„Dziadek lubił hulaszcze i wystawne życie. Do tego stopnia, że pewnego dnia sam wystawił swoje walizki za drzwi”
„Odejście dziadka było dla mojej mamy traumatycznym przeżyciem. Z jakiegoś powodu stała się potem nadopiekuńcza i wystraszona”.

- Karolina,
Mama miała w rodzinie opinię panikary i niepoprawnej pesymistki. Odkąd pamiętam, ciągle mnie ostrzegała: „Nie wracaj późno”, „Nie zadawaj się z obcymi”. Jej filozofią było niewyróżnianie się z tłumu. Najlepiej siedzieć cicho, robić swoje, nie odzywać się nieproszona.
W domu zachowywała się jak cicha, podporządkowana mężowi myszka. Wstawała wcześnie, oporządzała zwierzęta (pochodzę z rolniczej rodziny), potem robiła śniadanie, budziła mnie i brata do szkoły. Po domu krzątała się do późna – sprzątając, szyjąc podarte ubrania, czekając, aż wszyscy położą się spać i nie będzie już żadnych zadań do wykonania.
A przecież, podobno, kiedyś była zupełnie inna. Babcia Ludwika opowiadała, że w dzieciństwie „Anusi nie dało się upilnować”. Już jako kilkulatka ganiała po okolicznych łąkach i lasach, i wciąż wracała albo z rozbitym kolanem, albo mokra, bo skąpała się w pobliskiej rzeczce. A kiedy weszła w wiek nastoletni… dopiero wtedy zaczęły się problemy.
– Jak ja się wtedy martwiłam, że córcia wdała mi się w tego powsinogę twojego dziadka… – na wspomnienie męża babcia nadal dostawała pąsów. – To był gagatek! Kiedy popił, potrafił zniknąć na trzy dni. Twoja matka robiła tak samo. To znaczy, kiedyś. Jak nastolatka. A potem TO się stało, i jakby za dotknięciem anioła się odmieniła.
Co się stało tego dnia, w którym zniknął dziadek?
Długo myślałam, że mamę odmieniło niespodziewane zniknięcie dziadka. Mąż babci, Henryk, był znanym we wsi i okolicach balangowiczem. Zabawnym, chyba nawet sympatycznym, ale życie z nim z pewnością do łatwych nie należało. Ponoć znikał na całe dnie, zbyt często zaglądał do kieliszka, lubił zatańczyć –niekoniecznie z własną małżonką. I kiedy moja mama miała niecałe 20 lat, nagle zniknął.
„Poszedł w długą, bo znudził się rodziną”– z przekąsem, a nawet kpiną, mówiono we wsi.
Ja też w to wierzyłam. Aż do czasu, kiedy już jako dorosła kobieta zapytałam o niego mamę.
– To dziwna historia, kiedyś ci ją opowiem – próbowała się wymigiwać, ale ja zwietrzyłam już mroczny rodzinny sekret i wierciłam jej dziurę w brzuchu, aż w końcu pękła.
– Byliśmy wtedy na gospodarstwie sami – zaczęła opowiadać. – Nagle przyjechała do nas jakimś bardzo drogim i nowym samochodem, a takich się wtedy nie widywało, kobieta w futrze. Miała brzuch ciążowy i powiedziała, że zabiera ojca ze sobą. No a ojciec jak ją zobaczył, to wstał, otrzepał się i jak zahipnotyzowany poszedł do niej. Nawet skarpet na zmianę nie wziął. Jak stał, tak pojechał. Nie pożegnał się, nawet na mnie nie spojrzał. Ta kobieta zresztą też nie.
Nagle, za plecami, usłyszałyśmy rozeźlony głos babci:
– Dalej, to wróciłam z kościoła i znalazłam Anusię przy kuchennym stole. Po starym ani śladu. Łajza jedna. Wezwałam milicję. Wszyscy sąsiedzi pomagali go szukać. Ale gdzie tam… Zniknął jak kamień w wodę. Uciekł, drań jeden.
