Reklama

Przed dwoma laty utworzyłam agencję artystyczną, aby promować młode talenty. Na początku jedynym talentem byłam w niej ja sama, właśnie po szkole aktorskiej, bezskutecznie szukająca pracy. A kto najlepiej nas wypromuje jeśli nie my sami?

Reklama

Już jakiś miesiąc po zarejestrowaniu działalności gospodarczej, w moim mieszkaniu zadzwonił telefon.

– Agencja artystyczna „Nowa Melpomena”? – odezwał się głos należący zapewne do dość wiekowego mężczyzny.

Gdy potwierdziłam, rozmówca wyłuszczył sprawę. Otóż właściciel nowo odrestaurowanego pałacu poszukiwał trójki aktorów do odegrania sceny z epoki podczas przyjęcia inauguracyjnego. I wymienił sumę. Całkiem kuszącą. Co prawda role do odegrania nie miały nic wspólnego z szekspirowskim panteonem sztuki, ale w końcu z ciągłego powtarzania: „Być albo nie być. Oto jest pytanie” – wyżyć się nie da.

Zadzwoniłam do dwóch kolegów

Z radością się zgodzili, więc następnego dnia pojechałam omówić szczegóły kontraktu.

Zobacz także

Pałac był śliczny. Zaprowadziła mnie do niego długa parkowa aleja ocieniona wysokimi grabami. Bryła budowli, klasycystyczna w stylu, po bokach była ozdobiona bajkowymi wieżyczkami.

Wyglądało to tak, jakby architektowi zabrakło powagi i postanowił wykończyć dzieło fantazyjnymi ornamentami rodem z disneyowskiego Kopciuszka. W holu przyjął mnie kamerdyner (naprawdę!), który zaprowadził mnie do pana owej zachwycającej posiadłości.

Pan domu szarmancko ucałował mnie w dłoń, po czym z dumą stwierdził:

– Nikt by nie pomyślał, że jeszcze niedawno były tu ruiny dawnych magazynów, gdzie przechowywano części do maszyn rolniczych, prawda?

Z zapałem pokiwałam głową. Wnętrze pałacu ze stiukami, tympanonami i kryjącymi się w narożnikach posągami pyzatych amorków robiło rzeczywiście imponujące wrażenie.

– Zanim przejdziemy do rzeczy… – gospodarz wziął mnie pod rękę i zaprowadził do portretu wiszącego na ścianie. – Warto, żeby poznała pani hrabinę Joannę, której dzieje przyjdzie wam odegrać.

Ze starego płótna, oprawionego w ciężkie barokowe, złocone ramy patrzyła na mnie kobieta o smutnych oczach i bladoróżowej twarzy. Mogła mieć co najwyżej dwadzieścia lat, dwadzieścia dwa. W tamtych czasach był to już wiek dojrzałych matron. Nosiła mocno wydekoltowaną suknię, na głowie miała natapirowaną peruczkę,
a w smukłej dłoni trzymała różę.

Hrabia był jak ten pies ogrodnika z przysłowia

Z opowieści gospodarza dowiedziałam się, że pochodziła z podupadłej szlachty. Traf jednak chciał, że została przedstawiona arystokracie, który w tamtym czasie związał się z polskimi stronnikami Bonapartego. Furstenberg nie należał do ludzi uczciwych, lecz wówczas nie tak ważna była jego reputacja, co pieniądze, które mógł pożyczyć na formujące się przy cesarzu polskie legiony. Podczas jednego z balów hrabia poznał wdowę po niedawno zmarłym na suchoty Jaśnie Oświeconym Jakimś Tam. Podobno zakochał się bez pamięci i już miesiąc później Joanna stała się panią dworu, który miałam okazję zwiedzać w asyście oprowadzającego mnie nowego właściciela.

– Jak się wkrótce okazało, hrabia ożenił się z Joanną tylko dlatego, że dziedziczone przez nią ziemie po mężu dzieliły dotąd włości Furstenbergów na połowy, które teraz mogły być scalone… – ciągnął swoją opowieść. – W tym miejscu należy dodać, że pan hrabia wolał płeć męską, więc jego młoda żona mogła jedynie wzdychać przy księżycu i czytać powieści romantyczne. Lecz życie nie znosi pustki i wkrótce piękna kobieta znalazła adoratora swej urody. Co prawda, nie był wysoko urodzony, pochodził z pobliskiej wioski, tym bardziej jednak pozwalało to hrabinie cieszyć się amorami kochanka, przy zachowaniu stosownej dyskrecji.

Zasłuchana w słowa mojego przewodnika, nawet nie zauważyłam, kiedy dotarliśmy do pięknej oranżerii. Gospodarz otworzył przede mną szklane drzwi. Weszłam prosto w ciepły, wilgotny wir zapachów pomarańczy, lilii i orchidei. Patrząc na drzewka cytrynowe, kwiaty, paprocie, poczułam ukłucie zazdrości. Zawsze chciałam mieć ogród zimowy… Z zapatrzenia wyrwał mnie głos starszego pana:

– Hrabia początkowo nic nie wiedział o kochanku małżonki. Jak głoszą przekazy, był to typowy pies ogrodnika – sam nie zjadł, ale i drugiemu dać nie chciał. I chociaż nie miał pożytku z hrabiny, to była jego i wara od niej innemu! Pewnej nocy więc, gdy kochankowie zabawiali się w oranżerii, pojawił się z obnażonym rapierem i zakłuł nim oboje. W świetle ówczesnego prawa nie popełnił zbrodni. Miał święte prawo bronić swojego honoru, tudzież… odziedziczyć wszystko po zadźganej stalowym ostrzem niewiernej żonie. Ot i cała historia – stwierdził na zakończenie gospodarz.

