Reklama

Moja ciąża była „wypadkiem przy pracy”. Jestem menedżerką w firmie produkującej sprzęt rehabilitacyjny i często wyjeżdżam na różne konferencje, targi. Wieczorne imprezy integracyjne na takich wyjazdach sprzyjają krótkim i mało znaczącym skokom w bok. To jak… ćwiczenia na siłowni. Odreagowanie fizyczne i psychiczne. Po czym wraca się do domu, do ukochanej osoby, zapominając o tym epizodzie.

Reklama

Niestety, z jednego z takich wyjazdów wróciłam z „prezentem”. Kiedy się zorientowałam, byłam zbulwersowana i wściekła na siebie za głupotę. Kiedy mąż się dowiedział, że jestem w ciąży (oczywiście był przekonany, że z nim), aż skakał z radości.

– Nie krzyw się – powiedział.

– Masz już 35 lat. Kiedyś w końcu trzeba się było zdecydować.

– Ja nie decydowałam – warknęłam, patrząc na test ciążowy.

Zobacz także

Roześmiał się, szczęśliwy, i przytulił mnie.

– Będzie dobrze. Pokochasz je, zobaczysz.

Bardzo w to wątpiłam. Jednym z efektów tej sytuacji było to, że już więcej nie poszłam do łóżka z obcym facetem. I wiecie co? Nagle odkryłam, że ten dziwny posmak niezadowolenia, który miałam w sobie, gdy witałam się z mężem po powrocie z wyjazdu, był efektem poczucia winy za „rekreacyjny seks”, a nie tego, że nie chcę już mieć Jarka za męża, jak myślałam.

Dziecko… Nie chciałam dziecka. Nie chciałam wyglądać jak wieloryb, nie chciałam, by bezzębne usta miętoliły moje jędrne piersi, nie chciałam rozstępów, nocnych wrzasków, a potem lat zajmowania się bachorem. Nie lubiłam dzieci i wszyscy w rodzinie o tym wiedzieli. Ale donosiłam, urodziłam, karmiłam piersią tyle, ile należało, zajmowałam się nim, kiedy miałam czas i nawet nie denerwowało mnie to, że Jarek aż się rumienił z radości i dumy, gdy brał tego zasikańca na ręce. Nazwał go Bartek, po swoim ojcu. Mnie imię było obojętne. Owoc przypadkowego seksu z facetem, którego nawet specjalnie nie lubiłam, ale który miał niezłe ciało. Teraz, kiedy stałam się wzorem wierności, to dziecko było jakby żywym wspomnieniem mojej niezbyt chlubnej przeszłości.

Nie czułam się dobrze w roli matki

Ponieważ oboje z mężem pracowaliśmy, musieliśmy wynająć opiekunkę do dziecka. Znaleźliśmy byłą pielęgniarkę, czterdziestoletnią, z dobrymi referencjami. Zrobiłam jej grafik pracy – Eliza przychodziła o siódmej, zajmowała się Bartkiem, a o dwunastej wychodziła z nim na dwugodzinny spacer do pobliskich Łazienek. Potem ogarnianie domu i znów opieka nad dzieckiem. O siedemnastej wracał Jarek i wtedy mogła iść do domu. Ja wracałam zazwyczaj koło osiemnastej-dziewiętnastej, ale jeszcze miałam trochę pracy. Codziennie Jarek wsadzał mi bachora na kolana, „żeby nie zapomniał, kto jest jego mamą”. Pewnie dlatego zauważyłam, że rośnie. Zaczyna nawet gaworzyć. Patrzy na mnie swoimi błękitnymi oczami – dziwnie podobnymi do oczu Jarka – i wyciąga lepkie łapki, by dotknąć mojej twarzy. Czasami czułam, jak coś mi rośnie w gardle i ssie w żołądku. Czyżbym miała na niego alergię? Innym razem, gdy unosiłam głowę, widziałam, jak Jarek się nam przygląda z uśmiechem. Nie chciałam wiedzieć, co mu się w głowie roi.