– I nigdy więcej się nie odezwał – wtrąciła mama bezbarwnym głosem. – Żeby nawet nie spojrzeć na własne dziecko, a potem nie dać znaku życia?
Babcia zmierzyła ją tylko podejrzliwym wzrokiem.
Mama zachowywała się dziwnie
Kilka lat po tej rozmowie sama byłam już mamą. Zosia urodziła się piękna. Pulchniutka i zdrowa. Mieszkaliśmy już z mężem w mieście. Trzydzieści metrów kwadratowych na kredyt, ale oboje pracowaliśmy. On jako logistyk w firmie kurierskiej, ja jako przedszkolanka. Nie przelewało nam się, ale na życie i spłatę rat starczało. Nie wracałam myślami do tego, co powiedziała mi matka. Szczerze mówiąc, chyba nawet trochę się za nią wstydziłam. Jak ktoś, kto dowiedział się o wstydliwej chorobie bliskiej osoby.
Córeczka rosła i niezmiennie dawała mi powody do dumy. Tak, wiem, każda matka uważa swoje dziecko za wybitne. Zosia jednak naprawdę okazała się ponadprzeciętnie zdolna. Miała 6 lat, a już płynnie czytała szkolne lektury, świetnie liczyła, była ponad wiek dojrzała emocjonalnie. Puchłam z dumy.
Myślałam, że i mama czuje to samo. Że jest dumna z córki i wnuczki, i nie będzie już wracać do tamtej dość krępującej rozmowy.
Byłam w błędzie. Na ostatnie Święta Wielkanocne pojechaliśmy całą naszą trzyosobową rodziną do mojego domu. Tata od razu wdał się w rozmowę o polityce z moim mężem, babcia Ludwika (która wciąż trzyma się świetnie) zabrała prawnuczkę na podwórko, żeby pokazać jej, jak karmić kury, a mama… żelaznym chwytem ujęła mnie pod łokieć i bez słowa wyjaśnienia pociągnęła za sobą do drzwi wychodzących do sadu.
– Uważaj na Zosię – wycedziła, kiedy zatrzymałyśmy się pod jednym z drzewek.
– Dlaczego? – zdziwiłam się.
Przez chwilę stała w milczeniu, przeszywając mnie wzrokiem. Tak jakby wahała się, czy mówić dalej. W końcu podjęła decyzję:
– Tego dnia, kiedy bez słowa zniknął dziadek, ta kobieta spojrzała na mnie i powiedziała jedno zdanie.
Przez chwilę nie wiedziałam, o czym mówi. A gdy uświadomiłam sobie, że o dniu, kiedy zniknął dziadek, poczułam, że robi mi się słabo.
– Mamo – jęknęłam. .
Patrzyłam na nią, czując, jak w piersi łomoce mi serce. Wyglądała naprawdę na zaniepokojoną.
– Po ciebie też kiedyś wrócimy. Albo po twoje dzieci.
Od tego czasu nie opuszczało mnie uczucie niepokoju. Stałam się podobna do własnej mamy. Czujna, niepewna, zalękniona. Kiedy to nastąpi? Czy w ogóle nastąpi? A jeżeli tak, to po co dziadek chciałby mnie zabierać, albo moją córkę? Starałam się o tym nie myśleć, bo nie powinnam mieć powodu do niepokoju o jakąś babę sprzed 40 lat. Ale i tak niemal nie spuszczałam z oka córeczki. W autobusie, na ulicy, podczas spaceru w parku – wciąż się za siebie oglądałam. Starałam się unikać odludnych miejsc.
Czemu dałam się ponieść takim emocjom? Czy to może instynkt macierzyński, czy po prostu z wiekiem kobieta staje się nadopiekuńcza? Nie wiem, ale ta niepewność mnie wykańcza. Może powinnam pójść do psychologa. Słyszałam, że jest coś takiego, jak trauma pokoleniowa.