„Dzieci nie zapytały, czy mam siłę robić Wielkanoc. W tym roku zamiast żurku w garnku, zobaczą kartkę na lodówce”
„Nawet po tym, jak dzieci się wyprowadziły. Nawet po tym, jak zmarł mój mąż – wciąż trwałam w tym świątecznym rytuale. Oni przyjeżdżali. Ja szykowałam. Jedli, śmiali się, odjeżdżali. A ja zostawałam z górą naczyń, resztkami w lodówce i bólem w krzyżu. Dlaczego żadne z nich nigdy nie zaproponowało, że będzie urządzać święta?”

- Redakcja
Od kiedy pamiętam, moje święta wyglądały zawsze tak samo. Najpierw u mojej mamy, gdzie wszystko musiało być "jak trzeba": pasztet tylko według przepisu babci, wykrochmalony obrus i pościel, nawet ozdobne drewniane dekoracje z Zakopanego miały swoje miejsce w zielonej miseczce. Potem przyszły lata z teściową – surową kobietą, co to w kuchni nie znosiła sprzeciwu. W końcu też przyszła i moja kolej. I co zrobiłam? Dokładnie to samo.
Od lat to ja zawsze organizuję święta. Mam na myśli wszystko. Planowanie, zakupy, pieczenie, gotowanie, serwowanie, zmywanie. Byłam gospodynią, kucharką, terapeutką i negocjatorką od rodzinnych sporów, sprzątaczką i animatorką świątecznej atmosfery. A w międzyczasie – żoną, matką, teściową i babcią.
Nawet po tym, jak dzieci się wyprowadziły. Nawet po tym, jak zmarł mój mąż – wciąż trwałam w tym świątecznym rytuale. Oni przyjeżdżali. Ja szykowałam. Jedli, śmiali się, odjeżdżali. A ja zostawałam z górą naczyń, resztkami w lodówce i silnymi bólami w krzyżu.
Z roku na rok myślałam sobie: może w tym roku ktoś zapyta. Może ktoś powie: „Mamo, może ci pomóc?”, „Może odpoczniesz?”, „Może święta u nas?”. Ale nie. Bo oni myśleli, że ja tego chcę. A ja po prostu nie miałam odwagi powiedzieć, że już nie. Że jestem zmęczona. Że chcę, żeby ktoś mnie w tym wyręczył.
Kupiłam bilet na pociąg
Pewnego wieczoru – przy herbacie z maliną i szumie fal z YouTube’a – pomyślałam: a co, jeśli bym... po prostu była gdzieś indziej? Nie robiła wszystkiego, nie czekała ze śniadaniem, z obiadem? A co, jeśli w tym roku... ich zaskoczę?
Kupiłam bilet na pociąg do Trójmiasta. Wyjazd w czwartek, wcześnie rano. Miejsce przy oknie, w strefie ciszy – pierwszy raz od lat chciałam usłyszeć tylko swoje myśli. Zarezerwowałam mały pokój w Gdyni, z balkonem i widokiem na morze. Bez świątecznego wystroju, bez zapachu tradycyjnych potraw. Tylko ja i szum fal.
Pakowanie było szybkie. Ciepły szalik, który zrobiłam sobie dwa lata temu i nigdy nie miałam okazji nosić. Książka – ta, którą zaczynałam co weekend, ale nigdy nie kończyłam. Stary aparat, bo może w końcu sfotografuję coś innego niż bazie i rodzinę przy stole. Ale zanim wyszłam z domu, przygotowałam wszystko.
W lodówce: bigosik z młodej kapusty z koperkiem w słoikach, żurek w garze, podpieczona biała kiełbasa w gęsiarce, sernik z rodzynkami na blasze – tak jak lubią. Na każdym słoiku karteczka: "Podgrzać przez 10 minut", "Nie zapomnieć dodać chrzanu", "Zjeść z uśmiechem". W kuchni zostawiłam też kartkę – tę najważniejszą. „W tym roku święta organizuje kto inny. Ja jestem nad morzem. Mama”.
Zamknęłam drzwi i klucz zostawiłam pod wycieraczką – jak zawsze. Na klatce schodowej poczułam się dziwnie lekka. Trochę winna, jakbym uciekała z miejsca zbrodni. Ale bardziej – wolna. Tak, jakbym pierwszy raz od czterdziestu lat zrobiła coś tylko dla siebie. Wsiadłam do pociągu, wyciągnęłam książkę i uśmiechnęłam się do siebie. Nie czekajcie z obiadem, pomyślałam. I nie czekajcie w święta na mnie.
Pytali, czy to jakiś żart?
Nie wiem, o której dokładnie weszli. Zazwyczaj przyjeżdżali między dwunastą a trzynastą, z lekkim poślizgiem, bo korki, bo dzieci, bo „jeszcze musieliśmy coś załatwić”. W tym roku nie czekałam przy drzwiach. Nie wyglądałam przez wizjer, nie poprawiałam fryzury, nie podgrzewałam zupy. Siedziałam na tarasie pensjonatu w Gdyni, z kubkiem herbaty i szumem morza w tle. Mój telefon wibrował już od rana.