A potem nadszedł tamten dzień. Środa. Właśnie wracałam z targów handlowych w Białymstoku i dlatego byłam w domu już przed piątą. Zdziwiło mnie, że mieszkanie było zamknięte na dwa zamki. W środku nie zastałam niani ani dziecka, więc pomyślałam, że być może wyszła na drugi spacer, bo pogoda była piękna. Zirytowało mnie to, ponieważ każde wyjście musiało być wcześniej ze mną uzgadniane. Przyznaję, może jestem zbyt kontrolująca, ale taki mam już charakter. Albo to akceptujesz, albo do widzenia. Ona o tym wiedziała. Sięgnęłam po komórkę i wybrałam numer Elizy. W słuchawce usłyszałam wiadomość, że abonent jest czasowo niedostępny. Zadzwoniłam po raz drugi i trzeci, ale za każdym razem dostawałam tę samą wiadomość. Wtedy zaczęłam denerwować się nie na żarty. Kilka minut później przyjechał z pracy mąż. Kazałam mu zostać w domu na wypadek, gdyby niania wróciła, i dzwonić na jej telefon. Jakby się pojawiła, miał ją wyrzucić na zbity pysk. Ja pobiegłam do Łazienek. Przeleciałam większość alejek, ale Elizy z wózkiem nigdzie nie było.

Zdyszana, usiadłam na ławce. Cała aż się trzęsłam z nerwów. Zadzwoniłam do domu. Jarek powiedział, że telefon niańki milczy, jakby był wyłączony. Była już prawie dziewiętnasta. Zaczynało zmierzchać. Zadzwoniłam więc na policję, zgłaszając porwanie dziecka. No bo co innego mogło to być? Wiedziała, że jesteśmy zamożni i pewnie chciała się obłowić. Pomyślałam, że agencję, która nam ją poleciła, pozwę do sądu o wielomilionowe odszkodowanie.

I nagle dotarło do mnie coś innego – to jest mój syn. Porwali mojego syna. Żadne pieniądze mi go nie zwrócą. Poczułam, że się zapadam. Nie pamiętam, jak wróciłam do domu. Błagałam Jarka, by zrobił coś, by znalazł Bartka. I ja, kobieta sukcesu, energiczna, zimna, zorganizowana – nagle stałam się rozedrganą kobietką, która nie potrafi myśleć. Nie byłam w stanie normalnie funkcjonować, myśleć, rozmawiać z policją, jeść. Myślałam tylko o jednym – gdzie jest mój syn? Może porwali go, by sprzedać za granicę do adopcji? Miał dopiero pół roku… Był taki słodki i spokojny. Inteligentny. Patrzył tak na mnie… A ja nigdy go nie przytuliłam, nie pogruchałam do niego… A teraz już nie będę miała szansy?

Dopiero kiedy straciłam syna, zrozumiałam, że go kocham. Że mówiło to moje serce, mój żołądek i ta gula w gardle, która była niewypowiedzianym wyznaniem miłości. A którą brałam za niechęć. Głupia baba, głupia!

Rozpadałam się. Przez trzy dni byłam nieprzewidywalna – albo dostawałam szału, wymagając od wszystkich, by wreszcie znaleźli moje dziecko, albo skulona leżałam na łóżku i płakałam.

Stara kobieta z brodawką na nosie? Wiem, kto to jest!

Przez trzy dni kontaktami z policją i prasą zajmował się mój mąż. Policja uruchomiła procedury poszukiwawcze w całym kraju. Wszyscy czekali też na sygnał od porywaczy. Ale mijały godziny i w końcu specjaliści orzekli, że to prawdopodobnie nie było porwanie dla okupu.

Trzy dni. Trzy długie, niekończące się dni. Czwartego dnia, o drugiej po południu – a była to sobota – siedziałam przy stole, a mąż podsuwał mi jakieś jedzenie. Nie byłam głodna. W ciągu tych dni schudłam pięć kilogramów.

– Wczoraj mieliśmy jechać z Bartkiem na Mazury – powiedziałam. – Jego pierwsza daleka wyprawa.

– Jeszcze pojedziemy, zobaczysz – powiedział Jarek, ale jego pewność siebie była udawana.

Nagle w drzwiach wejściowych rozległ się zgrzyt klucza. Ktoś otwierał zamek. Oboje zerwaliśmy się od stołu i pobiegliśmy do holu. Eliza właśnie wchodziła do mieszkania z Bartkiem na ręku.

