Reklama

Był słoneczny, ale i dość mroźny dzień. Po lśniącej tafli stawu ślizgały się promienie słońca, kreśląc na niej jakiś tajemniczy rysunek. Stałam jak zauroczona i przyglądałam się wodzie, a ta zmieniała się z każdą sekundą. Kształt, który wyłaniał się na tafli, coś mi przypominał, i przez chwilę doznałam tego niepokojącego uczucia, kiedy człowiek patrzy na coś znajomego, nie potrafiąc skojarzyć, co to jest? Zmrużyłam oczy, żeby lepiej widzieć i...

Reklama

– Pies! – zaśmiałam się. – Przecież to jest pies goniący kapelusz!

Zorientowałam się, że zrobiłam to głośno, więc rozejrzałam się szybko dookoła, by sprawdzić, czy nikt mnie nie słyszał? Ludzie wzięliby mnie za wariatkę. No bo czy kto widział psa biegającego po wodzie w pogoni za kapeluszem? Rozbawiło mnie to tak, że zachichotałam równie głośno, nie przejmując się już tym, czy ktoś mnie usłyszy. Nic nie mogło już powstrzymać mojego niepohamowanego wybuchu radości, ale dopiero, kiedy sięgnęłam do torebki po chusteczkę, żeby otrzeć łzy, uzmysłowiłam sobie, co się stało. Ja się śmiałam! Śmiałam się – po raz pierwszy od 489 dni!

Czy ktoś mi na to odpowie?

Żeby podać tę liczbę, nie musiałam się nawet zastanawiać. Była pierwszą rzeczą, jaka docierała do mnie codziennie tuż po przebudzeniu. Zapamiętywałam ją, zanim jeszcze otworzyłam oczy, mając ją za towarzyszkę do samego wieczora. Prawdę mówiąc, była moją jedyną towarzyszką i oznaczała kolejny dzień, który będę musiała przeżyć bez Henryka.

Zawsze kiedy wymawiałam – nawet w myślach – imię mojego ukochanego męża, czułam w sercu ostre ukłucie. Po raz pierwszy przeszyło mnie w sekundzie, w której lekarka o zmęczonej twarzy zamknęła za sobą drzwi szpitalnej sali, za którymi leżał mój mąż. Gdy spojrzała mi w oczy, zrozumiałam wszystko, i zanim otworzyła usta, żeby przekazać mi Hiobową wieść, wyszeptałam:

Zobacz także

– Henryk…

Mojemu mężowi stanęło serce. Stało się to tak szybko, że nie zdążyłam się z nim nawet pożegnać. Jeszcze rano spacerowaliśmy razem po parku, ciesząc się piękną pogodą i wyjątkowo ciepłym latem, karmiąc gołębie i zastanawiając, jak spędzimy weekend? A teraz wszystko się skończyło i będę musiała żyć bez niego. Tylko jak żyć bez kogoś, u boku kogo spędziło się 46 lat? Jak się budzić bez niego i bez niego zasypiać? Komu szykować śniadanie i otulać szalikiem, żeby się nie przeziębił? Z kim się przekomarzać, oglądać telewizję, czy choćby siedzieć, nie mówiąc nic? Czy ktoś mi na to odpowie?

Jedynym, co mnie utrzymywało przy życiu była miłość: powtarzałam sobie, że gdybym to ja odeszła z tego świata pierwsza, Henryk cierpiałby w samotności tak samo. Lepiej więc, żebym cierpiała ja. Mijał dzień za dniem, a ból w moim sercu nie zelżał. Ale nie narzekałam: jakakolwiek ulga w cierpieniu, chwila szczęścia, czy choćby niewielki uśmiech, byłyby dla mnie zdradą pamięci mojego męża. Powtarzałam wszystkim, że każdy kolejny dzień przeżywam tylko dlatego, bo zbliża mnie do spotkania z Henrykiem.

Stałam nie wiedząc, co robić

Ja i Henryk nie mieliśmy dzieci i przyjęliśmy ten wyrok losu z pokorą. Nie mieliśmy też rodziny – on wychował się w domu dziecka, nigdy nie dowiadując się niczego o swoich bliskich, których pochłonęła wojenna zawierucha. Moja mama jako jedyna z familii zdołała wydostać się z Kresów. Była wtedy ze mną w ciąży i zawsze powtarzała, że zrobiła to, bo chciała, żeby jej osierocone dziecko dorastało w Polsce – mój tato zginął na długo przed tym, nim się urodziłam. Mama już nigdy potem nie była szczęśliwa, a uśmiechała się tylko wtedy, gdy trzymała w ramionach mnie. Pracowała ciężko, żeby niczego nam nie brakowało, i rzeczywiście tak było.

