Reklama

Staszek jadł spóźniony obiad, czy raczej wczesną kolację, jak zwykle równocześnie czytając prasę. Jak twierdził mój mąż, lepiej czytać przy jedzeniu niż wcale. No cóż, do toalety też chodził z gazetą…

Reklama

– Coś takiego! – fuknął w pewnej chwili, uderzając o talerz widelcem.

Nie chodziło mu bynajmniej o klopsiki w sosie grzybowym, bo było to jego ulubione danie. Wyczytał coś w gazecie.

Tym światem rządzą kretyni

– To jakiś chory pomysł – dodał po chwili z nie mniejszym zdumieniem.

– Co? Jaki pomysł? – zainteresowałam się zdawkowo, bo właśnie obierałam jabłka na szarlotkę.

– Unia chce zakazać sprzedaży papierosów – odparł Staszek takim tonem, jakby chodziło o wprowadzenie ogólnoświatowej prohibicji.

– A wiem, słyszałam w telewizji – przypomniałam sobie. – I bardzo dobrze, bo to wstrętny nałóg. Poza tym nikt w naszej rodzinie nie pali, więc co cię to obchodzi?

– Obchodzi, bo to zamach na swobody obywatelskie! Zobaczysz, jeszcze trochę, a w trosce o nasze zdrowie wprowadzą zakaz jedzenia tłustego mięsa, picia wysokoprocentowego alkoholu i używania soli, cukru oraz kawy, bo to też szkodzi… – mój małżonek zaczął się nakręcać.

– Przesadzasz – odparłam pojednawczo.

– Wcale nie i bardzo palaczom współczuję – Staszek podniósł się od stołu i sięgnął do lodówki po puszkę z ulubionym napojem. – Gdyby na przykład jakiś urzędas z Brukseli kazał mi odstawić niepasteryzowane piwo i zmusił do kupowania pasteryzowanego, własnoręcznie bym go udusił. Dziadek Wacek dobrze mówił – tym światem rządzą kretyni i hipokryci!

„Mówił, że Żydzi i masoni” – pomyślałam, lecz nie powiedziałam tego na głos, bo mój małżonek był na punkcie seniora mocno przewrażliwiony.
Nic dziwnego – po tragicznej śmierci babci i rodziców ten dziwny facet stał się dla kilkunastoletniego Staszka całym światem – ojcem, matką
i najlepszym przyjacielem. Taka miłość potrafi wybaczyć wszystko, nawet paskudny charakter i archaiczne poglądy.

Oboje staraliśmy się o poprawne relacje

Moim zdaniem dziadek Wacław był paranoikiem, jaskiniowcem i damskim szowinistą. Nie oglądał telewizji, bał się komputera, komórki uważał za diabelski wynalazek, a kobiety za bezmózgie stworzenia, które powinny siedzieć w domu i rodzić dzieci. Nie ufał instytucjom publicznym, wszystkie swoje pieniądze trzymał w „skarpecie”, wierzył w spiskowe teorie dziejów i rychły koniec świata. Nie darzyliśmy się sympatią!

Jednak od dnia mojego ślubu ze Staszkiem mieszkaliśmy pod wspólnym dachem, no i oboje kochaliśmy tego samego rudzielca, więc staraliśmy się dbać o poprawne relacje. On nie wygłaszał przy mnie tych swoich seksistowskich tyrad, ja nie próbowałam go na siłę „cywilizować”.

Kilka lat temu dziadek zmarł na atak serca. W jednej chwili bawił się z psem w ogrodzie, a już w następnej leżał bez życia na ziemi…

Miesiąc po pogrzebie wyszło na jaw, że pod maską totalnego oszołoma krył się trzeźwo myślący człowiek. Dziadek dziwak zdeponował u adwokata potwierdzony urzędowo testament, w którym zapisał nam dom, meble, samochód oraz kolekcję cennych, kieszonkowych zegarków. Dostaliśmy również zalakowaną kopertę, w której znajdowało się 20 tysięcy złotych oraz kartkę z informacją, że to zwrot kosztów pogrzebu.

– Wszystko pięknie, ale ciekaw jestem, gdzie jest reszta forsy – zastanawiał się Staszek, kiedy wyszliśmy od notariusza.

Prawdę mówiąc, zadawałam sobie to samo pytanie, jednak taktownie milczałam. Nie jestem z natury pazerna i nic mnie oszczędności dziadka nie obchodziły.

To on chwalił się na każdym kroku, że odłożył całkiem pokaźną sumkę, i że po jego śmierci ani my, ani nasze potomstwo, biedy nie zaznamy. Powiedział też, że gotówkę schował w bezpiecznym miejscu, i że da ją wnukowi, kiedy ten spłodzi syna. Miał wtedy siedemdziesiątkę i wydawał się okazem zdrowia. Nam się do pieluch jeszcze nie śpieszyło, więc owe wielkie pieniądze nikomu snu z powiek specjalnie nie spędzały.
Nagła śmierć dziadka Wacka wszystko zmieniła.

