Reklama

Pukanie do drzwi nie ustawało, mimo że dłuższy czas je ignorowałam. W końcu zadźwięczał dzwonek. Stanowczo i nieodwołalnie. Wiedziałam, że muszę otworzyć.

Reklama

– Kochana, właśnie skończył mi się cukier, a piekę ciasto dla Klarusi, bo będzie dziś u mnie…

Sąsiadka już wchodziła do mojej kuchni, już wygodnie rozsiadała się na stołeczku.

– Czy mogłabyś mi trochę pożyczyć? Po południu oddam, jedziemy na zakupy.

Oczywiście pożyczyłam. A potem z grzecznym, przyklejonym do warg nieszczerym uśmiechem wysłuchałam narzekań pani Jadzi na żylaki, obaw co do zdrowia jej męża, psioczenia na pogodę, sąsiadów i polityków.

Zobacz także

Bigos niezły, jednak gdyby mniej gadała…

Małżeństwo Kowalskich z naprzeciwka nieźle nam się dało we znaki. Nie, nie byli w stosunku do nas złośliwi. Oni po prostu nie rozumieli, że każdy ma prawo do prywatności i świętego spokoju, przynajmniej we własnym domu.

Gdy pół roku temu wprowadziłam się z mężem i córką do większego mieszkania w miłej dzielnicy miasta, byłam szczęśliwa. Początkowo zachwycili mnie też sąsiedzi spod czwórki. Kulturalni starsi państwo. Ona emerytowana kucharka, on technik budowlany po zawale, na rencie.

Pierwszego dnia pani Jadwiga zapukała i spytała, czy może zrobić nam jakieś zakupy, bo właśnie się wybiera, a ja na pewno mam teraz mnóstwo roboty.

– Wiadomo, jak to jest po przeprowadzce – powiedziała.

Później po południu wpadła, przyniosła garnek z bigosem i kredki dla naszej córeczki.

– Jest już zimno, a kaloryfery jeszcze nie zaczęły grzać. Nie ma nic lepszego na rozgrzewkę niż tradycyjny obiadek. A to dla małej sąsiadeczki – uśmiechnęła się do Ewelinki i podała jej kredki.

Córka podskoczyła z radości.

– Ojej, niepotrzebnie się pani wykosztowała… Ewelinko, podziękuj pani – jąkałam się.

– Drobiazg! Mam wnuczkę dwa lata starszą od pani córeczki. Dziewczynki na pewno się zaprzyjaźnią, prawda, kochanie?

Mała pokiwała głową.

– Wygląda na to, że się zgadza – roześmiała się sąsiadka.

Wizyty pani Jadwigi wkrótce stały się stałym elementem mojego porządku dnia. Ewelina ma prawie trzy lata, ja jeszcze jestem na urlopie wychowawczym.

Ledwie Olek wyszedł do pracy, już po godzinie słyszałam pukanie do drzwi. Pani Jadwiga szła na zakupy i pytała, czy czegoś mi nie trzeba. Przy okazji rozpoczynała dłuższą pogawędkę. Na korytarzu, przy otwartych drzwiach. Miałam wtedy zazwyczaj już śniadanie na stole i próbowałam karmić Ewelinkę, ale sąsiadka nie zwracała na to uwagi. Kiedy próbowałam się pożegnać, wyglądała na urażoną…

Wpadała często w ciągu dnia, na pogaduszki

Przynosiła jakieś ciasto, czasem herbatę „do wypróbowania”, no i plotki. Któregoś wieczoru zapukał do nas pan Zbigniew, mąż pani Jadzi. Właśnie kąpałam Ewelinę. W pewnej chwili Olek zajrzał do łazienki i powiadomił mnie, że idzie z sąsiadem pomóc mu w przymocowaniu jakiejś półki.
Jakoś nie umieliśmy im odmawiać. Wykąpałam córeczkę, położyłam ją, poczytałam jej bajkę, usnęła wreszcie około siódmej. Minęło pół godziny, Olka nie było. Zabrałam się do przygotowywania kolacji. Minęło kolejne pół godziny. Wkurzyłam się.