Spojrzałam na niego zaskoczona.

– Ale jaka w tym moja rola? – spytałam, wdychając cudne aromaty.

– Otóż wymyśliłem, moja droga, że podczas wieczoru inaugurującego otwarcie pałacu, aktorzy właśnie tu, w oranżerii, odegrają krwawą scenę z przeszłości. Jestem pewien, że to będzie hit przyjęcia! Oraz pewnego rodzaju uhonorowanie zamordowanych kochanków.

Podobno wypadliśmy bardzo realistycznie

Rozejrzałam się niepewnie dookoła.

Co jak co, ale przypominanie takich scen w miejscu, gdzie się rozegrały, według mnie było niepotrzebnym kuszeniem losu i przywoływaniem fatum. Nie śmiejcie się. Jedni wierzą we wróżby bardziej, inni mniej. Jeśli chodzi o mnie, to jestem przekonana, że po drugiej stronie coś jest. Poza tym moja mama, która całe życie zajmowała się stawianiem kart, powtarzała, że lepiej nie budzić uśpionego licha.

Na widok mojej miny gospodarz zaśmiał się wesoło i zapewnił, że goście będą zachwyceni. No cóż. W końcu to nie ja potem będę mieszkała w tych murach. Kiedy wróciliśmy na dół, gospodarz przedstawił mi plan wieczoru. Wynikało z niego, że goście zostaną oprowadzeni po korytarzach, salach i pokojach budowli. W trakcie owej ekskursji gospodarz opowie historię dziwnego małżeństwa hrabiego geja i młodej hrabiny.

Na koniec towarzystwo dojdzie do oranżerii i zatrzyma się przed szklanymi taflami, wtedy my w środku odegramy cały epizod. Kiedy krew się poleje i trupy malowniczo zastygną na podłodze, hrabia morderca zniknie między drzewkami pomarańczy. Wtedy gospodarz zaprosi wszystkich na poczęstunek do jadalni. A my znikniemy. Ot, rozpłyniemy się wśród roślin…

Dwa tygodnie później wraz z dwoma kolegami aktorami byłam gotowa do drogi. Każdy z nas przebrał się już w odpowiedni strój z epoki. Ja naturalnie miałam zagrać niewierną małżonkę. Przed wyruszeniem w podróż, trzy razy sprawdziłam, czy ostrze szpady rzeczywiście jest z posrebrzanego plastiku i nic mi nie zagraża.

Po południu wsiedliśmy do mojego auta i ruszyliśmy w drogę, ciesząc się z przyszłego zarobku. Do przejechania mieliśmy niecałe sto kilometrów. Jednak po 30 silnik nagle zaczął charczeć, warczeć i zipać, po czym zgasł. Za dwie godziny mieliśmy dać przedstawienie, zapadał zmrok, w komórkach brak było zasięgu…

– Co za cholerne zadupie! – wściekał się Patryk, gdyż już dawno wydał pieniądze, których jeszcze nie zarobił.

Ja także byłam zła, lecz zarazem… czułam coś dziwnego.

Czyżby ulgę?

Zepchnęliśmy samochód na pobocze (nikt z nas nie wiedział, co mu jest) i ruszyliśmy z powrotem. Po godzinie weszliśmy w strefę zasięgu, lecz numer telefonu w pałacu nie odpowiadał.

Pomoc drogowa przyjechała po dwóch godzinach i nie było już sensu jechać do pałacu. Telefon wciąż nie odpowiadał, więc po powrocie do domu było mi strasznie głupio, w końcu zawiodłam swojego pierwszego zleceniodawcę. Nawet pomyślałam, że to pewnie sygnał od losu, wskazówka, bym zajęła się czymś pożyteczniejszym.

Może zatrudnię się jako kelnerka? Z pewnością więcej zarobię” – dobijałam samą siebie niewesołymi kalkulacjami. Nieoczekiwanie tydzień później zadzwonił do mnie właściciel pałacu.

– Kiedy przyjedzie pani po pieniądze? – usłyszałam w słuchawce.

– Jakie? – zdumiałam się.

– Za przedstawienie, które odegraliście w czasie inauguracji. To było coś niesamowitego! Do dziś wszyscy mówią tylko o nieszczęśliwej hrabinie Furstenberg. Naprawdę, ma pani talent, pani Soniu. I pani koledzy także. To wyglądało niezwykle realistycznie. Szkoda, że nie zostaliście na kolacji. Wszyscy chcieli was poznać…

Reklama

Odłożyłam słuchawkę, czując przebiegający po plecach dreszcz. Nie pojechałam po nienależne mi honorarium. Rok później obiło mi się o uszy, że odrestaurowany pałac został porzucony przez właściciela. Dotąd nigdy w nim nie straszyło. Jednak teraz w każdą miesięcznicę zabójstwa hrabiny ktoś rozdzierająco krzyczy na pałacowych korytarzach.

Reklama
Reklama
Reklama