„Na 10. rocznicę ślubu dostałam worek bobu, zamiast tulipanów. To był ostatni gwóźdź do trumny w tym małżeństwie”
„Marek wrócił z pracy wcześniej niż zwykle. Słyszałam szelest siatek już na klatce schodowej. Uśmiechnęłam się do siebie z myślą, że jednak pamiętał. Może zarezerwował stolik? Albo chociaż kupił ciastka, które tak lubię? Ale nie”.

- Redakcja
Nie jestem romantyczką. Nigdy nie byłam. Serduszka, świeczki i kolacje przy winie wydawały mi się zawsze trochę kiczowate. Ale może właśnie dlatego ten jeden dzień w roku – nasza rocznica – był dla mnie ważny. Symboliczny. Jakby miał przypominać, że oprócz obowiązków, prania i rachunków, coś nas jeszcze łączy. Że warto to pielęgnować. I może właśnie przez tę całą zwyczajność codzienności, z roku na rok potrzebowałam tego jednego małego gestu coraz bardziej.
Z Markiem jesteśmy razem od dziesięciu lat. Kiedyś był inny. Śmialiśmy się, podróżowaliśmy, jedliśmy pizzę na dachu kamienicy, a potem całowaliśmy się jak nastolatki, zupełnie nieświadomi, że za kilka lat będziemy rozmawiać głównie o tym, kto zrobi zakupy i czy mleko jeszcze się nie skończyło. Marek się nie zmienił – po prostu spoważniał. Porzucił marzenia i wszedł w grafik. Praca, dom, zakupy, sen.
A ja… no cóż. Czasem budzę się w nocy i patrzę na niego, jak śpi z otwartymi ustami, chrapiąc cicho, i myślę sobie: „Czy to naprawdę wszystko? Czy o tym marzyłam?”. Potem przykrywam się kołdrą i odwracam się na drugi bok. Bo przecież nie dzieje się nic złego. Nie pije, nie bije, nie zdradza. Po prostu… jest. Ale mnie to przestaje wystarczać.
Nasza 10. rocznica zbliżała się wielkimi krokami. Nie oczekiwałam wiele – bukiet tulipanów albo róż, może kawałek sernika z naszej ulubionej cukierni. Cokolwiek, co pokaże, że pamięta. Że mu zależy. Że jeszcze jestem kobietą, a nie tylko domowniczką od kotletów i ziemniaków. Ale zamiast kwiatów dostałam coś zupełnie innego.
Dostałam nietypowy prezent
– No i co? – zapytała Anka przez telefon. – Dostałaś coś?
– Później ci opowiem – wymamrotałam i rozłączyłam się. Nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać.
Marek wrócił z pracy wcześniej niż zwykle. Słyszałam szelest siatek już na klatce schodowej. Uśmiechnęłam się do siebie. „A więc jednak coś pamiętał” – pomyślałam. Może zarezerwował stolik? Albo chociaż kupił ciastka, które tak lubię?
Wszedł do kuchni, postawił torbę z marketu na blacie i bez słowa rozpakowywał zakupy. Papier toaletowy, mleko, ser żółty. I… worek bobu. Dosłownie. Wielki, zielony worek bobu.
– Marek… co to jest? – zapytałam, wskazując na warzywną zdobycz.
– No bób – odpowiedział spokojnie. – Specjalnie dla ciebie, proszę. Lubisz przecież. Świeży. Była promocja.
– Ale… dzisiaj mamy rocznicę.
– No i właśnie dlatego – uśmiechnął się. – Pomyślałem, że zjemy sobie kolację. Zrobię ten bób z masełkiem. Jak ostatnio, pamiętasz?
Patrzyłam na niego jak na kosmitę.
– Czy ty naprawdę… myślisz, że worek bobu to dobry prezent na dziesiątą rocznicę ślubu?
– A co, nie? No bez przesady, Iza. To tylko data. Przecież nie musimy sobie kupować jakiś głupot. Kwiaty szybko zwiędną. A bób to coś, co naprawdę lubisz.
Zaniemówiłam.
– Czy naprawdę tak mnie postrzegasz? Jak babę od garów i warzyw?
Wzruszył ramionami i wyjął garnek.
