„Całe życie prześladował mnie pech. Odkryłem swój przepis na szczęście po 20 latach”
„– Nie przejmuj się tym – powiedziała na koniec. – Najlepiej będzie, jeśli wyrzucisz tę kartkę i zapomnisz o sprawie. Na pewno nic się nie stanie, jeśli nie prześlesz listu dalej. Uwierzyłem jej. Z ciekawości zachowałem jednak list na pamiątkę. Włożyłem go do szuflady biurka z postanowieniem, że kiedyś przetłumaczę treść do końca”.

- Darek, 38 lat
„Alea iacta est” – przeczytałem ponad 20 lat temu w nagłówku znalezionego w skrzynce listu. Był zaadresowany do mnie, ale nie miał nadawcy. Mieszkałem wtedy z rodzicami w bloku w krakowskiej Nowej Hucie i właśnie kończyłem szkołę podstawową. Wszyscy moi znajomi mieszkali w obrębie kilku najbliższych ulic, zdziwiłem się więc, że ktoś do mnie wysyła korespondencję. Nie łatwiej zagadać mnie na podwórku? Albo zadzwonić? Zresztą, to raczej nie był nikt tutejszy. Bo nie tylko początek, ale i cała reszta listu była napisana w tym dziwacznym języku. Więc kto mi to przysłał?
Dostałem tajemniczą przesyłkę
Zaciekawiony, pokazałem pismo chłopakom z klasy. Żaden nie tylko nie zrozumiał ani słowa, ale i nie był nawet w stanie określić, po jakiemu to zostało napisane. Pokazałem więc to coś pani od angielskiego.
– To łacina – rozpoznała od razu.
– Niestety, nie znam tego języka. Rozpoznaję tylko znaczenie pierwszego zdania. To słynne słowa Juliusza Cezara: „kości zostały rzucone”.
Kompletnie zbaraniałem. Jakie kości? Gdzie rzucone? Nauczycielka zauważyła moją niepewną minę, więc wyjaśniła, że rzymski imperator wygłosił tę sentencję, kiedy razem z wojskiem przekroczył rzekę Rubikon, rozpoczynając wojnę domową.
– Oznacza to tyle, że coś się nieodwracalnie zaczyna. Że już nie można tego cofnąć – wytłumaczyła. I zaproponowała: – Jeśli chcesz poznać dalszą treść listu, mogę od razu zadzwonić do znajomej nauczycielki łaciny.
Poprosiłem ją o to, bo naprawdę zżerała mnie ciekawość. O łacinie wiedziałem tyle, że to język jakim chętnie posługują się prawnicy. A skoro tak…
„Może właśnie dostałem spadek po jakiejś bogatej ciotce, o której istnieniu dotąd nie wiedziałem?” – rozmarzyłem się.
Nic z tego nie rozumiałem
Pani od angielskiego dodzwoniła się do koleżanki, nakreśliła sprawę i zdanie po zdaniu zaczęła jej czytać przez telefon. A potem dyktowała mi tłumaczenie.
– No więc, tak jak mówiłam, „kości zostały rzucone – rzekł kiedyś Juliusz Cezar. Ty teraz, tak jak w przeszłości on, rozpoczynasz niebezpieczną rozgrywkę. To gra, którą wymyślono w I stuleciu naszej ery i trwa ona do dziś. Jej zasady są proste. Przepisz ten list i wyślij osobie, której fortuna przestała sprzyjać. Jeśli tego nie zrobisz do dnia, kiedy…”.
W tym momencie, choć do przetłumaczenia zostało jeszcze kilka słów, nauczycielka przestała czytać. I przeprosiła swoją rozmówczynię, że sprawiła jej kłopot. Rozłączyła się, oddała mi kartkę i oznajmiła lekceważąco, że ten list do zwykły łańcuszek szczęścia. Czyli taka głupawa korespondencja, która krąży po świecie obiecując dobrobyt i szczęście tym, którzy puszczą ją dalej w obieg i strasząc różnymi plagami tych, którzy ją zignorują.
– Nie przejmuj się tym – powiedziała na koniec. – Najlepiej będzie, jeśli wyrzucisz tę kartkę i zapomnisz o sprawie. Na pewno nic się nie stanie, jeśli nie prześlesz listu dalej.
Uwierzyłem jej. Też przecież słyszałem o łańcuszkach szczęścia. Z ciekawości zachowałem jednak list na pamiątkę. Włożyłem go do szuflady biurka z postanowieniem, że kiedyś przetłumaczę treść do końca. Oczywiście nie minął miesiąc, a już o nim zapomniałem.
Zostałem policjantem
Z biegiem lat do szuflady trafiały inne pamiątki, bardziej aktualne. Muszle z wakacji nad Adriatykiem, zdjęcia pierwszej dziewczyny, świadectwa licealne, wreszcie ksero matury. Ta ostatnia nie poszła mi wybitnie, ale nie przejmowałem się. Bo nie pociągały mnie studia lecz praca w policji. Zgłosiłem się więc, przeszedłem przez egzaminacyjne sito i po przeszkoleniu trafiłem do oddziałów prewencji. Rany, jak ja pokochałem tę robotę!
Patrole, pilnowanie porządku, służba w pierwszej linii. Wielu kolegów, po kilku latach „szlifowania chodników”, wystąpiło o przeniesienie do bardziej prestiżowych wydziałów – kryminalnego lub nawet dochodzeniowego. Marzyło im się prowadzenie śledztw, współpraca z prokuratorem, żmudne rozpracowywanie środowisk przestępczych. Ja nie byłem tym zainteresowany. Łamanie głowy nad kryminalnymi zagadkami by mnie znudziło. Zamiast bawić się w przekładanie papierków, wolałem prostą uliczną konfrontację. Złapać za łeb chuligana, dopaść rabusia, rzucić o glebę kibola. To był mój żywioł!