– O – zdziwiła się – państwo są już w domu? Boże, pani Kasiu, wygląda pani jak z krzyża zdjęta. Stało się coś?

Bartek spojrzał na nas i radośnie zagulgotał. Nie będę opisywać tego pandemonium, które rozegrało się w ciągu następnej godziny. Tych krzyków, płaczu, przybycia policji. Kiedy w końcu się uspokoiło, Eliza opowiedziała nam i komisarzowi policji najbardziej niesamowitą historię, jaką kiedykolwiek słyszałam.

– Jak zwykle po przyjściu zajęłam się Bartkiem. Wykąpałam, nakarmiłam, przewinęłam. Przygotowałam mu obiad i wszystko do spaceru. Za piętnaście dwunasta jak zwykle zapakowałam go do wózka i wyszliśmy na spacer. Stąd do Łazienek jest nie więcej niż dwieście metrów.

– Była tam pani z kimś umówiona, a może często spacerowała pani w towarzystwie innej kobiety? – spytał komisarz.

Eliza pokręciła głową.

– Na pewno byłoby przyjemnie, ale nikogo takiego nie poznałam. Czasem widywałam młode mamy z wózkami, które chodziły stadami, ale nie moje pokolenie. Poza tym, lubię samotność i powtarzalność, między innymi dlatego pani Katarzyna mnie zatrudniła. Mam swoją stałą trasę, której przejście wolnym krokiem zabiera mi półtorej godziny. Robię zawsze dwa przystanki, żeby chwilę posiedzieć, kwadrans poczytać. Jeden z tyłu Belwederu i jeden przy teatrze na wyspie. Właśnie przy tym teatrze wydarzyło się coś dziwnego. Przysiadłam jak zwykle na ławce i wyciągnęłam książkę. Przeczytałam chyba stronę, kiedy zdałam sobie sprawę, że ktoś obok mnie siedzi. Spojrzałam. To była staruszka. Wyglądała na taką wiejską babę – wiecie, chusta w czerwone kwiaty, na nogach walonki. I miała na nosie taką czarną narośl z włosami. Przyznam, nie wyglądało to apetycznie.

Gdy usłyszałam ostatnie słowa Elizy, poczułam, że nagle wyschło mi w gardle. Zaczęłam kaszleć. Wszyscy spojrzeli na mnie, ale dałam znać, że zaraz mi przejdzie. Mąż podał mi szklankę wody. Upiłam łyk i byłam gotowa słuchać dalej. Pot strużkami spływał mi po plecach. Drżałam.

– No więc ta staruszka patrzyła na Bartka, który spał spokojnie w wózku – podjęła opowieść Eliza. – Potem popatrzyła na mnie. Oczy miała bladoszare, takie wodniste, jak u starych ludzi. Powiedziała: „Oko za oko, życie za życie”. A potem nagle zapadła ciemność.

– Ciemność? – odezwał się mój mąż.

– Tak – Eliza zdecydowanie skinęła głową. – Przestraszyłam się. Nie widziałam nic na wyciągnięcie ręki. Tylko ławkę i wózek z dzieckiem. Złapałam za rączkę wózka – i wtedy ciemność zniknęła. Starej już na ławce nie było, ale poza tym nic się nie zmieniło.

– Ile mogło to trwać? – spytał komisarz, który nagrywał zeznanie.

– Kilka sekund, nie dłużej. Spojrzałam na zegarek.

– Czy jest może pani obecnie w trakcie jakiegoś leczenia?

– Czy biorę proszki na głowę? Nie, proszę pana. Jestem całkowicie zdrowa.

– W porządku, ciemność minęła. Co dalej?

– Spojrzałam na przechodzących obok ludzi. Ktoś ze sobą rozmawiał, jacyś młodzi obok się śmiali, jak gdyby nigdy nic, inni robili sobie zdjęcia. Pomyślałam, że miałam przywidzenie, albo… Postanowiłam, że na wszelki wypadek pójdę do okulisty. Poczytałam chwilę, potem wstałam i poszłam dalej. No i kiedy minęły dwie godziny, wróciłam do domu. A tu w drzwiach słyszę, że porwałam dziecko. Przecież to absurd.