Do czasu – pewnej ponurej jesieni, gdy świat tonął w błocie, a wiatr wyrywał drzewa z korzeniami, zabrakło mi najważniejszego. Mamy. Gruźlica zabrała ją tak szybko, że – nawet widząc ją leżącą w trumnie – nie wierzyłam, że już jej nie ma, a kolejne dni przeżywałam jak w transie: wstać, ubrać się, pójść do pracy, zrobić zakupy, spać.

Pewnie zostałabym zasklepiona w tym cierpieniu na zawsze, gdyby nie to, że pewnego dnia na mojej drodze stanął brunet o melancholijnym spojrzeniu. Wiecie, jak się poznaliśmy? Wiatr zerwał mi z głowy kapelusz. Nim się po niego schyliłam, silny podmuch rzucił go dalej. Przyspieszyłam kroku, ale kiedy byłam już całkiem blisko, z bramy najbliższej kamienicy wyskoczył pies. Chwycił mój kapelusz w zęby i zwiał z nim w kierunku bazaru. Kiedy się na nim znalazł, zaczął skakać między straganami, a był przy tym tak komiczny, że handlarki pokładały się ze śmiechu. Stałam nie wiedząc, co robić, kiedy powietrze przeciął stanowczy głos:

– Azor, do nogi!

Kundel stanął jak wryty, złożył uszy po sobie i potulnie ruszył w kierunku, z którego dobiegł rozkaz. Podniosłam głowę, a kiedy oczy moje i mojego wybawcy się spotkały, utonęłam w nich na zawsze. Od tego dnia nie było mnie bez Henryka ani Henryka beze mnie.

Przyjaciele wpadali coraz rzadziej

Wiedliśmy proste, ale szczęśliwe życie, każdego dnia dziękując losowi, że był dla nas łaskawy. Mój mąż był kierowcą autobusu, a ja pracowałam w szwalni. Mieliśmy przytulne mieszkanko, zdrowie nam dopisywało, a z czasem pojawiła się też grupa przyjaciół. Patrzyłam w przyszłość z optymizmem, wiedząc, że w razie nieszczęścia znajdzie się ktoś, kto nam pomoże.

Nigdy jednak nie przypuszczałam, że pomocy będę potrzebować tylko ja. Być może dlatego ją odrzuciłam. Na kolejne próby pociechy i tłumaczeń: „kobieto, przed tobą jeszcze lata życia, musisz wyjść do ludzi, bo Henryk na pewno by nie chciał, żebyś je spędziła sama”, odpowiadałam: „nie”. Zamknęłam się w naszym mieszkanku, pielęgnując pamięć o moim zmarłym mężu. To dla niego wstawałam, szykowałam śniadanie i zasiadałam do niego przy stoliku, na którym stało jego zdjęcie. Opowiadałam mojemu miłemu, co dzisiaj będę robić. Potem szłam na spacer do naszego parku, po powrocie zabierałam się za czytanie książek. Zasypiałam, mówiąc Heniowi „dobranoc”, a czasem zdarzyło mi się nawet poprosić go o jakąś radę, i – nie uwierzycie – kiedy budziłam się następnego ranka, moje problemy znajdowały rozwiązanie!

Nasi przyjaciele wpadali coraz rzadziej, z czasem próbowali mnie wyciągnąć „do ludzi” już tylko przez telefon, a kiedy i to nie pomogło – dzwonili raz w tygodniu z kurtuazyjnym pytaniem: „co słychać?”. Nie przeszkadzało mi to, bo u boku wciąż czułam ducha Henryka. Kiedy przed snem wtulałam się w poduszkę i zamykałam oczy, przypominając sobie jego twarz, wydawało mi się nawet, że czuję jego zapach.

– Och, Heniu, czemu nie mogę poczuć twojego ciepła? – wyszeptałam i zadrżałam z zimna, otulając się płaszczem.

