„Dostałam w spadku pole na Lubelszczyźnie i stary dom. Zamiast sprzedać, raz-dwa zrobiłam z tego biznesik jak marzenie”
„Uczyłam się słuchać tej ziemi. I wierzcie mi, nie było jak w filmach, że zapach trawy i śpiew ptaków działają kojąco. Nie. Ziemia była twarda, brudna, pachniała gnijącym sianem i potem. Marzyłam tylko o tym, żeby ktoś mnie z niej wyciągnął i zawiózł do spa. Ale potem wydarzyło się coś dziwnego”.

- Redakcja
Nie planowałam tej podróży. Ba, jeszcze kilka tygodni temu nawet nie wiedziałam, że dziadek Antoni zostawił mi coś więcej niż kilka starych zdjęć i szary zeszyt z przepisami babci. A już na pewno nie przypuszczałam, że jego spadek odmieni moje życie. Mam trzydzieści sześć lat i mieszkam w Warszawie. Na co dzień pracuję jako prawniczka w jednej z większych kancelarii przy Alejach Jerozolimskich. Zawsze była praca, deadline'y, korpo-kawa i wieczorne scrollowanie, żeby choć przez chwilę nie myśleć. Nie miałam czasu ani na miłość, ani na przyjaźnie, a już tym bardziej na wizyty na wsi. Aż nagle przyszło to pismo. Notariusz. Testament. Pole na Lubelszczyźnie. Kawałek ziemi, którego nawet nie potrafiłam zlokalizować na mapie. Miałam to sprzedać. Naprawdę. Ale coś mnie tknęło. Może zmęczenie? Może jakiś wewnętrzny głos, którego od dawna nie słuchałam? Wzięłam trzytygodniowy urlop, pierwszy od pięciu lat, i pojechałam. Nie wiedziałam, że to był tylko początek.
Było mi jakoś dziwnie
– Pani Klaudia, tak? – spytał starszy mężczyzna w kraciastej koszuli, wychylając się zza drewnianej furtki. – Czekamy na panią od rana. Myśleliśmy już, że się pani rozmyśliła.
Stałam po kostki w błocie, w eleganckich mokasynach i ołówkowej spódnicy, patrząc na tabliczkę z napisem „Zagroda Antoniego K.” przybitą do przekrzywionego płotu. Walizkę zostawiłam przy przystanku, bo nawet pekaes tu nie dojeżdżał.
– Tak… to znaczy, tak, Klaudia. Wnuczka Antoniego. – wyciągnęłam rękę, którą mężczyzna przez chwilę obserwował z lekkim rozbawieniem.
– Marek jestem. Sąsiad przez płot. Ojciec mi mówił, że pewnie młoda przyjedzie i sprzeda. A ja mu, że może się zakocha. No… w polu. – Zaśmiał się i otworzył furtkę. – Proszę, pokażę pani dom. Bo pole to dopiero za lasem.
Szłam za nim, czując jak każde moje warszawskie przyzwyczajenia idą w piach z każdym krokiem. Tu nie było klimatyzacji, asfaltu, ani kawy na wynos. Tylko zapach kurzu, dym z ogniska i wiatr szeleszczący w kłosach.
– To tu. – Marek zatrzymał się przy starym, ale zadbanym domu z czerwonej cegły. – Klucze zostawił u mnie. Woda działa, prąd też. A lodówka… no, stara, ale mrozi.
Weszłam ostrożnie. Drewniane podłogi skrzypiały, a powietrze pachniało stęchlizną, ziołami i... jakimś wspomnieniem dzieciństwa. Spojrzałam na stół, na którym leżał zeszyt z napisem: „Zapiski Antoniego – nie ruszać!”.
– Jakby coś było trzeba, proszę walić śmiało. – Marek stał jeszcze chwilę w drzwiach. – Ale tak szczerze... pani tu długo nie wytrzyma. Miasto się o panią upomni.
– Może. A może ja się upomnę o siebie. – odpowiedziałam, zanim zdążyłam to przemyśleć.
Nie ciągnęło mnie z powrotem
Zanim nauczyłam się odróżniać koguta od kury, zdążyłam rozlać mleko prosto od krowy na kuchenny stół, przestraszyć się stukotu kopyt i sparzyć sobie język kawą zbożową, którą sąsiadka przyniosła mi w emaliowanym kubku.
– Widziałam światło o szóstej rano, to pomyślałam, że pani już na nogach – powiedziała z szerokim uśmiechem pani Genowefa. – A na wsi to człowiek dzień zaczyna jak kogut zapieje, a nie jak budzik zadzwoni. Oj, pani miastowa to się tu nie odnajdzie…
– Nie jestem aż taka... miastowa – próbowałam się bronić, choć wczoraj myłam włosy w zimnej wodzie, bo nie ogarnęłam pieca. – Tylko... jeszcze się uczę.