Muszę przyznać, że miałem rękę do tej roboty. I to nie tylko z racji warunków fizycznych. Posiadałem w pracy takie jakieś wyczucie, jakby intuicję, pozwalające mi zawsze w sposób najodpowiedniejszy poprowadzić interwencję. Tylko rzuciłem okiem i już wiedziałem, kogo rozbroję po dobroci, na kogo muszę krzyknąć, a kogo od razu walić pałą. Z tego powodu inni policjanci pchali się, żeby ze mną jeździć na patrole, a dowództwo dawało pochwały i nagrody. I nagle wszystko się zmieniło. Nie rozumiałem tego!
Miałem czarną serię
Najpierw, jak się później okazało – zupełnie niepotrzebnie, mocno poturbowałem pijaczka, o którym myślałem że jest uzbrojony, a on miał w kieszeni tylko zapalniczkę. Ostatecznie nie wszczęto śledztwa. Ale pech trwał w najlepsze. Kilka miesięcy później rozbiłem radiowóz i z własnej kasy musiałem dopłacić do naprawy, następnie przez moje gapiostwo jakiś bandzior zranił nożem mojego partnera, wreszcie użyłem służbowej broni tak niefortunnie, że rykoszet ranił osobę postronną. Czarna seria trwała niemal cztery lata, a ja zastanawiałem się dlaczego szczęście się ode mnie odwróciło. Wewnętrzni deptali mi po piętach, szefostwo straszyło zwolnieniem, inni policjanci uciekali, kiedy kazano im jeździć ze mną w tandemie.
Aż nadszedł ten dzień. Gorąca, sierpniowa noc z piątku na sobotę. Właśnie kończyły się wakacje, młodzież szkolna bawiła się w najlepsze. I akurat do takiej, banalnej awantury między paroma nastolatkami dostałem wezwanie około północy. Podjechałem, zobaczyłem na ulicy paru hałaśliwych dzieciaków. Nawet kajdanek nie chciało mi się wyjmować! Przecież na takich chłystków wystarczy tupnąć nogą lub złapać za kołnierz i… Zatkało mnie, kiedy w dłoni jednego pojawił się pistolet. A potem jeszcze bardziej się zdziwiłem, gdy bez uprzedzenia padł strzał. Poczułem mocne uderzenie w brzuch, ugięły się pode mną nogi. Z ulicy zabrała mnie karetka – prosto na salę operacyjną.
– Kula uszkodziła kręgosłup – po wybudzeniu oznajmił lekarz. – Może to oznaczać, że już nie odzyska pan władzy w nogach. No cóż… Ja zrobiłem, co mogłem. Reszta zależy od zdolności regeneracyjnych pańskiego organizmu i szczęścia. Jak będzie, okaże się w ciągu najbliższych tygodni. Jak to się mówi: kości zostały rzucone – zakończył z patosem.
Przypomniałem sobie o liście
Wtedy przypomniałem sobie o zapomnianym liście leżącym na dnie szuflady nieużywanego biurka, które po moim ślubie z Anetą i wyprowadzce od rodziców, tata zaniósł do piwnicy. Tam też było coś o kościach…
– Mogłabyś znaleźć tę kartkę i dać jakiemuś tłumaczowi? – poprosiłem zapłakaną żonę, kiedy odwiedziła mnie nazajutrz.
Zdziwiła się, ale prośbę wykonała. I już dwa dni później czytała, co jej wydrukował tłumacz. Wstęp już znałem, ponad 20 lat temu powiedziała mi go anglistka. Dalej jednak robiło się bardziej zawile: „Jeśli tego nie zrobisz do dnia, kiedy Jowisz, Mars, Wenus i Merkury ustawią się w rzędzie pod okiem Księżyca w nowiu, zły los zacznie prześladować ciebie”.
– Co to znaczy? – warknąłem.
Ku mojemu zdziwieniu odezwała się pielęgniarka, która akurat przyniosła kroplówkę:
– To tak zwana Wielka Koniunkcja Planet – tłumaczyła. – Ostatnia miała miejsce w październiku 2015 roku.
– Skąd pani to wie? – zdziwiła się Aneta.
– Każdy to wie – odparła lekko naburmuszona. – Każdy, kto choć trochę interesuje się astrologią. Bo koniunkcja, zwłaszcza taka, w której biorą udział aż cztery planety, to czas przełomu. Zdarza się rzadko. Następna czeka nas dopiero w 2040 roku.
Musiałem odwrócić złą passę
Październik 2015 roku! To wtedy poturbowałem pijaka! I właśnie wówczas zaczęła się moja zła passa! Choć więc nigdy nie byłem przesądny, poprosiłem żonę o kartkę, długopis, kopertę, znaczek i mozolnie przepisałem treść listu. A następnie zaadresowałem go do siebie. Przecież miałem go wysłać komuś, kogo opuściło szczęście! Polecony szedł do mojego domu trzy dni. Aneta przyniosła mi go do szpitala.
– Naprawdę myślisz, że to ci pomoże? – spytała, wręczając mi kartkę.
Chciałem odpowiedzieć, ale nie zdążyłem, bo nagle mocno zaswędziała mnie lewa łydka. Tak mocno, że musiałem się natychmiast podrapać. A kiedy skończyłem, uświadomiłem sobie, że żona patrzy na mnie z wytrzeszczonymi oczami. No tak! Przecież zaledwie przed chwilą nie czułem nic od pasa w dół!