– Nie przesadzaj, to ja ugotuję. Naprawdę myślałem, że się ucieszysz.
Stałam tam chwilę, próbując powstrzymać łzy. Bo to przecież głupie. Bób zamiast kwiatów. Zamiast czegokolwiek.
– To nie o bób chodzi, Marek.
– To o co? – spojrzał na mnie bez cienia zrozumienia. – Przecież jesteśmy razem. To nie wystarczy?
Nie odpowiedziałam. Po prostu wyszłam z kuchni, zostawiając go z tym cholernym bobem.
Nikt mi nie wierzył
– Worek bobu?! – Anka aż zakrztusiła się kawą. Siedziałyśmy w jej kuchni, a ona patrzyła na mnie z mieszaniną rozbawienia i współczucia. – Nie no, Iza, to już jest groteska. On chyba cię w ogóle nie zna!
– Mówił, że była promocja… – wymamrotałam, bawiąc się łyżeczką. – I że przecież lubię.
– Ale to nie chodzi o bób! – rzuciła zniecierpliwiona. – Jezus Maria, ty jesteś z nim dziesięć lat małżeństwa i on nawet nie potrafi pomyśleć, że może kwiaty, może kolacja, może cokolwiek, co pokazuje, że cię zna, że cię widzi…
Zamilkłam. Te słowa uderzyły we mnie mocniej, niż bym chciała.
– A może… to ja jestem nienormalna? Może faktycznie przesadzam?
– Iza – Anka spojrzała mi prosto w oczy – on cię nie kocha. Albo już nie. Albo w ogóle nie wie, co to znaczy. Bo ktoś, kto kocha, to widzi. A on? On ci kupił warzywo! Na rocznicę!
Uderzyło mnie to jak obuchem. Poczułam, że łzy zaczynają mi napływać do oczu, ale odwróciłam głowę. Nie chciałam płakać przy Ance. Nie dzisiaj.
– A jeśli… może on po prostu nie umie inaczej? Może to kwestia wychowania? Jego matka…
– Nie tłumacz go – ucięła ostro. – Jesteś dorosła. On też. To, że ktoś był wychowany przez beznamiętną kobietę, nie znaczy, że może się zachowywać jak chłop z lat 60. A ty… ty zasługujesz na więcej.
Zamilkłyśmy. W kuchni zapadła cisza, tylko gdzieś za ścianą szczekał pies sąsiadów.
– A może Marek to po prostu wygoda – powiedziałam cicho. – Znajomy układ, dom, stabilność. Może ja też przestałam się starać?
Anka wstała i nalała nam obu więcej kawy.
– Może i tak. Ale wiesz co, Iza? Ja wolałabym być sama niż patrzeć codziennie na faceta, który zamiast zobaczyć we mnie kobietę, widzi kucharkę, która „lubi bób”.
Zrobiło mi się zimno. Przypomniałam sobie nasze początki – jak Marek przynosił mi róże, jak potrafił zniknąć z pracy na godzinę, by podjechać z gorącą zupą, bo byłam przeziębiona. Gdzie się to wszystko podziało? I najgorsze było to, że nie miałam odpowiedzi.
Ktoś mu „dobrze” doradził
Nie planowałam podsłuchiwać. Po prostu weszłam do przedpokoju po szalik i usłyszałam Marka rozmawiającego przez telefon. Stał w kuchni, nie widział mnie.
– No przestań, mamo… – mówił zniecierpliwionym tonem. – Kupiłem ten bób, jak mówiłaś. Jasne, że lubi. Przecież nie będę wydawał pieniędzy na kwiaty, jak zaraz zwiędną.
Zamarłam. Serce mi przyspieszyło.
– Tak, ugotuję jej. Masło mam. Spokojnie. Tylko ona ostatnio jest jakaś… czepialska. Sama nie wiem, o co jej chodzi. Jakby miała pretensje o wszystko.
Chciałam wejść i rzucić w niego czymś. Może tym cholernym bobem. Ale zamiast tego cofnęłam się i wróciłam do salonu, siadając na kanapie. Czułam, jak narasta we mnie gniew – taki, który długo tłumisz, aż w końcu cię rozsadza.
Kiedy wszedł, spojrzałam na niego z chłodnym spokojem.