Zaczęliśmy o jego oszczędnościach myśleć, a nawet ich szukać. Staszek przekopał cały dom od piwnicy po strych, zajrzał w każdy kąt, opukał nawet ściany. Bez rezultatu. Pół roku później daliśmy za wygraną, godząc się z myślą, że kasa dziadka przepadła…

Dziadek powinien się wstydzić

– Kochanie, nie zajmuj się problemami palaczy, tylko naszymi. Idzie zima, trzeba kupić nowy piec, naprawić dach i skończyć remont łazienki – fuknęłam teraz.

Staszek podniósł się z krzesła i zaczął spacerować po pokoju.

– Z łazienką do niedzieli się uporam. Parę płytek trzeba przykleić i kibelek do podłogi przykręcić. Z dekarzem umówiłem się na za tydzień, ale
o piecu zapomnij. Nie wyrobimy się finansowo – mruknął mąż i zdjął z kredensu jedną ze stojących tam fotografii.

– Oj, dziadek, dziadek, powinieneś się wstydzić – zwrócił się do zdjęcia tonem pełnym przygany. – Dom się sypie, samochód nawala, do firmy Anki wszedł syndyk i zwalnia ludzi na prawo i lewo, na koncie mamy debet, w piwnicy wilgoć, rośliny w ogrodzie zżarła latem zaraza, a ty sobie nie żyjesz
i guzik cię nasze sprawy obchodzą. Gdzie schowałeś kasę? Może dałbyś z tamtego świata jakiś cynk, co? Jak piec całkiem zdechnie, będę musiał sprzedać twoje zegarki…

Odebrałam mężowi fotkę i odłożyłam ją na miejsce.

– Dziadek nie wierzył w życie pozagrobowe i postawił warunek, którego my nie spełniliśmy – przypomniałam mu.

– Fakt. A słowo było u niego droższe od pieniędzy – westchnął ślubny, po czym przebrał się w robocze ciuchy i poszedł kłaść te ostatnie kafelki.

Zamiast patrzeć mu na ręce postanowiłam zrobić coś pożytecznego, czyli ogarnąć kuchnię i upiec na weekend ciasto.

Dwie godziny później Staszek wrzasnął z łazienki, że może napiłby się piwa. Zaniosłam mu kolejną puszkę, pochwaliłam wzorek nad wanną i kolor fugi.

Zdolny z ciebie facet – dodałam całkiem szczerze.

– Się wie – przytaknął nieskromnie z szerokim uśmiechem. – Jak mnie wywalą z pracy, to przekwalifikuję się bez problemów na złotą rączkę.

– Lepiej wypluj to słowo – zażądałam.

– Tfu, tfu, tfu! – posłusznie wykonał rozkaz i posmarował klejem następną płytkę.

Kiedy wracałam do kuchni, dostrzegłam kątem oka jakiś ruch. Ułamek sekundy później coś szurnęło, puknęło i brzęknęło. Przystanęłam, zrobiłam regulaminowy w tył zwrot i namierzyłam źródło hałasu.

Na lakierowanym drewnianym parkiecie, metr od moich stóp leżało zdjęcie dziadka Wacka. Ani mnie to nie zaskoczyło, ani nie przestraszyło, bo kilka minut wcześniej wyjmowałam z kredensu paterę, mogłam więc pchnąć je niechcący w stronę krawędzi.

Z czymś mi się ten obrazek kojarzył

Solidna ramka nie ucierpiała, szkło – owszem. Głębokie pęknięcia utworzyły na szybce osobliwy wzór, jakby narysowany ręką dziecka domek; dziwny domek, bo nie miał drzwi ani okien, tylko wielką dziurę we frontowej ścianie. Z czymś mi się ten obrazek kojarzył, lecz nie zdążyłam odgadnąć z czym, bo na werandzie rozległo się szczekanie Lestera.

Ten mieszaniec przybłąkał się do nas pięć lat temu. Był mądrym zwierzakiem, jednak jakoś nie potrafił zdecydować, czy woli stać się psem domowym, czy podwórzowym. Niektóre noce spędzał przy łóżku naszym lub dziadka, inne w budzie. Jednego dnia zachowywał się jak wiejski burek, drugiego jak rozpieszczony kanapowiec. Raz się słuchał i wykonywał wszystkie polecenia, a innym razem udawał, że nas nie zna.

Staszek żartował, że zwierzak cierpi na rozdwojenie osobowości. Ja uważałam z kolei, że Lester z całą pewnością ma trochę kocich genów, dlatego chadza własnymi drogami.

Do szczekania dołączyło się po chwili naglące popiskiwanie. Otworzyłam drzwi i pogłaskałam Lestera po grzbiecie.

– Hej, chłopie, jak tam? Wszystko w porządku? – zagadnęłam go.

Polizał mnie po dłoni, wszedł do salonu, obwąchał dokładnie leżące na parkiecie zdjęcie i zamerdał radośnie ogonem.

Potem błyskawicznie opróżnił miskę z żarciem i pobiegł do przedpokoju.

– Rozumiem, że dziś chcesz spać w budzie? – domyśliłam się. – Twój wybór. Przyniosę ci później jakieś mięsko.

