„Dostałam srogi ochrzan, a chciałam tylko pomóc tej kobiecie. Do dziś rozmyślam, czy wtedy mnie posłuchała i przeżyła”
„Nie wiem, co się z nią stało, bo już nigdy nie pojawiła się w naszym domu. Nie rozmawialiśmy na ten temat i powoli chyba wszyscy zapomnieli o tamtym incydencie. Ja nie zapomniałam. Kiedy dorosłam, często zadawałam sobie pytanie, co się wtedy właściwie stało? Czy przytrafiło mi się to, bo byłam wyjątkowym dzieckiem?”
- Krystyna, 76 lata
W latach 50. ubiegłego wieku, mój ojciec miał w mieście zakład usług cholewkarsko-szewskich. W tamtych dniach naszej rodzinie niezbyt się wiodło. Co prawda ludzie musieli w czymś chodzić i zapotrzebowanie na szewców było duże, niemniej przychodzący do nas klienci nie mieli za dużo pieniędzy.
– Bywało i tak – opowiadała mama – że czasami tylko za pół worka ziemniaków tata zelował buty całej rodzinie.
Lepiej zaczęło się nam wieść, gdy w sąsiadującym z nami ocalałym budynku po dawnych niemieckich koszarach otworzono szpital. Od tej pory już nie odwiedzali nas tylko sąsiedzi, ale też ludzie z całego miasta i okolic. A że tata nie brał zbyt dużo za swoje usługi, stąd też nie narzekał na brak klientów.
„To” wydarzyło się, kiedy miałam sześć lat. Pewnego dnia w naszym domu, na parterze, gdzie tata miał wydzielony pokój do pracy, zjawiła się wysoka, szczupła kobieta, lekarka. Powiedziała, że kieruje oddziałem dziecięcym. Przyszła do ojca z pytaniem, czy nie zrobiłby jej zimowych trzewików, i to w miarę szybko, gdyż stare dożywają ostatnich dni, a mrozy coraz większe.
Tata przyjął zamówienie, a że było pilne, powiedział, żeby lekarka stawiła się za trzy dni do przymiarki. Buty zaś miały być gotowe za kolejne cztery.
Zgodnie z umową pani doktor przyszła do przymiarki. Jednak po odbiór butów już nie przyszła. Ojciec był zaskoczony, że choć było jej tak pilno, mijały tygodnie, a lekarka nie dawała znaku życia.
Nie szkodzi, że nie umiesz mówić. I tak możemy się bawić
Pani doktor zjawiła się nieoczekiwanie dopiero dwa miesiące później. Obok niej w progu zobaczyłam smutną dziewczynkę, która na pierwszy rzut oka mogła mieć około pięciu lat. Siedziałam w kącie pracowni taty i bawiłam się ścinkami skóry, układając wzory na podłodze. Mama powiedziała do mnie:
– Krysiu, idź pobawić się do sypialni, żeby nie przeszkadzać tacie.
Przechodząc obok lekarki, wzięłam dziewczynkę za rękę i pociągnęłam za sobą. Rzadko miałam okazję bawić się z dziećmi w moim wieku i chciałam skorzystać z okazji. Dłoń miała chłodną, ale nic dziwnego – była zima i słychać było, jak wiatr gwiżdże w okiennych szparach. Dzień wcześniej starałyśmy się je z mamą pozatykać ścinkami materiału, które pozostały po uszyciu dla mnie sukienki.
Sukienkę mama uszyła mi ze swojej starej spódnicy – w tamtych dniach w naszym domu – i pewnie w większości domów w Polsce – nic nie mogło się zmarnować. Od starych rzeczy odpruwało się guziki, żeby służyły przy innym ubraniu. Wyciągało się gumki i ściągacze, a stare wełniane swetry pruło się, żeby potem dziergać z nich na drutach coś nowego i bardziej przydatnego. Tak więc nawet ścinki materiałowe nie mogły się zmarnować.