– Rozmawiałeś z mamą?
– No tak, pytała, co u nas – odpowiedział jakby nigdy nic, siadając obok mnie.
– I powiedziała ci, żebyś kupił mi bób, bo kwiatów nie doceniam?
Zamarł. Spojrzał na mnie niepewnie.
– Podsłuchiwałaś?
– Usłyszałam. I wiesz co, Marek? To nie mama ma świętować ze mną tę rocznicę. Tylko ty.
Westchnął i oparł się o oparcie.
– Iza, no… przecież to nie jest koniec świata. Bób to tylko symbol. Myślałem, że to cię ucieszy. Nie wiedziałem, że to aż takie ważne.
– Bo nigdy nie pytasz, co jest dla mnie ważne. Po prostu robisz to, co ci wygodne. Twoja matka mówi „kup bobu”, to kupujesz bobu. A ja? Jestem tylko dodatkiem do twojej rutyny?
– Nie o to chodzi. Nie rozumiem, czemu robisz z tego tragedię.
– Bo ja nie chcę tak żyć! – krzyknęłam. – Nie chcę być kobietą, która po dziesięciu latach dostaje worek warzyw jako dowód miłości!
Marek zamilkł. Patrzył gdzieś w bok, jakby nie wiedział, co powiedzieć.
– Nie wiem, czego ode mnie oczekujesz – powiedział w końcu cicho. – Staram się, jak potrafię.
– A ja nie wiem, ile jeszcze mogę znosić bycie niewidzialną. Twoje starania to za mało.
Dalej nic nie rozumiał
Nie powiedziałam nic więcej. Wyszłam z mieszkania, nawet nie zamykając drzwi. Nie miałam celu – po prostu musiałam się wydostać. Oddychać gdzieś indziej niż wśród zapachu ugotowanego bobu i tej dusznej, tłamszącej ciszy, która zapadła po naszej rozmowie.
Weszłam do pierwszej lepszej kawiarni. Usiadłam przy oknie i zamówiłam czarną kawę, chociaż nie przepadam za taką. Patrzyłam na ludzi przechodzących chodnikiem – młode pary z psami, nastolatki z lodami, kobiety w sukienkach z naręczami kwiatów. Poczułam się jak widz w obcym filmie.
Zadzwoniła Anka. Nie odebrałam. Nie chciałam słyszeć ani „mówiłam ci”, ani „co teraz zrobisz”. Nie miałam siły tłumaczyć, że nie chodzi tylko o prezent, że to wszystko to coś więcej – coś, co w nas umarło, a może nigdy do końca nie żyło.
Wróciłam do domu późnym wieczorem. W przedpokoju było ciemno, tylko z kuchni dobiegało światło. Marek siedział przy stole. Na talerzu – parujący bób z masełkiem. I dwie łyżki.
– Pomyślałem… że może zjemy razem. Jak kiedyś – powiedział cicho, nie patrząc mi w oczy.
Usiadłam naprzeciwko. Milczeliśmy. Zegar w kuchni tykał zbyt głośno. Chciałam powiedzieć coś, cokolwiek, co złamałoby tę głuchą, nieznośną barierę.
– Marek… mówiłam, że to nie o bób chodzi.
Spojrzał na mnie. Wreszcie. I znów odwrócił wzrok.
– To ja nie wiem, o co – powiedział bezradnie. – Naprawdę nie wiem.
– Nie rozumiesz? O mnie. O to, że mnie nie widzisz. Że ze mną nie rozmawiasz, tylko robisz wszystko tak, jak ci mama powiedziała. Jakbyś był z nią, a nie ze mną.
Westchnął. Wzruszył ramionami.
– Przepraszam, Iza. Ja naprawdę myślałem, że się staram.
Patrzyłam na niego długo. Nie miałam już siły się złościć. W głowie tylko jedna myśl wracała jak refren: „On mnie nie krzywdzi. Po prostu mnie nie widzi”.
Zgubiłam siebie po drodze
Spakowałam się rano. Niewiele – tylko kosmetyczka, piżama, książka, której i tak pewnie nie przeczytam. Marek jeszcze spał. Nie zostawiłam mu listu. Tylko kartkę z dwoma zdaniami:
„Muszę przemyśleć, czego chcę od życia. Wrócę za parę dni”.
