„Dodałam te 2 nietypowe składniki do pierogów i zamknęłam synowej buzie. Już nigdy nie powie, że jestem złą gospodynią”
„Tomek to mój jedyny syn. Mój największy skarb. Wychowywałam go sama po śmierci Stefana, robiąc wszystko, by wyrósł na porządnego mężczyznę. I wyrósł. Pracuje, nie pije, dobrze zarabia. Ale od kiedy ożenił się z Beatą, jakby coraz rzadziej potrzebował matki. Coraz rzadziej dzwoni i o nic nie pyta”.

- Redakcja
Jestem wdową od siedmiu i pół roku. Mój mąż, świętej pamięci Stefan, umarł zimą, w śnieżny wieczór stycznia – wtedy wszystko się zmieniło. Mimo że życie doświadczyło mnie nie raz, to nic mnie nie boli tak, jak to poczucie, że z roku na rok jestem coraz mniej potrzebna. A szczególnie odkąd w życiu mojego Tomka pojawiła się ona – Beata.
Tomek to mój jedyny syn. Jedynak. Mój największy skarb. Wychowywałam go sama po śmierci Stefana, robiąc wszystko, by wyrósł na porządnego mężczyznę. I wyrósł. Pracuje, nie pije, dobrze zarabia. Ale od kiedy ożenił się z Beatą, jakby coraz rzadziej potrzebował matki. Coraz rzadziej pyta, jak ugotować rosół, coraz rzadziej dzwoni tak po prostu, żeby porozmawiać. A przecież ja nie oczekuję wiele. Wystarczyłoby, żeby raz na jakiś czas spytał: „Mamo, jak się czujesz?”
A pierogi… Pierogi to inna historia. One zawsze były moje. Miałam na nie swoją recepturę, jeszcze od mamy, a mama od swojej matki. Ciasto cienkie jak płatek, nadzienie doprawione czosnkiem niedźwiedzim i nutą gałki – tego nie ma w żadnej książce kucharskiej. U mnie to był rytuał. Lepienie pierogów – to była modlitwa. Czułam, że choćby świat się walił, jak zrobię pierogi, to wszystko będzie dobrze.
Ostatnio Tomek wpadł po pracy. Mieszkamy blisko, trochę razem, choć mamy oddzielne wejścia do mieszkań. Pocałował mnie w czoło, jak zawsze, i usiadł przy kuchennym stole. Patrzył na mnie, jakbym była porcelanową figurką. A potem wypalił:
– Mamo, Beata chciałaby się nauczyć robić pierogi. Te twoje pierogi.
Zawahałam się. Wzięłam ścierkę, zaczęłam wycierać blat, chociaż był czysty.
– Pierogi to nie zabawa – odpowiedziałam. – To trzeba umieć.
Nie powiedziałam „nie”, ale przecież też nie powiedziałam „tak”. A on tylko się uśmiechnął.
– Wiem, mamo. Dlatego ona chce się uczyć od najlepszej.
Nie wiem, czy mnie to bardziej wzruszyło, czy rozjuszyło? A może jedno i drugie naraz.
Czułam, że coś tracę, że oddaję siebie
Beata stanęła w progu mojej kuchni z miną, jakby miała zaraz przepraszać za to, że żyje.
– Dzień dobry, pani Tereso. Tomek mówił, że mogę dziś pomóc… przy pierogach?
Skinęłam głową, ale bez uśmiechu. Miałam na sobie fartuch w wiśnie, ten sam, w którym robiłam pierogi, kiedy Tomek był jeszcze chłopcem. Stał wtedy na krześle obok mnie i palcem dziobał mąkę. Teraz miał żonę.
– Umyj ręce. Mąka jest w szafce nad blatem. Jajka w lodówce. Woda przegotowana, ostudzona – rzuciłam oschle.
Beata zaczęła przygotowywać składniki, ale już po chwili jęknęła, rozgniatając jajko na blacie.
– Przepraszam, zbiło mi się...
– Dobrze, że nie na podłogę – skwitowałam i podałam jej ścierkę.
Zabrałyśmy się za ciasto. Ja zagniatałam, ona patrzyła.
– No, próbuj. Tylko nie przesadź z mąką.
Wbiła palce w ciasto z takim przejęciem, jakby miała je ożywić.
– Tak dobrze? – zapytała z nadzieją.
– Masz za grubą warstwę. Ciasto powinno być niemal przezroczyste. – Wzięłam kawałek i rozwałkowałam cieniutko. – Widzisz?
– Dobrze, spróbuję jeszcze raz.
Mówiła cicho, bez cienia pretensji. I właśnie to mnie najbardziej zbijało z tropu. Nie udawała pokory. Naprawdę chciała się nauczyć. Ale ja... ja wciąż czułam, że coś tracę. Że oddaję kawałek siebie. Patrzyłam, jak lepi jednego pieroga, potem drugiego. I choć każdy był trochę inny, każdy zrobiony był z troską.