Dziewczynka, która weszła za mną do sypialni, patrzyła na mnie nieśmiało niebieskimi jak bławatki oczami. Na jasnych włoskach miała chusteczkę w burym kolorze, na sobie zaś brązowy kusy płaszczyk. Wyglądała jak setki dzieci widywanych wtedy na polskich, biednych ulicach.
– Jak masz na imię? – spytałam nową koleżankę. – Ja jestem Krysia, a to jest moja ukochana lalka, Tosia.
Pokazałam leżącą na łóżku rodziców szmacianą lalkę, którą parę miesięcy wcześniej zrobiła mi mama. Na szmacianej główce tata wyrysował węglem czarne oczka i szeroko uśmiechniętą buzię. Pewnie dziś wiele dzieci uznałoby to moje gałgankowe szczęście za największą maszkarę. Jednak w moich oczach lala była najpiękniejsza na całym świecie.
Dziewczynka podeszła cicho do łóżka, pochyliła się nad lalą i chwilę przyglądała się jej ze skupioną miną. Ale nadal nie odpowiedziała mi na pytanie, jak ma na imię.
– Nie umiesz mówić? – znowu spytałam.
W odpowiedzi dziewczynka tylko uśmiechnęła się smutno. Pomyślałam, że czuje się niepewnie i stąd jej milczenie. Dałam spokój z dalszymi pytaniami.
– Chcesz pobawić się Tosią?
Dziewczynka kiwnęła głową, więc oddałam w jej ręce swój największy skarb. Potem obie usiadłyśmy na łóżku.
Mam nadzieję, że lekarka posłuchała rady dziewczynki
– Jestem Józia – usłyszałam wreszcie cichy szept. – Powiedz mojej mamie, żeby się zbadała, bo może zachorować na płuca.
– Dlaczego sama jej tego nie powiesz? – zdziwiłam się, zerkając na dziewczynkę.
Ta jednak jakby o wszystkim zapomniała i zaczęła bawić się szmacianą lalą. Patrzyłam na Józię i jednym uchem słuchałam rozmowy dorosłych dobiegającej przez niedomknięte drzwi. W pewnym momencie to, co usłyszałam, okazało się niezwykle interesujące. Zupełnie zapomniałam o koleżance i zaczęłam wsłuchiwać się w głos lekarki.
– No i jakoś tak się zeszło… Proszę mi jednak wierzyć, że zawsze zatrzymywały mnie w szpitalu ważne sprawy – w głosie mówiącej usłyszałam nutę smutku i gasnącej rozpaczy.
– Straciła pani kogoś bliskiego? – spytała ze współczuciem mama.
– Tę dziewczynkę przywieziono na mój oddział przed czterema miesiącami. Nie mam męża i własnych dzieci. Ten powojenny czas jakoś nie był najlepszy, żeby się z kimś wiązać i myśleć o potomstwie. Wokół jest tylu potrzebujących, że nie mam czasu na życie osobiste… A jednak, gdy zobaczyłam leżącą na łóżku małą, serce zaczęło bić mi mocniej w piersiach i poczułam ogromny smutek, jakby to było moje własne dziecko.
Znaleziono ją w ruinach. Była nieprzytomna. Prawdopodobnie wiele dni nie jadła, tylko piła wodę, która zbierała się po deszczu w wyżłobieniach muru. To dziecko było skrajnie wyczerpane. Wszyscy położyli krzyżyk na tej dziewuszce. Nawet mój ordynator powiedział, że powinniśmy dać jej umrzeć w spokoju, gdy są inni potrzebujący, którzy rokują wyzdrowienie. Nie mogłam się na to zgodzić i zaczęłam walczyć o jej życie. Po dwóch tygodniach udało mi się doprowadzić do tego, że jej żołądek znowu zaczął funkcjonować i zjadła kilka łyżeczek kleiku ryżowego, który przyrządziłam. Moja dziewczynka, jak ją w duchu nazwałam, z dnia na dzień jadła coraz więcej. Na jej bladych policzkach pewnego dnia zauważyłam pierwszy rumieniec. Zaczęłam spędzać przy jej łóżeczku coraz więcej czasu. W ciągu dnia, gdy miałam tylko wolną chwilę, zaglądałam do sali, w której leżała.