Gdyby wiatr nie porwał mi kapelusza

Wiatr poczynał sobie coraz śmielej, słońce znikało za chmurami, a tafla stawu zmieniła kolor na granatowy. I wtedy nagle... podmuch zerwał mi kapelusz i rzucił nim pod ścianę trzcin okalającą staw. Nim się po niego schyliłam, drugi, silniejszy, poderwał go znowu, kierując ku chaszczom porastającym rów odpływowy. Westchnęłam, żałując, że przy moim boku nie ma nikogo, kto mógłby mi pomóc, i ruszyłam w stronę krzaków.

Musiał czuwać nade mną jakiś dobry duch, bo mimo przeszkód udało mi się dobrnąć do krzaka, na którym utknął kapelusz. Właśnie wyciągałam po niego rękę, kiedy usłyszałam pisk. Po chwili odezwał się drugi, wyraźniejszy. Ostrożnie ruszyłam w kierunku krzaku, spod którego dobiegał, a kiedy przy nim stanęłam, wzięłam głęboki oddech, żeby uspokoić bijące serce. Byłam nieźle przestraszona. Odsunęłam kępę trawy stanowczym ruchem ręki i… moje oczy spotkały się z oczami patrzącymi na mnie tuż znad ziemi. Pies! To był pies: mały, bezradny szczeniak, o wystraszonych ślepiach. Zaskomlał, kiedy wyciągnęłam ku niemu ręce, ale gdy już poczuł ciepło mojej dłoni, przylgnął do niej całym ciałkiem. „Biedactwo! Jaki zły człowiek zostawił cię tu na śmierć!” – denerwowałam się i nie chciałam nawet myśleć, co by się z nim stało, gdyby wiatr nie porwał mi kapelusza.

Otuliłam szczenię apaszką i ruszyłam w kierunku weterynarza. „Trzeba sprawdzić, czy nie jest wygłodzony, zarobaczony i nie dolega mu jakieś choróbsko” – myślałam gorączkowo. „Trzeba kupić miskę i zrobić mu legowisko. Dopóki nie dojdzie do siebie, najlepiej będzie, żeby spał w moim pokoju”. Bo to, że ze mną zostanie, było dla mnie jasne: wyrokom losu nie można się sprzeciwiać.

W poczekalni u weterynarza rozwinęłam szczeniaka – wychylił pyszczek, rozejrzał się, a potem zamerdał ogonkiem i szarpnął za spódnicę, chcąc zachęcić mnie do zabawy.

– Wyrośnie z niego niezły gagatek – usłyszałam męski głos.

Odwróciłam się i zobaczyłam przyjazne oczy i twarz pokrytą siateczką zmarszczek charakterystyczną dla ludzi, którzy się dużo śmieją. Teraz też starszy pan uśmiechał się, a na kolanach trzymał szczeniaka – zabiedzonego i wystraszonego.

Widząc mój pytający wzrok, mężczyzna wyjaśnił:

– Znalazłem go w rowie na obrzeżach miasta. Gdyby nie to, że złapałem gumę, nigdy bym się tam nie zatrzymał. Cóż za zły człowiek zostawił go na tym odludziu!

Taki zbieg okoliczności

Na kilka sekund zaniemówiłam, a kiedy odzyskałam głos, opowiedziałam starszemu panu, jak znalazłam mojego szczeniaka. Zamyślił się, patrząc przez okno.

– Niezwykłe – wyszeptał. – Taki zbieg okoliczności. Widocznie los miał jakiś cel, stawiając te pieski na naszych drogach.

Mój nowy znajomy, Stanisław, okazał się świetnym rozmówcą: potrafił nie tylko mówić, ale i słuchać. A ponieważ kolejka do weterynarza była długa i czasu mieliśmy aż nadto, opowiedziałam mu i o psie – porywaczu kapeluszy, dzięki któremu poznałam Henryka, i o naszym wspólnym życiu, i nawet o tym, jak za nim tęsknię.

Co sprawiło, że po raz pierwszy od jego śmierci mówiłam, co czuję, na dodatek obcemu człowiekowi? Może jego przyjazne oczy, a może przypadek, dzięki któremu się poznaliśmy? I po raz pierwszy, wypowiadając imię zmarłego męża, nie poczułam ukłucia w sercu. Pomyślałam nawet: „przede mną jeszcze lata życia. Henryk by nie chciał, żebym spędziła je jak w grobie”. Wierzę, że dzięki jego interwencji w zaświatach opatrzność dała mi szansę wyrwać się z marazmu, stawiając na mojej drodze Stanisława. Może nawet chichocze gdzieś w niebiosach zadowolony, że tak zabawnie to wymyślił...

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama