„Dopiero po 70-dziesiątce poczułam się zmysłową kobietą. Było cudnie, a potem los okrutnie ze mnie zadrwił”
„Przez chwilę wszystko było proste i piękne. Takie zwyczajne szczęście. A potem, wieczorem, kiedy już wróciłam do mieszkania, usiadłam na sofie i zadałam sobie pytanie: czy to nie jest zbyt piękne, by mogło być prawdziwe? Przecież nie tak wygląda miłość na starość. A może właśnie tak?”.

- Redakcja
Po stracie Stefana nie wiedziałam, co ze sobą począć. Przez czterdzieści dwa lata żyłam obok niego i dla niego. Nie był zły. Był przewidywalny. Lubił rosół w każdą niedzielę i nie znosił, kiedy rozmawiałam przez telefon po dwudziestej. Kiedy odszedł, nie mogłam oddychać – z żalu, ale też z lęku. Bo kim byłam bez niego? Miesiące mijały. Ciche, wypełnione wspomnieniami. Jednak pewnego dnia spojrzałam w lustro i pomyślałam, że nie mogę tak dłużej żyć. Zaczęłam wychodzić. Najpierw do klubu seniora, potem na zajęcia taneczne. Niezdarnie. Wstydliwie. Ale ludzie tam byli ciepli, rozgadani, czasem nawet rubaszni. Marek zawsze mi mówił, że mam lepsze nogi niż jego córka.
– Oszalałaś? – zapytała mnie przyjaciółka, gdy opowiedziałam jej o Marku. – Przecież ty jesteś po siedemdziesiątce!
– No właśnie. To moja ostatnia szansa.
Ona spojrzała na mnie z troską, ale ja wiedziałam swoje. Wreszcie ktoś mnie widział. Ktoś mnie dotykał. Chciał. Tęsknił. Nie robiłam tego z wyrachowania. Nie szukałam pana z portfelem ani opiekuna. Szukałam ciepła. Bliskości. Przypomniałam sobie, że jestem zmysłowa, że mogę się śmiać do łez, że jeszcze coś we mnie pulsuje. Reszta... Cóż. Zapłaciłam za to cenę. Ale nie żałuję.
Czułam się jak młoda dziewczyna
Marek miał osiemdziesiąt dwa lata, ale nosił się lepiej niż niejeden sześćdziesięciolatek. Zawsze w marynarce, nawet na zwykłe zajęcia taneczne. Pachniał wodą kolońską i miał głowę pełną pomysłów. Zaczęliśmy się spotykać najpierw przy kawie po zajęciach, potem na spacerach. Pewnego dnia zaproponował wycieczkę za miasto. Podjechał pod mój blok starym mercedesem. Czułam się jak młoda dziewczyna, którą ktoś właśnie zabiera na randkę.
Tamtego dnia pojechaliśmy do Kazimierza. Słońce było ostre, złote, powietrze pachniało suchymi liśćmi. Marek prowadził z wprawą, a ja słuchałam, jak opowiada o starych willach. Zatrzymaliśmy się na herbatę w małej kawiarence z widokiem na Wisłę. Patrzył na mnie długo, a potem powiedział cicho:
– Nikogo nie kochałem tak jak ciebie.
Zamilkłam. Przez chwilę tylko patrzyłam w jego oczy. Potem uśmiechnęłam się i odpowiedziałam pół żartem, pół serio:
– W tym wieku to już nie grzech, tylko ostatnia szansa.
Śmiał się długo. Powiedział, że właśnie za to mnie lubi. W drodze powrotnej złapał mnie za rękę. Nie protestowałam. W samochodzie grała jakaś stara piosenka z radia. Przez chwilę wszystko było proste i piękne. Takie zwyczajne szczęście. A potem, wieczorem, kiedy już wróciłam do mieszkania, usiadłam na sofie i zadałam sobie pytanie: czy to nie jest zbyt piękne, by mogło być prawdziwe? Przecież nie tak wygląda miłość na starość. A może właśnie tak? Nie wiedziałam. Ale postanowiłam nie zadawać więcej pytań. Pozwoliłam się ponieść.
Nie mogłam tego pojąć
Zawsze wiedziałam, że szczęście przychodzi znienacka i równie znienacka odchodzi. Ale kiedy zadzwonił telefon i usłyszałam obcy, poważny głos po drugiej stronie, zamarłam. To był notariusz. Powiedział, że Marek nie żyje. Nie mogłam tego pojąć. Jeszcze wczoraj trzymał mnie za rękę, a dziś... Nie płakałam. Siedziałam przy oknie i gapiłam się w przestrzeń. Dopiero kilka dni później, kiedy znów zadzwonił ten sam głos, świat zaczął się chwiać.
– Zgodnie z testamentem pan Marek przekazał pani cały swój majątek. Dom, samochód, konto oszczędnościowe. – powiedział notariusz.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Odebrało mi mowę. Dopiero po chwili wyszeptałam:
– Ale...