Wtedy pomyślałam – gdybym była inna... mogłabym ją nawet polubić. Gdybym tylko umiała.
Przekazałam pałeczkę z własnej woli
Nie sądziłam, że naprawdę się za to później sama weźmie. Myślałam, że to była tylko taka fanaberia, chwilowy kaprys, podlizywanie się – „nauczę się robić pierogi, bo mama Tomka tak robi”. Ale ona przyszła. Sama, z własnej woli. I lepiła je w sumie bez większej pomocy z mojej strony. Któregoś kolejnego dnia weszłam do ich mieszkania z zakupami – ot tak, z przyzwoitości. Beata zaskoczyła mnie już od progu zapachem. Aromat cebulki z masełkiem, tej kwaśniej nuty twarogu… jakbym cofnęła się o trzydzieści lat.
– Pani Tereso… – wybiegła z kuchni, cała rozpromieniona. – Mam nadzieję, że się pani nie pogniewa, ale... chciałam panią zaprosić na obiad!
Zerknęłam do garnka. Pierogi już ugotowane, odsączone, poukładane na półmisku jak małe poduszeczki. Usiadłyśmy. Ona nalewała barszcz, ja udawałam, że jestem spokojna.
– Sama je robiłaś?
– Tak. Długo ćwiczyłam… Wieczorami, jak Tomek zasypiał przy telewizorze.
Złapałam jednego widelcem. Cieniutkie, równiutkie. Nadzienie dobrze doprawione. Ciasto miękkie, ale nie rozlazłe. Zamrugałam szybko.
– Lepsze niż moje.
Beata zamarła.
– Pani naprawdę tak uważa?
Nie odpowiedziałam od razu. Bo ta jedna myśl zbiła mnie z nóg. Przecież to było prawdziwe. Nie mówiłam złośliwie. One naprawdę były lepsze. I coś we mnie zadrgało. Smutek? Albo… duma? Sama już nie wiem, co to właściwie było. Poczułam, że przekazałam pałeczkę. Nie z przymusu. Z własnego wyboru.
Nie chodziło o pierogi, bałam się zniknąć
Telefon zadzwonił w piątek po południu. To była Irena – moja siostra, starsza o trzy lata, ale zawsze jakoś bardziej beztroska.
– I co, jak ci się z tą nową synową układa? – zapytała bez owijania w bawełnę.
Westchnęłam.
– Dziwnie. Sama nie wiem. Myślałam, że będę się złościć. Że nie dam jej dojść do głosu. A ja... wczoraj zjadłam jej pierogi i powiedziałam, że są lepsze niż moje. I nie skłamałam.
Irena milczała chwilę.
– No proszę. Teresa – legendarna królowa ciasta i farszu – uznała wyższość młodej. Koniec świata.
Parsknęłam śmiechem przez nos, ale zaraz spoważniałam.
– Wiesz, patrzyłam, jak lepi te pierogi. Stała przy blacie w moim fartuchu, tym starym, w wisienki… I nagle widziałam mamę. Jej ręce. Tak samo trzymała brzeg ciasta, tak samo zaginała kciukiem.
I właśnie w tej chwili, przez uchylone drzwi do kuchni, weszła Beata. Stała cicho, z zamkniętą dłonią przy ustach.
– Nie chciałam podsłuchiwać… – powiedziała cicho. – Ale dziękuję.
Zamurowało mnie. Po raz pierwszy od ślubu Tomka spojrzałyśmy sobie w oczy naprawdę, bez tych wszystkich masek i uprzedzeń.
– Ja tylko chciałam... być blisko. I zrobić coś dobrze.
Pokręciłam głową, a głos mi zadrżał.
– To nie o pierogi chodziło, dziecko. Bałam się, że jak ty przejmiesz kuchnię... to ja zniknę.
– Pani Tereso... pani nigdy nie zniknie.
I wtedy pierwszy raz naprawdę poczułam – że nikt mnie nie wypycha, nie odtrąca. Że jestem potrzebna, tylko inaczej.
Okazywałam uczucia tylko przez jedzenie
Wieczorem, przy kubku melisy, Beata usiadła obok mnie. Bez makijażu, w rozciągniętym swetrze Tomka. Wyglądała jak dziewczynka, nie jak rywalka o względy mojego syna.
– Pani Tereso… Może opowiedziałaby mi pani, jak to się wszystko zaczęło? Z tymi pierogami?
Poczułam coś w gardle. Wzruszenie, które trzeba przełknąć, zanim się rozleje.
– Miałam dziesięć lat – zaczęłam cicho. – Ojciec zmarł nagle. Mama siedziała w kuchni i nie miała siły wstać. Wzięłam wtedy mąkę, jajko, ciepłą wodę. Pamiętałam, jak to robiła. Pierwsze ciasto było jak guma do żucia, farsz się rozsypywał. Ale mama spojrzała na mnie i powiedziała: „Nie liczy się smak. Liczy się to, że nie pozwoliłaś nam zgłodnieć.”