Pociąg do Wrocławia był prawie pusty. Wpatrywałam się w mijane pola, w drzewa, w billboardy z hasłami, które nijak miały się do mojego życia. Czułam się jak ktoś, kto nie wie, czy ucieka, czy wraca do siebie.
Anka przyjęła mnie bez pytań. W jej mieszkaniu zawsze pachniało cytrusami i czymś pieczonym, choć nigdy nie wiedziałam, skąd ten zapach. Wieczorem siedziałyśmy na balkonie, owinięte kocami, z winem w ręku, jak za starych czasów.
– Nie chcę mówić ci, co masz robić – zaczęła Anka, kiedy opowiedziałam wszystko. – Ale wiesz, Iza… Ty od lat mówisz „my”. A ja mam wrażenie, że zapomniałaś, co to znaczy „ja”.
– Może dlatego, że „ja” przez te lata zniknęło. Było „nasze mieszkanie”, „nasze problemy”, „nasz czas”. A ja… ja tam gdzieś przepadłam.
– To właśnie o to chodzi. Może ta rocznica to tylko pretekst, żebyś się wreszcie obudziła. Żebyś się zastanowiła, czego naprawdę chcesz. Nie „dla was”, tylko dla siebie.
Zamilkłam. Spojrzałam na rozgwieżdżone niebo. Dziwne, jak czasem zwykła rozmowa może mieć większą wagę niż wszystkie kłótnie i łzy razem wzięte.
– Wiesz, czego chcę? – powiedziałam w końcu. – Chcę, żeby ktoś mnie widział. Tak naprawdę. Nie jako funkcję. Nie jako dodatek do obiadu. Ale jako kobietę, która czuje i myśli.
– To już coś – uśmiechnęła się Anka. – To więcej, niż większość ludzi ma odwagę przyznać.
Po raz pierwszy od dawna poczułam… ulgę. Może i strach też. Ale ulga była silniejsza.
Coś musi się zmienić
Wróciłam w poniedziałek rano. Drzwi były otwarte – jak zawsze, kiedy Marek był w domu. Buty leżały równo przy ścianie. W kuchni panowała cisza, jakby nikt nie dotykał niczego od piątku.
Zostawiłam torbę w przedpokoju i weszłam do środka. Marek siedział przy stole, z gazetą w ręku, w tych samych spodniach dresowych, co zawsze. Spojrzał na mnie i tylko skinął głową.
Po chwili usiadłam naprzeciwko niego. Na kuchennym blacie – jakby specjalnie zostawiony – stał garnek bobu, przykryty pokrywką. Pewnie już nieświeży. Nikt go nie ruszył przez cały weekend.
– Byłaś u Anki? – zapytał, nie podnosząc wzroku.
– Tak.
Skinął głową, a potem dodał:
– Nie wiedziałem, czy wrócisz.
– Ja też nie wiedziałam.
Zamilkliśmy. Nie było dramatów, łez, ani przeprosin. Żadne z nas nie miało siły na kolejne deklaracje bez pokrycia. Ale w tej ciszy było coś innego – przestrzeń. Puste miejsce, które można było albo czymś zapełnić… albo wreszcie zostawić puste.
Spojrzałam na niego. Nie miał w oczach wyrzutu. Ani nadziei. Po prostu czekał. Nie wiedziałam, co dalej. Nie miałam planu. Nie wiedziałam, czy zostanę, czy odejdę, czy jeszcze da się coś posklejać. Ale wiedziałam jedno.
– Chcę znów czuć, że żyję – powiedziałam.
Może to był początek. A może koniec. Ale na pewno – coś prawdziwego.
Izabela, 32 lata
Czytaj także:
- „Przez 11 lat żyłam pod dyktando męża. Musiałam prasować skarpetki w kancik, bo inaczej robił mi piekło na ziemi”
- „W Dzień Ojca dowiedziałam się, że mój mąż ma dziecko z inną. Szkoda, że zapomniał mi o tym powiedzieć przed ślubem”
- „Myślałam, że jest moją przyjaciółką, a ona tylko zadała mi bobu. Zupełnie bez powodu zaczęła knuć za moimi plecami”