– Tak napisał w testamencie. Oświadczył, że nie ma bliskich, którym chciałby przekazać swój majątek. Wszystko zostawił pani.
– Nie prosiłam o to – głos mi zadrżał. – Czy to znaczy, że... naprawdę mu na mnie zależało?
Notariusz milczał przez chwilę. Potem tylko cicho dodał:
– Wszystko wskazuje na to, że bardzo.
Odłożyłam słuchawkę i długo siedziałam w ciszy. Czułam się winna. Jakbym coś ukradła. Ale przecież on sam tak zdecydował. Sam wybrał. I nagle dotarło do mnie, że to był jego sposób. Ostatni, najcichszy sposób powiedzenia: „jesteś dla mnie wszystkim”. A potem zaczęłam mieć wyrzuty sumienia. Czy nie byłam dla niego tylko ucieczką? Fantazją starego mężczyzny? Ale potem przypomniałam sobie, jak patrzył na mnie, jak mówił „moja Helenko”. I wtedy wiedziałam, że to nie był kaprys. To była miłość. Niezręczna, spóźniona, ale prawdziwa.
Wstyd gryzł mnie od środka
Na pogrzebie Marka zjawiłam się ubrana w czerń. Myślałam, że to będzie pożegnanie spokojne, ciche. Myliłam się. Zobaczyłam ich dopiero po chwili. Kobieta w granatowym płaszczu, z twarzą napiętą od bólu i wściekłości. Obok niej dwóch dorosłych mężczyzn, bardzo podobnych do Marka. Synowie. Żona. Szli w moją stronę. Nie wiedziałam, co zrobić. Uciekać? Udawać, że jestem kimś innym? Zatrzymali się tuż przede mną. Jeden z synów patrzył na mnie, jakby chciał mnie zetrzeć z powierzchni ziemi.
– To ty mu zawróciłaś w głowie!
– On był mój przez czterdzieści pięć lat – wtrąciła kobieta zimnym głosem. – Byłaś tylko jego starczą fanaberią.
Nie odpowiedziałam. Nie miałam słów. Nie wiedziałam, że mnie okłamał. Odwróciłam się i odeszłam, czując, jak serce bije mi w gardle. Wstyd gryzł mnie od środka. Ale jeszcze mocniejszy był żal. Żal, że nie znałam prawdy. Że dałam się uwieść komuś, kto nie miał odwagi powiedzieć mi wszystkiego.
Czułam się jak trędowata
Pozew przyszedł pocztą dwa tygodnie później. Rodzina Marka domagała się unieważnienia testamentu. Byłam w szoku, choć przecież powinnam się tego spodziewać. Media szybko podchwyciły temat. Nagle stałam się „kochanką seniora”, która „wydziedziczyła prawowitą rodzinę”. Zdjęcie, które ktoś zrobił na pogrzebie, trafiło na lokalne portale. Pod moim blokiem pojawił się dziennikarz. Nie otworzyłam. Znajomi przestali się odzywać. W klubie seniora szeptano na mój widok. Czułam się jak trędowata. Tylko Edek i Wiktor nadal dzwonili. Przysyłali wiadomości. Ale nie odpowiadałam. Nie miałam siły. Któregoś wieczoru Edek przyszedł pod drzwi. Stał z bukietem herbatnich róż, jakby czas się cofnął.
– Ja nie wierzę w te bzdury. Wiem, kim jesteś. Chcę ci pomóc – powiedział, kiedy w końcu otworzyłam.
– Już po wszystkim – szepnęłam. – Nie mam już siły.
Zamknęłam drzwi. Oparłam się o nie i zamknęłam oczy. W głowie wciąż miałam obraz Marka. I choć wszystko straciłam – godność, znajomych, majątek – pozostały wspomnienia. Byłam wtedy szczęśliwa. Tak naprawdę. Nawet jeśli to było na kłamstwie.
Straciłam wszystko
W kuchni, na kredensie, stało nasze wspólne zdjęcie – z wycieczki do Kazimierza. Patrzyłam na nie długo, potem wzięłam je do ręki i usiadłam przy stole. Przypomniałam sobie, jak spacerowaliśmy wtedy wśród starych kamienic. Było zimno, a on podał mi rękawiczki i powiedział: „Chciałbym, żeby to trwało wiecznie”. Wtedy myślałam, że mówi o spacerze. Dziś wiem, że mówił o nas. Wyjęłam kartkę papieru i zaczęłam pisać list. Nie wiedziałam do kogo. Może do siebie. Może do Marka, jeśli gdzieś tam jeszcze słyszy.
„Nie żałuję, choć straciłam wszystko. W oczach świata zostałam naiwna, śmieszna, może nawet głupia. Ale ja wiem, jak to jest być naprawdę kochaną. W twoich oczach byłam najważniejsza. I to mi wystarczy”.
Zamknęłam list w kopercie i schowałam go do szuflady.
Helena, 72 lata