– Uczyć to się trzeba serów robić, a nie jak z tych telefonów korzystać – mruknęła i postawiła przede mną talerz ze świeżym chlebem, masłem i ogórkami kiszonymi. – Pani się za to pole zabierze? Czy sprzeda?
Westchnęłam.
– Nie wiem jeszcze. W pracy powiedziałam, że wrócę za trzy tygodnie. Ale... jakoś nie ciągnie mnie z powrotem.
– To dobrze. Tu ludzi potrzeba. Nie tylko rąk do pracy, ale i serca. A pani, jak mnie nos mówi, serce to ma dobre.
Pani Genowefa była jedną z tych kobiet, które wiedzą wszystko, nie pytając o nic. Zanim wyszła, zostawiła mi trzy jaja, bukiet mięty i mapkę, na której zaznaczyła moje pole.
– Jakby pani się nudziło, to przyjdzie pani wieczorem do mnie. Mamy próby chóru. Śpiewamy pieśni z dawnych lat. Ale i Zenka czasem się zaśpiewa. – Mrugnęła i zniknęła za furtką.
Uśmiechnęłam się. I po raz pierwszy od dawna poczułam, że nie muszę nigdzie gnać. Że mogę po prostu... być.
Nie było jak w filmach
Pierwszy raz w życiu trzymałam w ręku motykę. A właściwie to chyba ona trzymała mnie. Bo kiedy Marek pokazał mi, jak „lekko tylko przejechać po ziemi”, ja wbiłam ją z takim impetem, że aż coś mi chrupnęło w kręgosłupie.
– No, no, warszawianka z zacięciem – śmiał się. – Ale tu się nie haruje siłą, tylko głową. Ziemia ci powie, co chce, tylko trzeba jej posłuchać.
Przez kolejne godziny uczyłam się słuchać tej ziemi. I wierzcie mi, to nie było jak w filmach, że zapach trawy i śpiew ptaków działają kojąco. Nie. Ziemia była twarda, brudna, pachniała gnijącym sianem i potem. I po godzinie marzyłam tylko o tym, żeby ktoś mnie z niej wyciągnął i zawiózł do spa. Ale potem wydarzyło się coś dziwnego. Zobaczyłam staruszkę z sąsiedztwa, jak sadzi marchew. Obok niej stała mała dziewczynka z rudym kucykiem i plastikową konewką. I nagle poczułam... zazdrość. Nie o konewkę. O spokój. O to, że wiedziały, co robią. Że ich życie miało rytm, którego mi od lat brakowało.
– Coś ci się zmieniło w oczach – powiedział Marek, siadając obok na ławce. – Wczoraj patrzyłaś na to miejsce jak na problem do rozwiązania. Dziś patrzysz, jakbyś szukała tu miejsca.
– A może właśnie to robię? – odpowiedziałam, zaskoczona własnymi słowami.
– To dobrze. Bo ta ziemia przyjmuje tylko tych, co chcą tu zostać.
Popatrzyłam na ręce. Brud pod paznokciami, zadrapania, siniaki. I uśmiechnęłam się. Bo pierwszy raz od dawna czułam się prawdziwa.
Czułam, że się rumienię
Wieczorem poszłam na ognisko. Marek powiedział, że co tydzień ludzie z okolicy spotykają się za starą stodołą u Gieni, pieką ziemniaki i gadają „jak ludzie, a nie przez komórki”. Poszłam z ciekawości. Z lekkim stresem. I z winem, bo nie wiedziałam, co się na takie spotkania przynosi.
– Wino? – zdziwiła się Gienia, rozpalając ogień. – To jakbyś gołębiowi dała szampana. Ale dobrze, niech będzie, kieliszki się znajdą.
Zebrali się wszyscy. Pani Genowefa, Marek, Staszek – sołtys, i młody Paweł, który, jak się później dowiedziałam, wrócił z Norwegii i szukał sensu życia. Usiadłam trochę z boku, przysłuchując się rozmowom.
– Pamiętacie, jak Antoni pokłócił się z Marianem o tę krowę, co przeszła przez płot? – śmiał się Marek. – I przez dwa miesiące do siebie nie gadali, a potem pili razem wódkę na odpustach, jak gdyby nigdy nic.?
– A Klaudia to wnuczka Antoniego, wiecie? – wtrąciła Gienia. – No, ale nie taka jak z serialu. Ta to się nie brzydzi pracy. Dzisiaj ziemię przewracała aż miło!
Czułam, że się rumienię. Ale też – że coś we mnie się zmienia. Ta ich bezpośredniość, ta serdeczność, to było coś, czego mi w Warszawie brakowało. Tu nikt nie udawał. Tu się po prostu było.