Pierwsza dzwoniła Anka. Potem Michał. Potem Natalia, trzy razy pod rząd. Nie odebrałam. Czułam się, jakbym trzymała w dłoni jakiś nowy, nieznany klucz – klucz do własnego życia. Z każdą wiadomością w telefonie czułam, jak musi narastać ich zdziwienie, może nawet wściekłość. Wyobrażałam sobie ich twarze, gdy przeczytali moją kartkę.
Wyobrażałam sobie te ich głosy:
– Ale jak to... nie ma jej?
– To jakiś żart?
– Mama nigdy tak jeszcze nie zrobiła!
I może wtedy ktoś rzucił pod nosem:
– Właśnie dlatego teraz to zrobiła.
Mogłam się mylić, ale znałam ich aż za dobrze. Z pewnością początkowy szok musiał ustąpić miejsca czemuś innemu. Może pojawił się u nich niepokój. Może to wszystko skłoniło dzieci do refleksji.
Wiedziałam, że znajdą drugą kartkę – przyklejoną do lodówki taśmą klejącą: „W zamrażarce macie na wszelki wypadek pierogi z mięsem. Ugotować w gorącej wodzie jak zwykle, ale można potem odsmażyć. I nie zapomnijcie się przytulić”. Nie byłam tam, ale widziałam to wszystko oczami wyobraźni – wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej. Jakby po latach ciągłego „bycia na miejscu” – wystarczyło raz zniknąć, żeby wszystko zobaczyć tak naprawdę.
Wzruszenie odebrało mi mowę
Cisza w telefonie zaczęła być dla mnie aż za głośna. Zazwyczaj o tej porze Anka zawsze pytała, czy do żurku lepiej dać jajko na pół, czy w plasterki. Michał wysyłał zdjęcia wnuków z pisankami, a Natalia – niezmiennie – pytała, czy może zjeść przypieczone z wierzchu sernika. Tym razem nikt mnie o nic nie pytał. Nie było głośno i wesoło. Nie przyszedł żaden SMS. Żadna wiadomość głosowa. Żadne zdjęcie. Wysłałam więc im jedno. Morze w tle. Kubek herbaty z cytryną. Mój uśmiech. Potem drugie – krótkie: „Wszystko w porządku. Odpoczywam. Kocham was. Smacznego”. I dalej nic.
Zamówiłam zupę rybną w barze z widokiem na zatokę, ale myślami byłam przy nich. Próbowałam odczytać, co to milczenie znaczy. Czy byli zaskoczeni? Wściekli? Zranieni? Zawiedzeni? Nie wiem. Ale chcę wierzyć, że choć przez chwilę zapadła cisza. Że popatrzyli na siebie inaczej. Że zamiast narzekać, po prostu... usiedli do stołu. I że choć trochę zrozumieli, że babcia, mama, „ta, co ogarnia” – to też człowiek. I właśnie sobie ogarnia własne, małe święta pełne relaksu.
W drugi dzień świąt zadzwoniła Natalia. W końcu. Odebrałam, choć głos mi się lekko trząsł – nie ze strachu, raczej z emocji.
– Babciu? – zapytała cicho, jakby nie była pewna, czy mogę teraz rozmawiać.
– Tak, kochanie?
– Tata powiedział, że na następne święta ty wybierasz miejsce. Może gdzieś pojedziemy razem?
Wzruszenie złapało mnie za gardło. Prawie mi kubek wyślizgnął się z dłoni.
– Może... – odpowiedziałam z uśmiechem. – Ale oczywiście wy teraz gotujecie!
Śmiech Natalii po drugiej stronie był jak promień słońca – szczery, lekki, prawdziwy. Poczułam, że coś się zmieniło, nie tylko we mnie. We wszystkich, w całej mojej rodzinie. Jakby w końcu zauważyli, że mama, babcia, gospodyni, psycholożka od ich problemów, sprzątaczka... to ja. To człowiek. Kobieta, która też ma prawo wybrać miejsce. Milczeć. Odpocząć. Jechać sobie nad morze.
W końcu zauważyli mój brak
Zaczęłam dostawać zdjęcia: Anka z kotem na kanapie, Michał z dziećmi przy stole, Natalia – z kubkiem żurku. Podpisane: „Z twojego słoika”. A potem: „Przytuliliśmy się. I zjedliśmy wszystko ze smakiem”. Uśmiechnęłam się do siebie. Nie musiałam triumfować. Nie musiałam wygłaszać wykładu. Wystarczyło zniknąć. I dać im przestrzeń, by w końcu zauważyli, że brakuje im... mnie.
Za rok znów będą święta. Może gdzieś razem pojedziemy, może nie. Ale już nie wszystko będzie na moich barkach. Może wybierzemy pensjonat, może agroturystykę. Nieważne. Ważne, że nie będę już w fartuszku z łyżką w dłoni przy kuchni, tylko... po prostu będę. Jako mama. Jako babcia. Jako pełnoprawna uczestniczka rodzinnych spotkań, która celebruje wspaniałe chwile z najbliższymi.
Irena, 68 lat
Czytaj także:
- „Matka traktowała mnie jak darmową opiekunkę. Zamiast wdzięczności dostawałam od niej kolejne rachunki do zapłacenia”
- „Teściowa chciałaby o wszystkim decydować. Ta hetera nie będzie mi mówić, gdzie mam zjeść jajko na Wielkanoc”
- „Po porodzie żona zajmowała się dzieckiem, a teściowa mną. Myślała, że młody facet zastąpi jej drogi krem”