Zwierzak prychnął niecierpliwie i trącił mnie pyskiem, więc bez ociągania wypuściłam go na zewnątrz.

– Aneczka? Co się dzieje, ktoś przyszedł? – zainteresował się Staszek.

– Nic się nie dzieje, tylko pies się kręci – odparłam, schylając się po fotografię.

– Kochanie, mamy gdzieś wolne ramki na zdjęcia? Dziadek Wacek spadł z kredensu i trochę się potłukł.

– Są w pawlaczu, potem ci sięgnę…

– Mmm, co tak pachnie? Jabłecznik?

– Przecież nie golonka.

– No to na dziś fajrant. Wstaw wodę na herbatę i włącz telewizor. Zobaczymy, co słychać w wielkim świecie.

Koło 21.00 Staszek poklepał się po brzuchu i ziewnął.

– Oj, zmęczony jestem – oznajmił mi sennie. – Pójdę zamknąć furtkę, sprawdzę, co u Lestera, i chyba się położę.

– Idź, idź – mruknęłam mało przytomnie, bo byłam skupiona na jakimś serialu. – Obiecałam psu trochę mięcha wieczorem. Daj mu, proszę, jest w lodówce. Na tym niebieskim, plastikowym talerzyku.

– Dobra, zaniosę mu, niech ma zwierzak… – odpowiedział mąż, wychodząc.

Coś złego stało się Lesterowi?

Wieczorny obchód domu zajmował mężowi zwykle jakieś dziesięć minut. Tym razem wrócił po trzydziestu, złapał mnie za rękę, siłą podniósł z kanapy i zaczął ciągnąć w stronę drzwi.

Przestraszyłam się nie na żarty, bo w jego oczach błyskało szaleństwo, a na policzkach pojawiły się niezdrowe rumieńce.

– Jezu, Staszek, co się stało? Pali się? Lester uciekł? Mamy w ogrodzie trupa? – próbowałam się dowiedzieć, dlaczego zachowuje się jak wariat.

– Mogę chociaż włożyć kurtkę i buty? Zimno jest…

– Nie! – rzucił drżącym z emocji głosem, po czym ściągnął z wieszaka lnianą torbę na zakupy i prawie zepchnął mnie ze schodów.

Najpierw ujrzałam kręcącego się przy budzie psa i kamień spadł mi z serca. Bardzo lubiłam tego upartego bydlaka… Byłoby mi naprawdę przykro, gdyby coś mu się stało.

Potem zobaczyłam wyrwaną z korzeniami trawę, rozgrzebaną ziemię i tkwiące w niej tajemnicze krążki. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że to nie są krążki, tylko wieczka słoików.

– Pies je wykopał. Jest ich w sumie dziesięć, a w każdym po trzydzieści tysięcy złotych. Chyba – poinformował mnie małżonek. – Dziadek Wacek ukrył swoją forsę metr od hacjendy Lestera. Dasz wiarę?

„Pęknięte szkło na fotografii, domek bez okien i drzwi z dziurą we frontowej ścianie… Wypisz, wymaluj psia buda!” – przebiegło mi przez głowę. Nie. To niemożliwe. Przecież takie rzeczy po prostu się nie zdarzają normalnym ludziom w normalnym życiu.

– Dam wiarę, bo twój dziadek był porąbanym skurczybykiem – zdobyłam się wreszcie na szczerość.

– No, owszem, był – przytaknął Staszek. – I rzeczywiście czasem trochę odlatywał.

– Czasem?

– Często – poprawił się.

– Odbiło mu po śmierci żony i syna, ludzka rzecz. A to… myślisz, że to przypadek?

– Co? – udałam głupią.

– No mam na myśli moje groźby, że sprzedam jego kolekcję zegarków, no i jeszcze ta potłuczona ramka…

– Sugerujesz, że duch dziadka strącił fotkę z kredensu, a potem namówił psa, żeby ten wykopał z ziemi forsę?

Małżonek lekko się zakłopotał.

– Tak tylko głośno myślę – bąknął speszony, po czym klęknął i zaczął pakować słoiki do torby.

Kiedy emocje opadły, a pieniądze trafiły do banku, wybrałam się do ginekologa. To nie był nagły wypadek, tylko zaplanowana wizyta kontrolna. Moja mama zmarła na raka szyjki macicy, więc dbałam o te sprawy z wyjątkową pieczołowitością.

– Nie spóźnia się pani miesiączka? – spytał mnie lekarz, patrząc spod oka.

– Spóźnia, ale żyłam ostatnio w stresie. Poza tym staramy się z mężem zabezpie…

– Ile? – wszedł mi w słowo.

– Dwanaście, czternaście dni.

– To teraz mam jasność. Jest pani w ciąży. Gratuluję – wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i delikatnie ścisnął moją rękę.

Reklama

Nasz synek Aleksander Wacław w Boże Narodzenie skończy pół roku. Jest chudziutki i rudowłosy po Staszku i oczywiście dziadku Wacku. A ja nadal się zastanawiam – co w tej historii było dziełem przypadku, a co wynikiem pośmiertnej aktywności dziadka.

Reklama
Reklama
Reklama