Reklama

Moi rodzice przyjaźnili się z tą sympatyczną staruszką i często pomagali jej w ogrodzie. Kiedy zmarła, wszyscy spodziewali się, że wprowadzi się tutaj jej córka, ale ona sprzedała dom i zamieszkał w nim właśnie on – brodaty, wielki jak dąb, wiecznie ze spuszczoną głową i smętnym spojrzeniem. Właściwie to nie wiedzieliśmy, jak ma na imię, bo do nikogo nie przyszedł się przedstawić.

Reklama

Dziwny facet został naszym sąsiadem

– On jest jakiś dziwny. Nie odpowie normalnie „Dzień dobry”, tylko burczy pod nosem. I tak dziwnie przygląda się naszym dziewczynkom – powiedziała mama tydzień po tym, jak nowy sąsiad zamieszkał za płotem.

Wkrótce całe nasze miasteczko uznało nowego przybysza za co najmniej dziwnego, a z czasem nawet za niebezpiecznego. Sąsiadki podpatrzyły, że często przebywa w pobliżu szkoły.

– To dziwne, ale podjeżdża tam rowerem, staje koło parkanu i przygląda się dzieciom. Stary dziad, nie wiadomo, co takiemu po głowie chodzi – mówiła do mamy pani Wanda, największa plotkara naszego miasteczka.

Wkrótce spostrzeżenia pani Wandy rozniosły się i nikt już nie mówił o nowym sąsiedzie inaczej jak Dziad lub Dziadyga. Mówiłyśmy o nim tak nawet my – dzieci. Żadne z nas nie wiedziało za bardzo dlaczego, ale bardzo nam się to spodobało. Matki zabraniały dzieciom zbliżać się do niego, a gdyby zagadał, kazały natychmiast uciekać.

Ja i moja młodsza siostra wzięłyśmy to sobie do serca. Za każdym razem, gdy Dziad pojawiał się na horyzoncie, wrzeszczałyśmy: „Dziad idzie!!!” – i uciekałyśmy z piskiem. Robiły tak zresztą wszystkie dzieci z sąsiedztwa. Sąsiad oczywiście wiedział, że o nim mowa, ale nic sobie z tego nie robił. W ogóle nie chciał nawiązywać bliższych kontaktów z mieszkańcami.

Zaszywał się w swoim domu na całe dnie i tylko co jakiś czas wychodził do sklepu po drobne sprawunki. Zawsze jednak szedł do sklepu okrężną drogą, aby przejść obok szkoły i popatrzeć na dzieci. Nie były to takie czasy jak teraz, dziś pewnie nauczycielki wezwałyby policję, aby przyjechała przyjrzeć się, co starszy pan robi obok skupiska małych dzieci. Nie było też wiadomo, gdzie Dziadyga pracuje, z czego żyje. Wszystko wokół niego było owiane dziwną, tajemniczą aurą. Nas, dzieci, jednocześnie to przerażało i ekscytowało, dlatego często Dziada śledziłyśmy…

Nie spodziewałam się niebezpieczeństwa

Kiedyś we czworo bawiliśmy się na polu za moim domem. Mateusz obiecał mi pokazać poziomki.

– Patrzcie! Dziadyga idzie do lasku! – zawołała w pewnym momencie Marta, która była najstarsza z naszej czwórki.

I zaraz dodała, że idziemy za nim. Posłuchaliśmy jej – ja, Teresa i Krzyś. Doszliśmy do lasku, ale tam Dziad nam zniknął z pola widzenia. Wchodziliśmy coraz głębiej i w końcu doszliśmy do skraju lasku, tam zaczynała się już droga do leśniczówki. W leśniczówce mieszkał bardzo miły pan Henio, który jak tylko nas zobaczył, zdenerwował się. Chyba po raz pierwszy w życiu widziałam go takiego złego.

– A wy, smyki, co tu robicie? Chcecie wpaść we wnyki kłusowników?! – krzyczał na nas. – Dobrze się składa, że na mnie trafiliście, to was odwiozę do domu – dodał nieco łagodniej.

Krzysia, Martę i Teresę zabrał do łazika, bo mieszkali dosyć daleko, mnie zaś kazał odprowadzić do domu swojemu synowi. Mateusz miał 28 lat i wydawał nam się wtedy bardzo stary. Szliśmy w milczeniu, trochę bolały mnie już nogi, ale się nie skarżyłam. Nagle Mateusz powiedział, że mi coś pokaże.

– Znam taką ładną polanę, rosną tam poziomki, najpyszniejsze na świecie – mówił. – To niedaleko, pójdziemy tam szybko i narwiemy dla twojej mamy.

Dziad mnie uratował

Jak przez mgłę zobaczyłam Dziadygę, który trzymał grubą gałąź. Po krótkiej chwili Mateusz powalony uderzeniem leżał na plecach i zwijał się z bólu, a Dziad podniósł mnie i wziął w ramiona. Dopiero z bliska zauważyłam, że wcale nie jest taki stary, za jakiego go mieliśmy… Płakałam i wczepiałam się z całych sił w jego podniszczoną koszulę. A on uspokajającym, cichym głosem mówił, że wszystko będzie dobrze

Kiedy moi rodzice zobaczyli Dziadygę ze mną w ramionach, zapłakaną, w podartej sukience, zawrzało.

– Zostaw naszą córkę, zboczeńcu jeden! – krzyczała mama.

Wkrótce już leżałam w łóżku w swoim pokoju, przykryta kocem, z kubkiem herbaty. Płakałam, a mama mnie głaskała po włosach. Ojciec i Dziadyga w drugim pokoju rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami. Wszystko później potoczyło się błyskawicznie. Policja spisywała zeznania rodziców i Dziadygi, ze mną rozmawiała miła pani psycholog.

Od tamtej pory zmieniło się bardzo wiele w relacjach sąsiadów z Dziadygą. A właściwie panem Błażejem. Jak się okazało, pan Błażej przeprowadził się do naszej miejscowości ze stolicy. Mieszkał tam z córką, którą wychowywał sam po śmierci żony. Przyznał, że jego córka zmarła na białaczkę, gdy była dokładnie w moim wieku.

– Nie mogłem sobie poradzić z jej śmiercią, dlatego wyprowadziłem się stamtąd i dlatego przychodziłem pod szkołę, aby popatrzeć na dzieci. Strasznie tęskniłem za moją Kasią, a wasza córka tak mi ją przypomina – opowiadał moim rodzicom.

Reklama

Cała nasza rodzina zaprzyjaźniła się z panem Błażejem, a on już nie był sam. Zyskał nowych przyjaciół, także tych trochę mniejszych, bo ja i moi przyjaciele często do niego wpadaliśmy. Tym bardziej że wkrótce w jego domu zamieszkał piękny wilczur Bruno.

Reklama
Reklama
Reklama