– A ty, Klaudia? – zapytał nagle Paweł. – Czemu tu przyjechałaś? Ucieczka? Szukanie siebie?
Zawahałam się. Patrzyli na mnie wszyscy. Ogień trzaskał, ziemniaki się przypiekały.
– Bo nie wiedziałam już, kim jestem, tam – wskazałam w ciemność, w stronę stolicy. – A tu... coś zaczyna mi się układać. Choćby w głowie.
Nikt nie skomentował. Ale Marek klepnął mnie w ramię.
– To zostań. Bo takich tu potrzeba.
I pierwszy raz pomyślałam: a może właśnie tak trzeba?
Chciałam coś zrobić dla siebie
Obudziłam się o świcie. Nie z powodu budzika, bo go już nie używałam. Tylko dlatego, że kogut znowu darł się jak szalony. Przeciągnęłam się, założyłam sweter, stare jeansy i kalosze. Dzień jak co dzień. Tyle że to właśnie dzisiaj miałam zadzwonić do kancelarii i powiedzieć, kiedy wracam. Telefon leżał na stole. Niby milczał, ale krzyczał głośniej niż kogut. Wyszłam na ganek. Powietrze było rześkie, pachniało liśćmi i czymś jeszcze, wydawało mi się, że czymś moim. Marek właśnie wracał z pola.
– I co, prawniczko? Dzisiaj sądny dzień? – zapytał z uśmiechem, podnosząc czapkę.
– Chyba tak – odpowiedziałam, zerkając w niebo.
– To może przed wyrokiem przejdź się jeszcze raz po swojej ziemi. Może ci coś podpowie.
Posłuchałam. Szłam powoli, w kaloszach, po ziemi, która nie była już tylko kawałkiem gruntu. Była miejscem, w którym zaczęłam oddychać. Myśleć. Być. W połowie drogi usiadłam na kamieniu. Znalazłam go przypadkiem kilka dni temu. Na nim ktoś wydrapał inicjały: A.K. – Antoni Krajewski. Dziadek. Chyba chciał, żebym tu usiadła. Żebym się zastanowiła. Sięgnęłam po telefon. Trzy sygnały. Odebrała Julia – moja szefowa.
– Klaudia? Wszystko w porządku?
– Tak... Właściwie nie. – Przełknęłam ślinę. – Nie wracam. Przynajmniej na razie. Muszę... muszę coś zrobić dla siebie.
– Czyli rzucasz to wszystko dla ziemniaków?
– Nie. Dla siebie. W końcu.
Rozłączyłam się. I po raz pierwszy od lat odetchnęłam naprawdę głęboko. Wróciłam do domu, zaparzyłam kawę zbożową, usiadłam przy stole. A potem wzięłam zeszyt dziadka i zaczęłam pisać plan. Agroturystyka.
W końcu znalazłam swoje miejsce
Minął rok. Mój stary, odziedziczony po dziadku dom tętnił życiem. Po podwórku biegały dzieci gości, Marek remontował starą stodołę na salę warsztatową, a pani Genowefa prowadziła kurs kiszenia ogórków. Był kurz, były komary, było zmęczenie. Ale była też radość. Otworzyłam agroturystykę „U Antoniego”. Miałam trzy pokoje na wynajem, własne warzywa i setki pomysłów. Ludzie przyjeżdżali nie po luksus, ale po ciszę, po śmiech przy ognisku, po zapach świeżo wypiekanego chleba. I po opowieści. A tych mi nie brakowało.
Nie wróciłam do Warszawy. Mieszkałam tu, wśród ludzi, którzy na początku patrzyli na mnie z rezerwą, a potem stali się moją rodziną. Nauczyłam się odróżniać gęś od indyka, piec chleb i nie przepraszać za to, że zwolniłam. Że wybrałam siebie. Czasem wieczorem siadam przy stole, otwieram zeszyt dziadka i piszę. Tak po prostu, na przykład o tym, co się wydarzyło. A potem zanoszę sobie wino do ogrodu i patrzę w niebo. Takie samo jak w Warszawie, ale jakoś bliższe. Bo w końcu znalazłam swoje miejsce.
Klaudia, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przez sąsiadkę nie mogę w spokoju odpocząć na balkonie. Puszcza muzykę na cały regulator, a mi powoli puszczają nerwy”
- „Mąż wyjechał ze wsi, a słoma nadal wystaje mu z butów. Ocenia innych po grubości portfela, a sam nie śmierdzi groszem”
- „Na emeryturze odkryłam brudny sekret mojego męża. A ja z uśmiechem prałam mu gacie przez ostatnie 20 lat”