Beata słuchała jak zaczarowana.
– Mama powtarzała, że ciasto jest troche jak serce kobiety. Że jak dobrze wyrobione, będzie pełne miłości.
Patrzyła na mnie z czymś więcej niż szacunkiem. Z czymś, czego się nie spodziewałam – z jakąś taką dziwną czułością.
– Pani też ma dobre serce – powiedziała cicho.
Nie odpowiedziałam. Nie umiałam. W moim świecie nie mówiło się takich rzeczy na głos. W moim świecie uczucia okazywało się jedzeniem, miłość i wdzięczność okazywało się barszczem, sernikiem, pierogami...
Beata położyła dłoń na mojej. Ciepłą, spokojną. Nie cofnęłam jej. Po chwili się przytuliła. Po raz pierwszy od początku naszej znajomości. I choć nie objęłam jej od razu, moje serce już to zrobiło.
Poczułam ulgę i nawet wzruszenie
Była niedziela. Tomek sam przyjechał po mnie samochodem.
– Mama, dziś Beata przygotowuje obiad. Prosiła, żebyś nic nie przynosiła.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Chce błyszczeć – pomyślałam – niech błyszczy.
W ich mieszkaniu pachniało już od progu. A na stole – półmisek pierogów. Parujące, złociutkie, posypane cebulką, z listkiem laurowym na talerzu jak insygnium zwyciężczyni. Usiedliśmy do stołu. Tomek z dumą patrzył na Beatę, a ona zerkała na mnie, jakby to moje uznanie było daniem głównym.
Spróbowałam pierwszego. Potem drugiego. Wzięłam głęboki oddech.
– Beata dziś zrobiła wspaniałe pierogi – powiedziałam, unosząc głos ponad brzęk sztućców. – Ja już ich nie będę robić. Nie ma sensu konkurować z mistrzynią.
Wszyscy umilkli.
– Mama, naprawdę to mówisz? – zapytał Tomek ostrożnie.
– Naprawdę. Czasem trzeba wiedzieć, kiedy oddać pałeczkę – odpowiedziałam i spojrzałam prosto w oczy Beacie. – I dobrze wiedzieć, komu się ją oddaje.
Beata się zarumieniła. Zaczęła coś mówić, ale uciszyłam ją ruchem ręki.
– Teraz twoje pierogi będą tymi, do których będzie wracał Tomek. I twoje dzieci. I twoi wnukowie.
Poczułam, jak schodzi ze mnie cały ciężar. Jakbym zrzuciła nie fartuch, tylko jakąś starą zbroję. Zamiast bólu poczułam coś innego – ulgę. Nie byłam już tą, która musi udowadniać. Byłam tą, która potrafi oddawać.
Wreszcie mogłam odpocząć i zaufać
Wieczorem wróciłam do siebie. W kuchni panowała cisza. Rzuciłam okiem na swój stary fartuch – wisiał na wieszaku, czekał. Ale ja już nie miałam potrzeby go zakładać. Usiadłam przy stole z kubkiem herbaty i spojrzałam na swoje ręce. Te same, które niegdyś lepiły pierogi dla Stefana, potem dla Tomka, a teraz... już nie muszą. Nie dlatego, że ktoś mi coś zabrał. Tylko dlatego, że wreszcie mogę odpocząć. I zaufać.
Beata nie była intruzem. Nie była rywalką. Była kobietą, która przyszła z otwartym sercem i poprosiła o coś więcej niż przepis – o miejsce w moim świecie. A ja przez jakiś czas byłam zbyt dumna, by to zauważyć. Patrzyłam, jak przejmuje rytuały – nie tylko kuchenne. Jak zagląda do Tomka z herbatą, jak przykrywa go kocem jak zaśnie na kanapie, jak podlewa kwiaty białą konewka ze złotą rączką. Przejmowała mój dom, tak jak kiedyś ja przejmowałam dom mojej mamy.
Bo tak właśnie to powinno działać. Kobieca solidarność. Przekazywanie, a nie walka. Dzielisz się tym, co masz – i patrzysz, jak to w innych rośnie. Oddałam jej coś więcej niż przepis. Oddałam jej cząstkę siebie. A ona nie tylko to przyjęła. Ona to rozumie.
Teresa, 64 lata
Czytaj także:
- „Mam 3 dyplomy, władam 2 językami, a i tak sprzedaję najtańsze parówki. Ale znam gorsze profesje niż kobieta za ladą”
- „Teściowa nawet na komunii mojej córki musiała wbić wnuczce złośliwą szpilkę. Nie dam jędzy pluć jadem w małe dziecko”
- „Ksiądz wyrzucił mnie z kościoła w czasie komunii mojej córki. Brutalnie zbezcześciłem radość własnego dziecka”