– Ale minęły trzy dni – powiedział Jarek.

Eliza pokręciła głową.

– Nie rozumiem tego. Ale jak widzicie, nie porwałam Bartka.

Zapadła cisza. Cała trójka patrzyła na siebie nawzajem w bezradnym zadziwieniu. A ja siedziałam obok, zesztywniała z przerażenia. Bo wiedziałam, co się stało, choć było to trudne do uwierzenia. Ale nie było innego wyjaśnienia.

Gdyby nie ona, może nigdy nie pokochałabym dziecka…

Ta stara kobieta w walonkach, chustce w kwiaty i z owłosioną brodawką na nosie… To na pewno była Makociowa.

Miałam wtedy chyba piętnaście lat. Głupi wiek. Co roku na wakacje przyjeżdżałam do wujka Staszka na wieś. Wioska była całkiem zamożna jak na tamte czasy. Był nawet niewielki kościół. A na skraju wsi w chałupie jak z zeszłego stulecia mieszkała Makociowa. Miała krowę, kilka kur i psa Burka. Była stara i brzydka, ciągle chodziła w tej samej chustce na głowie. Na nogach niezmiennie nosiła walonki. No i ta wielka narośl na nosie. Dzieci brzydziły się jej i ciągle robiły jakieś psikusy.

Patrząc z dystansu, widzę, że byłam głupim, zarozumiałym dzieciakiem, który patrzył na wioskowych z góry. Bo byłam bogatsza, mądrzejsza, ładniejsza. I moje okrucieństwo też było większe. Tamtego lata, by wzbudzić w dzieciakach podziw, postanowiłam, że porwiemy Makociowej psa. Burek był ufny. Zamknęliśmy go w drewutni na skraju lasu i chichotaliśmy, patrząc, jak Makociowa lata po wiosce i nawołuje Burka. Im bardziej była zrozpaczona, tym my bardziej się cieszyliśmy.

Trzy dni trzymaliśmy psa w zamknięciu, karmiąc go oczywiście. A ja miałam jeszcze ciekawszy plan. Dzieciaki powiedziały, że proboszcz nie ma gosposi, więc kobiety ze wsi podzieliły się obowiązkami. Makociowa w każdą środę i niedzielę chodziła do kościoła na siódmą rano, by przygotować księdzu śniadanie. Dlatego psa złapaliśmy w środę rano, kiedy starej nie było w obejściu, a w niedzielę o świcie podrzuciłam staruszce kartkę z informacją, że może odebrać psa o siódmej rano w drewutni. I jeśli jej tam nie będzie o tej porze, więcej psa na oczy nie zobaczy. Musiała zawieść księdza, by ocalić zwierzę.
Makociowa przyszła po Burka. Siedzieliśmy w ukryciu niedaleko i słysząc jej narzekania, śmialiśmy się w kułak, że taki zabawny numer jej wycięliśmy.

A potem, kilka minut po siódmej, całą wioską wstrząsnął wybuch. Okazało się, że eksplodowała butla z gazem w kościelnej kuchni. Gdyby Makociowa tam była, nie przeżyłaby. Można powiedzieć, że uratowałam jej życie.

Oko za oko, życie za życie

Tak jak ona z rozpaczą szukała psa, bojąc się, że może potrącił go jakiś samochód albo coś innego złego się stało – tak ja odchodziłam od zmysłów, że porwano mi syna. Pamiętliwa stara, i mściwa. Mimo że nie żyła już co najmniej od dwóch dekad. Ale nie miałam do niej o to pretensji, dzięki temu otworzyły mi się oczy.

Całą tamtą sobotę myślałam, że życie za życie tego właśnie dotyczyło – żebym stała się prawdziwą matką. Ale w niedzielę rano mąż wziął mój samochód i pojechał po benzynę. W czasie drogi musiał gwałtownie zahamować – i okazało się, że coś jest nie tak z hamulcami. W warsztacie orzekli, że gdybyśmy wybrali się w dłuższą drogę, mogłoby się to źle skończyć.

Reklama

A przecież w piątek po południu mieliśmy jechać na Mazury…

Reklama
Reklama
Reklama