Stół nakryty, dziecko śpi, a ja nadal czekam na mojego księcia z bajki, który… zasiedział się u sąsiadów! Zapukałam do nich.

Otworzyła mi rozradowana pani Jadwiga, od progu zachwalając, jaki to mój mąż uczynny.

– Ale ja czekam na niego z kolacją – bąknęłam nieśmiało.

– Pan Oleś już zjadł. U nas! No przecież nie mogłam go nie zaprosić, kiedy tak nam pomógł. Nie darowałabym sobie… Byłam wściekła na męża, lecz kiedy zobaczyłam jego minę oraz to, jak szybciutko i z ulgą się podnosi z fotela, zrozumiałam. Jego też zaczęli urabiać!

Zaraz pomyślałam jednak, że to podłe tak źle myśleć o Kowalskich. To w końcu samotni starsi ludzie. W kółko chwalą swojego syna, a jakoś nigdy nie mogą się go doczekać. Opowiadają o wnusi, lecz dziwnym trafem ani razu jej u nich nie widziałam… Mijały kolejne dni i tygodnie, tymczasem tych dwoje starszych, samotnych ludzi wchodziło nam na głowę. Wizyty, w tym w porze obiadu („bo my tylko na chwileczkę”) stały się normą.
Długie przesiadywanie u nas i zanudzanie mnie szczegółami z życia okolicy również stały się częścią ich stałego repertuaru.

Ciągle było zresztą mnóstwo pilnych spraw do obgadania. Na przykład problemy wspólnoty: a to sąsiadka źle się prowadzi i zakłóca ciszę nocną, a to ktoś ciągle wyprowadza psa na patio pomimo zakazu, a to czyjeś koty chodzą po balkonach i brudzą, a to zalewa ich sąsiad z góry.

No i kwestia sprzątania klatek schodowych. Pani Jadwiga jest pedantyczna i nie ma nic innego do roboty, strasznie się czepia. Niby z uśmiechem, lecz w taki sposób, że człowiek czuje się winny, że nie wyszorował schodów szczoteczką do zębów centymetr po centymetrze…

W dodatku ci nasi sąsiedzi podsłuchują na balkonie i pod drzwiami! Kilka razy złapałam ich na tym. To mnie strasznie rozzłościło, choć i wtedy na początku próbowałam ich wytłumaczyć: „Cóż, nie mają swojego życia, żyją więc życiem innych. Smutne to i należy im współczuć”.

Jednak po tym jak obsmarowali sąsiadkę z drugiej klatki – z którą mieszkają przez ścianę – zmieniłam o nich zdanie.

– Wiesz, nie przypuszczałam, że w tych Kowalskich jest tyle złości – powiedziałam do męża.

Z powodu tego podglądania, a właściwie zerkania przez wizjer, zdarzył się pewien (w zasadzie dość zabawny) incydent. Od tego czasu pani Jadzia już się do mnie nie wprasza na herbatkę, natomiast pan Zbigniew udaje, że ma jakąś pilną robotę i po zdawkowym „Dzień dobry” pośpiesznie się oddala.

Przykro mi, że tak to się musiało skończyć

Tydzień temu odwiedził mnie mój brat. Mówiłam mu wcześniej o pierepałkach z sąsiadami. Kiedy więc przyjechał po wakacjach, zamiast od razu do nas zapukać, odczekał chwilę… Słysząc charakterystyczny szmer w przedpokoju sąsiadów, ostentacyjnie odwrócił się w stronę ich drzwi i patrząc prosto w wizjer, złożył głęboki, ceremonialny ukłon, mówiąc głośno: „Dzień dobry”.

Reklama

Następnego dnia pani Jadwiga była lekko usztywniona wobec mnie. Za to wreszcie ustały pogaduszki i nękanie. Mam święty spokój, choć bywa mi smutno…

Reklama
Reklama
Reklama