miało zakryć cały ten bajzel.

– Co się dzieje, Kuba? – spytałem cicho.

– Nic, tato, po prostu chwilowy przestój – odburknął, poprawiając dres, który kiedyś był biały, a teraz przypominał szmatę do podłogi.

Widziałem, że kłamie. Ale nie wytykałem mu tego wprost. Usiadłem na kartonie i powiedziałem tylko:

– Pomogę ci. Ale musisz chcieć.

Spojrzał na mnie spode łba.

– Tylko nie mów, że trzeba sprzedać auto.

– A nie trzeba?

– Nie rozumiesz nic! Bez niego jestem nikim!

I wtedy naprawdę się przestraszyłem. Nie o jego finanse, nie o mandaty i komornika. O niego samego. Bo jeśli chłopak utożsamia swoją wartość z rzeczą, to nie ma już kontaktu z rzeczywistością. Uciekł od życia w świat, który stworzył sobie na pokaz – ale ten świat właśnie walił się z hukiem, a on stał na środku i dalej udawał, że jest królem.

Zostawiłem mu wtedy kopertę z pieniędzmi i numer do terapeuty. Wiedziałem, że nie skorzysta. Ale musiałem dać mu choć cień opcji. Bo miałem wrażenie, że jeszcze moment, a stanie się coś, czego już nie da się cofnąć.

Płakał jak dziecko

Pamiętam ten dzień, jakby wydarzył się wczoraj. Zadzwonił do mnie z płaczem. Tak, ten sam Kuba, który zawsze był pewny siebie, głośny, zadziorny. Płakał jak dziecko. Nie mógł złapać oddechu.

– Tato… zabrali mi auto. W biały dzień. Z pracy, pod firmą. Wszyscy widzieli. Wszyscy.

Byłem w szoku. Nie, nie dlatego, że zabrali. To było nieuniknione. Ale dlatego, że on wreszcie poczuł wstyd. Nie dumę. Nie pychę. Tylko wstyd, że już nie ma czym zasłaniać swojej pustki.

Pojechałem po niego. Siedział przed biurowcem jak zbity pies. Bez tej swojej maski. Bez okularów, zegarka, drogich butów. Był tylko on – mój syn. Pogubiony, załamany chłopak, który wreszcie zderzył się z konsekwencjami.

– I co teraz? – zapytał cicho, patrząc gdzieś w dal.

– Teraz? – odparłem. – Teraz wstajesz i zaczynasz od nowa. Ale uczciwie. Bez bajek, bez szpanu. Z pokorą.

Przez chwilę myślałem, że znów wybuchnie. Że się zamknie. Ale tylko skinął głową.

Od tamtej pory minęły trzy miesiące. Kuba zaczął pracować fizycznie. Wstaje o piątej rano, wraca zmęczony, ale nie marudzi. Nie prosi o pieniądze. Nie wrzuca zdjęć do sieci. Dziewczyny się rozeszły, znajomi się ulotnili.

– Wiesz, tato – powiedział niedawno – jak człowiek przestaje mieć coś do pokazania, to nagle okazuje się, kto był prawdziwym przyjacielem.

– Tak jest – odpowiedziałem. – Wtedy dopiero widzisz, kto naprawdę jest przy tobie. I kim ty naprawdę jesteś.

Spojrzał na mnie i milczał. Może właśnie wtedy pierwszy raz naprawdę mnie słuchał.

Za późno na przebudzenie?

Nie wiem, co będzie dalej. Nie mam złudzeń, że trzy miesiące wystarczą, by naprawić lata błędów. Kuba się stara – to fakt. Ale wciąż widzę w jego oczach ten głód. Głód łatwego życia, błysku, pochwał, które wcześniej przychodziły za sam wygląd, za styl, za lans. Dziś nie ma za co go chwalić. Robi to, co powinien był robić od dawna – pracuje, spłaca długi, milczy. I może właśnie w tej ciszy rodzi się pierwszy raz coś prawdziwego.

Nie rozmawiamy dużo. Czasem tylko rzuci coś od niechcenia, jakby mimochodem. O tym, że boli go kręgosłup. Albo że kolega z pracy też kiedyś miał leasing na Mercedesa, a teraz nosi worki z cementem. Te rozmowy mają w sobie więcej skruchy niż wszystkie jego przeprosiny razem wzięte. Ale ja nie potrzebuję słów. Potrzebuję czasu. I konsekwencji. Tego, żeby się nie poddał po pierwszym przelewie na konto.

Jego matka wciąż wierzy, że się odmieni. Ja nie wiem. Nie potrafię już wierzyć w ciemno. Zbyt wiele razy wchodziłem w tę samą rzekę – z kopertą, z przelewem, z cichą nadzieją. Dziś po prostu obserwuję. I uczę się nie wtrącać. Bo może właśnie tym go teraz ratuję – brakiem pomocy, brakiem taryfy ulgowej.

Kuba żyje, ale jego plan życia legł w gruzach. Może to dobrze. Może wśród tych gruzów znajdzie fundamenty, na których da się coś zbudować. Ja będę obok. Nie jako ratownik. Jako ojciec.

Mirosław, 56 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama