„Tamte wakacje z uroczego wypadu za miasto, zmieniły się katorgę. Do dziś na samą myśl, mam gęsią skórkę”
„To, co zdarzyło się podczas tego wyjazdu wydaje mi się dziś bardziej nieprawdopodobne niż lądowanie UFO na Marszałkowskiej. Nie opowiadam o nim znajomym, bo mi nie uwierzą. Ale to wszystko miało miejsce, przysięgam”.
- Maciej, 43 lata
Była połowa czerwca. Wszyscy marzyli o weekendzie. Kto nie miał działki, wpraszał się do znajomych, obiecując hektolitry napojów, worki węgla i kontener kiełbasy. Podjąłbym taką próbę, gdyby nie rozmowa z szefem.
– Macieju… – zaczął pan kierownik Jarosław Kieryt, prywatnie mój tenisowy partner deblowy i brydżowy.
– W ogóle o siebie nie dbasz! To wstyd, żeby firma robiła to za ciebie.
– A tobie słońce aby nie zaszkodziło? – spytałem. – O co ci chodzi?
– Chodzi mi o twój urlop… – odpowiedział Jarek. – To jest zestawienie i wynika z niego, że masz 29 dni zaległego urlopu plus 26 dni za rok bieżący. Wiesz, co to znaczy?
Zobacz także
– Że kochana firma nie zapłaci mi za urlop?
– Brawo! A jeśli nie chcesz, żeby kierownictwo dało po dupie mnie, a zakładam, że nie chcesz, natychmiast zaczniesz wykorzystywać wolne dni. Jak twoja robota?
– Świetnie… – mruknąłem. – Mam wyprzedzenie i projekt czeka tylko na kolorystykę Anki.
– No, to Anka zostaje, a ty wynocha! Nie widzę cię do końca miesiąca, jasne? Możesz się tu nie stawiać ponad dwa tygodnie, cieszysz się? To znikaj.
Wyszedłem od szefa otumaniony. „To aż tyle się nazbierało?” – myślałem. Wróciłem do biurka, zacząłem internetowe poszukiwania i okazało się, że z fajnymi miejscami na wypoczynek jest tak, jak z innymi fajnymi rzeczami: ofert miliardy, ale gdy przychodzi do konkretów – zawsze coś nie gra. Siedziałem przed monitorem i kląłem na głos. I gdy desperacko uznałem, że pisane mi jest spędzenie urlopu na basenie miejskim, podeszła do mnie graficzka Agata.
Siedziała w takim napięciu…
– Maciuś, podsłuchałam twoje rozmowy i mam propozycję – powiedziała głosikiem dwunastolatki. – Tutaj jest telefon do mojego… chyba wuja, który jest leśniczym i latem wynajmuje pokoje w leśniczówce. Tam jest pięknie: lasy, jeziora, rzeczki, tylko…
– Tylko?
– Tylko tam jest totalne zadupie – Agata spłoniła się, jak podlotek. – Nie ma telewizji, nie ma internetu, a zasięg komórkowy jest na górce za domem i to w zależności od pogody…
– A ten twój chyba wujek to jak się kontaktuje ze światem?
– Codziennie po lesie jeździ terenówką, ale i do cywilizacji – też. A w domu jest aparat stacjonarny.
– Super! Dziękuję ci, Agatko. Zaraz dzwonię!
Cmoknąłem dziewczynę w czoło i wyszedłem na taras na dachu wieżowca. Wybrałem numer i miałem nadzieję, że ten chyba wuj jest akurat w zasięgu.
– Andrzej Bracki, słucham – głos leśniczego było słychać, jakby siedział obok.
– Witam. Maciej Jedynak, dostałem pański numer od koleżanki z pracy, Agatki…
– Tak, wiem – już dzwoniła – mężczyzna miał pogodny głos. – Zapraszam. Pokoik jest skromny, ale wygodny. I będzie pan jedynym gościem. Co do ceny – na pewno się dogadamy. Zresztą, mam propozycję. Agata mówiła, że pan fotografuje, a u mnie ściany puste, więc jakoś się umówimy…
– Rewelacja! Ale pokaże mi pan to i owo w lesie?
– Z przyjemnością! To kiedy się pana spodziewać? Trasę dojazdu prześlę SMSem.
– Wyjadę w sobotę rano, będziemy w kontakcie. Do usłyszenia!
Pobiegłem do Agatki podziękować i spytać o kilka szczegółów. Siedziała w takim napięciu, jakby czekała na losowanie totolotka.
– Wszystko okej? – spytałem. – Coś się stało?
– Nie, nie… Tylko się bałam, czy się dogadacie. Bo wiesz, dawno wujka nie widziałam – Agata naprawdę zdawała się wyjątkowo poruszona sprawą. – Byłam tam jako dziewczynka, z mamą. Pamiętam, że bardzo mi się podobało, ale mama o coś pokłóciła się z wujem i nigdy więcej tam nie pojechaliśmy.
– A dziś nie wiesz, o co im poszło? – zrobiłem się ciekawski.
– Nie wiem. Raz, jeszcze jako smarkula, słyszałam, jak ojciec naśmiewał się z tego, co mówiła mama. Mówił, że to głupie wierzyć w takie bajdy i że jakieś gusła nie mogą decydować o życiu, ale nic to nie zmieniło.
Zaintrygowała mnie opowieść Agaty. Może dowiem się czegoś na miejscu, a ona nadmiernie przejmuje się drobiazgami?
– A nie chcesz się zobaczyć z wujem?
– Chciałabym, ale nie mam odwagi.
– No to ja pojadę i przetrę ci szlak – roześmiałem się. – Tak czy owak wielkie dzięki. Uratowałaś mój urlop.
Agata rzuciła mi się na szyję i uściskała z całej siły.
Nigdy jeszcze nie wyjeżdżałem gdziekolwiek tak „przypadkowo” jak tym razem. Przypadkowe miejsce, przypadkowy termin, przypadkowo – samotnie. Równie przypadkowo się spakowałem. Planowo zapakowałem tylko sprzęt fotograficzny, buty trekkingowe, ulubioną czapkę i okulary przeciwsłoneczne.
– No, to gotowy… – zameldowałem sam sobie. – Spać!
Rano torbę i plecak wrzuciłem do kufra, a sam rozsiadłem się przy kierownicy. Lusterka, pasy, GPS ustawiony. Za trzy godziny powinienem być na miejscu.
Będziesz miał współlokatora – sowę pójdźkę Kubę
Andrzeja B.rozpoznałem natychmiast. Tak właśnie wyobrażałem sobie leśniczego. Stał na parkingu parafialnym obok zielonej terenówki ubrany w ciuchy typu wojskowego. Na głowie miał czapkę z daszkiem w maskujące łaty. Łysa głowa i gęste brwi uzupełniały obraz wzorcowego człowieka lasu.
Wyskoczyłem ze swojego starego land rovera i wyciągnąłem rękę.
– Maciek – powiedziałem krótko.
– Tak będzie wygodniej.
– Andrzej – facet w zieleniach uśmiechnął się. – Dobre auto, akurat do mojego lasu. Jedź za mną.
Ruszyliśmy. Po kilometrze ciemnozielony mitsubishi pajero skręcił w gruntową drogę, a ja z nim. Las zaczął się kawałek dalej: piękny, wysoki, sosnowy, stary. Turlaliśmy się po wzniesieniach, mijając oczka wodne, polany, przecinki. Dawno nie byłem w takim prawdziwym, pachnącym i brzęczącym owadami lesie. Cudo! Już teraz chciałem wyciągać aparat i chwytać smugi światła przebijające się przez korony drzew. Ale parliśmy dalej. Minęliśmy trzy spore jeziora cudownie skrzące się w słońcu. Jedno z nich widać było ze sporego wzniesienia. Zatoki i plaże były puste – ani śladu turystów, ośrodków wczasowych, stanic. „To są jeszcze na naszych Mazurach takie miejsca?” – dziwiłem się w myślach. Nie wiem, ile kilometrów przejechaliśmy, ale wcale mi się nie spieszyło i żałowałem, kiedy auto leśniczego wjechało między drzewa i po chwili stanęło na otoczonym żywopłotem podwórzu. Zaparkowałem obok.
– Zapraszam do środka – leśniczy wskazał wejście przez ganek. – Będziesz miał współlokatora. Przepraszam, że nie uprzedziłem, ale jest tak przyjazny i niekrępujący… – zaśmiał się łobuzersko. – Na pewno się polubicie, gwarantuję.
Trochę mnie zmroziło, ale dzielnie oczekiwałem nieznanego. Przeszliśmy przez ogromną kuchnię z prawdziwym piecem, mały korytarz i weszliśmy do sporego pokoju. Drewniane łóżko, szafka nocna, szafa, stolik z lampą i dwa wiklinowe fotele. Okno, a za nim – las. Nagle coś stuknęło. Odwróciłem się i zdębiałem: na oparciu fotela siedziała niewielka sowa. Śmiesznie poruszyła głową i otworzyła dziób. Wydała z siebie zabawny głos będący skrzyżowaniem gwizdu i skrzypienia starej szafy. Zaśmiałem się, a ptak powtórzył swoje zawołanie.
– To Kuba, sowa pójdźka – wyjaśnił leśniczy. – Jest bardzo ciekawski, ale grzeczny i towarzyski. No, i przede wszystkim cichutki.
Sowa podfrunęła w moją stronę i usiadła na kloszu stojącej lampy. Bezgłośnie poruszyła dziobem, po czym znów się wzniosła i zniknęła za krawędzią szafy.
– Wspaniały! – zachwyciłem się.
– Tak, sam się tu zadomowił. No, chodźmy ustalić to i owo, a potem ja idę do roboty, czyli do lasu.
Usiedliśmy w kuchni i szybko dopracowaliśmy szczegóły mojego pobytu. Nie mogłem sobie wymarzyć większej swobody i lepszej współpracy. Miałem wolną rękę we wszystkim: mogłem chodzić, gdzie chciałem, pływać pychówką po jeziorze, a nawet jeździć autem po lesie. Dostałem mapę sztabową i zapewnienie, że jeśli będę chciał – gospodarz wszystko mi pokaże. A rozliczymy się zdjęciami. No, musiałem się więc sprężać.
Dni mijały pozornie podobnie, a jednak każdy był nowym, niezwykłym przeżyciem. Pogoda dopisywała, ale i podczas burzy fotografowałem las. Chwytałem rzeczy, o istnieniu których nawet nie śniłem. Już się cieszyłem na oglądanie zdjęć w domu.
Pewnego dnia zabłądziłem. Chodziłem, stawałem, kucałem, skręcałem poza ścieżki i nagle – nie wiedziałem dokąd iść. Nie poznawałem otoczenia. Na dodatek nadciągnęły chmury i las zrobił się ciemny. Poczułem się nieswojo. Zrobiłem kilkanaście kroków i trafiłem na ścieżkę. „Dokądś prowadzi…” – pomyślałem i ruszyłem szybkim krokiem. Po kilku minutach wszedłem na okrągłą polankę bez wyjścia. Na końcu łączki, oparta plecami o ścianę lasu stała murowana kapliczka w stylu neogotyckiego grobowca. Miała około trzech metrów wysokości. Żadnych tablic, herbów, symboli. Stare, szare cegły porastał tu i ówdzie mech. Na wysokości twarzy, na frontowej ścianie, widniał szary granitowy krąg z wyrytymi trzema falami. Dopiero po chwili, z lewej strony, trochę za monumentem, zobaczyłem w cieniu studzienkę. Pod stożkowym daszkiem opartym na czterech słupkach wznosiła się mała drewniana cembrowina.
Zajrzałem. Chłód i plusk, jakbym wrzucił kamień – tylko tyle poczułem i usłyszałem. Zakręciło mi się w głowie. Zrobiłem szybko krok w tył. Usiadłem pod drzewem i napiłem się wody mineralnej wyjętej z plecaka. Wyjąłem aparat i dokładnie, na ile pozwalało słabe światło, obfotografowałem dziwną budowlę.
Wróciłem wreszcie do ścieżki i wszedłem w las. Po kilku minutach znalazłem znajomą dróżkę. Odetchnąłem z ulgą.
Na żadnym zdjęciu nie było widać drewnianej studni
– Andrzej, co to za kapliczka w lesie? – zagadnąłem gospodarza przy wieczornym piwie. – Zabłądziłem i nagle wlazłem na dziwną budowlę.
– Jednak trafiłeś… – leśniczy sposępniał. – To zabytek, chyba z XVIII wieku i część lokalnej przepowiedni, tutejszego fatum… – uśmiechnął się trochę krzywo. – Te tereny należały kiedyś do starej pruskiej rodziny von Schwall. I kiedyś syn jedynak postanowił rzucić dobra i ruszyć w świat. Matka młodzieńca nie mogła tego przeboleć. Znalazła miejscową wiedźmę i kazała jej zatruć leśną studnię, w której biła cudowna woda lecząca wszelkie choroby. Wzięła syna do studni, by przed podróżą napił się ze świętej wody. Chłopak zaczerpnął, wypił i padł. Trucizna sparaliżowała mu nogi. Nigdzie rzecz jasna nie wyjechał.
Baronowa po pewnym czasie patrzenia na męki syna i ponoć ta zamurowana kapliczka to jej grobowiec. Od tamtej pory krąży przepowiednia, że kto napije się wody z leśnej studni zostanie tu na wieki. Mam nadzieję, że nie piłeś? – leśniczy zaśmiał się i stuknął szklanką piwa w moją.
– Nie, absolutnie… – odpowiedziałem z uśmiechem.
– No, jasne, że nie! – Andrzej B. wytarł pianę z wąsów. – Studnię zasypano jakieś trzydzieści lat temu. Została tylko kapliczka, a i do niej ciężko trafić…
Uśmiechnąłem się i ukryłem zmieszanie w piwnej pianie.
– To miałem szczęście… – mruknąłem. – Na zdrowie!
Wieczory w lesie to coś wspaniałego i było mi naprawdę żal, że już jutro muszę wyjeżdżać. Siedzieliśmy z Andrzejem na werandzie, Kuba dreptał po krawędzi stołu i od czasu do czasu leciał do lasu i z powrotem.
– Andrzej, przepraszam, że się mieszam, ale obiecałem Agatce, że cię spytam… – zacząłem rozmowę. – Dlaczego pokłóciłeś się z siostrą?
Leśniczy spojrzał na mnie bez gniewu. Wziął głęboki oddech.
– Przepowiednia – powiedział cicho. – Nie chciałem, żeby Agatka została tu na całe życie. Jest zdolna, nawet utalentowana. Świetnie pisze, tyle, że jeszcze pod pseudonimem – mężczyzna wypił trochę piwa i mówił dalej: – Kiedy Agatka miała 5 lat, siostra poszła z nią do lasu, pokazać jej jezioro, łąkę lilii wodnych i kapliczkę. No i oczywiście dzieciak o mały włos nie wpadł do studni. Przestraszyła się i zemdlała. Siostra zaczerpnęła wody ze studni, żeby dziewczynkę ocucić. Małej nic się nie stało, ale wystraszyłem się, że może tu ugrzęznąć… Pokłóciliśmy się i tak zostało.
– Nie rozumiem, wierzysz w te stare bajdy?
– Czy wierzę? Maciek, przecież tu jestem i tak już zostanie. Dlatego studnię zasypałem…
Siedziałem przed monitorem, wspominałem rozmowę z Andrzejem, przeglądałem zdjęcia z małej polanki i nie wierzyłem własnym oczom. Na żadnej klatce nie było widać obok kapliczki drewnianej studni. Tylko fale wyryte na kamiennym kręgu były wyraźniejsze niż je pamiętałem. Sięgnąłem po telefon.
– Andrzej, dobry wieczór. Wybieram zdjęcia dla ciebie. Może przyjedziesz w weekend, obejrzysz?
Po chwili ciszy głos w słuchawce zabrzmiał bardzo poważnie:
– Zdaję się na ciebie. Wybierz, opraw, przyjeżdżaj, kiedy chcesz.
– Nie chcesz wpaść?
– Chciałbym, ale wiesz, że nie mogę.