Siadałam przy niej choć na krótką chwilę, brałam za rączkę i mówiłam, że już jest z nią wszystko dobrze, że niedługo wyzdrowieje i pójdziemy na długi spacer – lekarka przerwała, pociągnęła nosem.
– Potem odwiedziłam pana i dokonałam przymiarki trzewików. Następnego dnia stan mojej dziewczynki nieoczekiwanie się pogorszył. Gasła w oczach, a ja nie miałam lekarstw, żeby zatrzymać to odejście. W ostatnich dniach praktycznie nie odchodziłam od jej łóżka. Liczyłam na cud, na jakiś przełom. Opowiadałam, że przygotowałam dla niej w swoim mieszkaniu małe łóżeczko, które jest przykryte kocykiem z uśmiechniętą buzią misia. Bóg mi świadkiem, że starałam się zatrzymać ją wszelkimi sposobami, ale pewnego dnia Józia umarła… Takie w myślach dałam jej imię – usłyszałam cichy szloch.
Odwróciłam głowę do siedzącej obok dziewczynki, ale zdziwiona dostrzegłam, że na łóżku nie ma nikogo, Tosia zaś śpi sobie smacznie, przykryta białą ściereczką. Przypomniałam sobie, o co poprosiła dziewczynka. Poszłam więc do pracowni i powiedziałam:
– Józia właśnie sobie poszła.
– Józia? – lekarka spojrzała na mnie zbolałym wzrokiem.
– Dziewczynka, która z panią przyszła… Powiedziała, że tak ma na imię.
Lekarka zbladła i patrzyła na mnie wielkimi oczyma. Tata zmarszczył brwi i odezwał się gniewnie:
– Krysiu, natychmiast przeproś panią doktor za swoje kłamstwa.
– Krysia, jak mogłaś – jednocześnie odezwała się mama.
Nie rozumiałam, o co im chodzi. Ale lekarka uniosła dłoń i rodzice zamilkli.
– Jak ona wyglądała, powiedz – poprosiła cicho, z napięciem.
Wzruszyłam ramionami.
– No… mniejsza ode mnie. Miała jasne włoski, chusteczkę i takie duże niebieskie oczy… I smutna taka była.
– To była ona – lekarka wyszeptała drżącymi wargami. – Jak umarła, sama zawiązałam na jej główce tę chusteczkę, żeby nie zmarzła… – kobieta się rozpłakała.
– Pani doktor, ale Józia powiedziała – pociągnęłam lekarkę za rękaw – że musi się pani przebadać, bo może się pani rozchorować na płuca.
Co stało się dalej z panią doktor, nie wiem, ponieważ już nigdy nie zjawiła się w naszym domu. A ja już nigdy więcej nie widziałam duchów. W domu nie rozmawialiśmy na ten temat i powoli chyba wszyscy zapomnieli o tamtym incydencie.
Ja nie zapomniałam. Kiedy dorosłam, często zadawałam sobie pytanie, co się wtedy właściwie stało? Czy zobaczyłam ducha Józi, bo byłam dzieckiem? Czy dlatego, że ona nawet po śmierci bardzo chciała ostrzec swoją przybraną mamę o niebezpieczeństwie? Pokazała mi się, a potem mogła już spokojnie odejść do światła… Nie wiem, czy tak było, ale to równie dobre wytłumaczenie jak każde inne, a mnie pasuje. mam nadzieję, że po śmierci dowiem się, co to wszystko oznaczało.